fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

 

Produkt postmodernizmu to schizofrenia.
Produkt kapitalizmu to depresja.
Produkt socjalizmu to insomnia.
Produkt trzeciej drogi to zespół paranoidalny.

(T. Bąk, „Do utylizacji” z tomu „Utylizacja. Pęta miast”)

Podsumowując swoją trudną relację z narodową polityką, Marcin Świetlicki szkicuje dość złożoną strukturę:

Wojna cwanych z cwanymi, która wywołuje wojnę głupich z głupimi. Wcześniej trwała w ukryciu, teraz toczy się jawnie. Nie potrzebuję haseł i zgromadzeń. Maszeruję po suficie. Jestem jeden, łatwo mnie policzyć[1].

Poeta rozbudowuje model ze słynnego wiersza „Dla Jana Polkowskiego”, w którym za „niewolników” uznaje zarówno popleczników schyłkowej władzy ludowej, jak i – wbrew uzusowi – jej „etatowych” przeciwników z ówczesnej opozycji:

Gdyby w tym mieście nadal mieszkał smok,
wysławialiby smoka – albo kryjąc się
w swoich kryjówkach pisaliby wiersze
– maleńkie piąstki grożące smokowi
(nawet miłosne wiersze pisane by były
smoczymi literami…)

Patrzę w oko smoka
i wzruszam ramionami.

W roku 1988 mogło być jeszcze niejasne, czy miejsce, które zajmuje poza narodowym binaryzmem, jest nieredukowalnie indywidualne, czy raczej zapowiada rozwój „trzeciej siły” w skali masowej, na przykład formacji pokoleniowej. Jednak już wkrótce okazało się, że zwycięża – subiektywnie u samego Świetlickiego, ale i w jego zobiektywizowanym oglądzie rzeczywistości politycznej – wariant pierwszy, widoczny także w zacytowanej wyżej „Wojnie”. Poeta staje poza bieżącą polityką, ale nie poza politycznością. W rozmowie z Grzegorzem Wysockim celowo prowokuje odrzucenie na tej płaszczyźnie:

Prawica nienawidzi mnie tak samo jak lewica. A postaram się jeszcze bardziej. Już się przygotowuję do ataku. Wiersze to naprawdę poważna broń. Żaden prawdziwy PiS-owiec by mnie nie chciał, żaden prawdziwy lewicowiec by mnie nie chciał. Załatwiłem sobie taką doskonałą pozycję, że oni mnie nie chcą. Żadna opcja polityczna nie potrzebuje kogoś takiego jak ja i bardzo mnie to cieszy.

Kim są teraz jedni i drudzy „cwani”, informuje bez ogródek: „Taki jest wybór: / Zbigniew Ziobro / lub Róża Thun, / oboje zwyciężą / oczywiście”. Świetlicki jest konsekwentny – podobną wymowę miały dekadę wcześniejsze okołowyborcze komentarze z kryminału „Dwanaście”, którego niby fikcyjny bohater wydaje się światopoglądowo identyczny z protagonistą dialogowej autobiografii „Nieprzysiadalność”. Jego sprzeciwu nie należy jednak redukować do rozczarowania prostą faktycznością polityki bieżącej. Problem wydaje się bardziej podstawowy, przede wszystkim transcendentalny i dopiero wtórnie empiryczny. Świetlicki sugeruje, że coś jest generalnie nie tak z polską politycznością: „I znowu naród / zasmuci ojczyznę!”.

Choć szkicując struktury, Świetlicki dociera na próg teoretyczności, nie podąża dalej, nie próbuje pisać w wierszach esejów z filozofii polityki. Aby więc pojęciowo zrekonstruować naszkicowaną w „Wojnie” mapę polskiej polityki, sięgnę po dyskursy zewnętrzne wobec języka poety, aczkolwiek także polskie i współczesne. Rozpowszechnił się ostatnio zwyczaj pisania o Polakach – jawnie w ogólności lub synekdochicznie – w kategoriach psychopatologii modelowanej z grubsza psychoanalitycznie. Jan Sowa w „Fantomowym ciele króla” uznaje przedrozbiorowych Polaków za psychotyków (marginalnie sygnalizując też możliwość perwersji), co uogólniają Agata Bielik-Robson i Adam Lipszyc, ujmując całą polskość jako schizoidalno-paranoidalną według kategorii Melanii Klein[2]. Tę samą aparaturę zastosował Szymon Wróbel do opisu Sławomira Mrożka. Tytułem książki „Polska pozycja depresyjna” sugeruje jednak uniwersalizację tego przykładu. Dawid Matuszek z kolei – pracując na bardzo wyrazistej w kontekście narodowej polityki figurze Jarosława Marka Rymkiewicza – zanalizował polski sadomasochizm[3]. Brak tu miejsca na szczegółowe rekonstruowanie tego dyskursu w całości, przedstawię więc własną propozycję, tylko fragmentarycznie odnosząc się do ustaleń poprzedników.

Tabela, w której wizualizuję „Wojnę” Świetlickiego, krzyżuje dwa podziały binarne: wertykalny – na „cwanych” (czyli elitę, chociaż marnej jakości, skoro jest tylko cwana, a nie mądra) i „głupich” – oraz horyzontalny – w ramach obu tych poziomów nienazwany, ale zasadniczy, skoro prowadzi (zgodnie z modelem entuzjastycznie w Polsce recypowanego Carla Schmitta) do tytułowej „wojny”. W kontekście psychoanalitycznym podział wertykalny można jak sądzę zrekonstruować jako opozycję perwertów i psychotyków – pierwsi mają bardziej złożoną psychikę niż drudzy, są więc „cwańsi”. Oba typy osobowości nie osiągają jednak dojrzałości freudowsko-lacanowskiego neurotyka (a więc „mądrości”). Wewnętrzny dualizm perwersji można zinterpretować – rozwijając propozycję Matuszka – jako przeciwstawienie sadyzmu i masochizmu. Sadystami rządzi fantazmat prawa jako narzędzia kontroli nad innymi, a zwłaszcza ich seksualności – nietrudno zidentyfikować tego przykłady w naszym bieżącym dyskursie publicznym. Mniej intuicyjna może się wydać moja polityczna interpretacja masochizmu. Jako perwert na równi z sadystą, masochista to również członek „cwanych” elit (podobnie zresztą jak prototypowi bohaterowie Sacher-Masocha). Nie jest więc po prostu „niewolnikiem” podobnym do pracownika poddającego się wyzyskowi ze strony „pracodawcy”. Jest uległy, ale tylko wobec pewnych „wyższych” instancji, na przykład uwarunkowanych ponadnarodowo rynków finansowych. Realizuje model postkolonialnej peryferyjnej elity kompradorskiej, potocznie oczekiwane masochistyczne cierpienie spełnia interpasywnie, w doświadczeniu i doświadczaniu innych (przykładem byłby tu Leszek Balcerowicz). W psychoanalitycznym modelu psychiki masochisty odpowiadałaby temu jej izolacja od ciała. Masochista nie postrzega ciała jako własnego, lecz raczej jako reprezentację edypalnego ojca – którego zgodnie z tezami Gilles’a Deleuze’a próbuje z siebie wyegzorcyzmować.

Sprawa wyraźnie komplikuje się, gdy przyjrzymy się poziomowi psychozy. Teza Bielik-Robson i Lipszyca, że Polacy są generalnie schizoidalno-paranoidalni, nie brzmi przekonująco. Oznaczałoby to głęboko psychotyczny chaos bądź dosłownie wojnę domową, z czym trudno pogodzić wzrost gospodarczy, budowę infrastruktury i podobne – niedoskonałe, niemniej rzeczywiste – symptomy rozwoju, wobec którego wojna Świetlickiego pozostaje na szczęście wojną głównie symboliczną. Bardziej przekonujący wydaje się Andrzej Leder: „Utrata normatywnej siły przyszłości […] skazuje nas na alternatywę agresywnego pobudzenia i biernego zapadania się w siebie […]. Albo inaczej, jest to opis miotania się między maniakalnym zawłaszczeniem świata i depresyjną zapaścią w siebie, stanami, które uniemożliwiają rozwój podmiotowy”[4]. Leder nie używa wprawdzie przy tej okazji słownika stricte psychoanalitycznego, brak „normatywnej siły przyszłości” pełni jednak w jego wywodzie rolę strukturalnie identyczną, co wykluczenie Imienia Ojca w Lacanowskiej teorii psychoz. Aby ten maniakalno-depresyjny dualizm rozwinąć do czteroelementowej pełni, trzeba go skrzyżować z inną wielokrotnie opisywaną przez Ledera substrukturą polskości: „relacją folwarczną”, w której „wyżsi” wyżywają się na „niższych”. Pozwoli to przekroczyć ograniczenia modelu Sowy, który oscylację między depresją a manią przypisał przedrozbiorowej szlachcie, co nie pozwala zinterpretować radykalnego rozwarstwienia klasowego Rzeczypospolitej, a więc stosunku szlachty do chłopów i ich pozycji w systemie. Sądzę, że to właśnie polski lud dwubiegunowo waha się pomiędzy pokornym odrabianiem pańszczyzny a rabacją, podczas gdy eksploatujące go elity są dwojako perwersyjne.

Sądzę, że polski lud dwubiegunowo waha się pomiędzy pokornym odrabianiem pańszczyzny a rabacją, podczas gdy eksploatujące go elity są dwojako perwersyjne

Korzystając z powyższych ustaleń, możemy zrekonstruować socjopolityczną tabelę Świetlickiego w całości:

 

Polska łże-elita trwale podzielona jest na elitę „właściwą” – masochistyczną i postkolonialną, rządzącą depresyjnym ludem, który reprodukuje kondycję pańszczyźnianego chłopa, oraz mniejszościową kontrelitę sadystów, która może dochodzić do władzy wtedy, kiedy depresja ludu przechodzi w manię. To przejście sadyzm potrafi wykorzystać do swoich celów dzięki temu, że polska mania z reguły nie jest dominującą w potocznym rozumieniu tej przypadłości manią entuzjastyczną bądź euforyczną, której udział w konstytuowaniu polskości słusznie wyklucza Lipszyc, lecz raczej manią drażliwą, zdominowaną przez afekty negatywne (tej Lipszyc nie uwzględnia). Jak informuje Wikipedia, w przypadku manii „Uczucie drażliwości występuje u 80% chorych, obniżony nastrój u 72%, a u 69% jego chwiejność. Typowe uczucie nieuzasadnionej euforii występuje u 71% chorych”, przy czym „Pacjenci, których nastrój podczas manii jest drażliwy, nie opisują tego doświadczenia jako przyjemne, szybko się frustrują, a próba wpływu na ich zamiary powoduje u nich nasilenie gniewu bądź występowanie urojeń prześladowczych”. Drażliwość, gniew i urojenia prześladowcze wobec zakwestionowania ogólnie charakterystycznych dla manii urojeń wielkościowych to chyba idealna charakterystyka polskiego ludu w obserwowanym obecnie stanie wzbudzenia.

Polska mania nie jest manią entuzjastyczną bądź euforyczną, lecz raczej manią drażliwą, zdominowaną przez afekty negatywne

O ile w obrębie górnego wiersza tabeli toczy się wojna pozycyjna, pomiędzy ustabilizowanymi stanowiskami elit, w dolnym przebieg konfliktu zależy raczej od temporalnej sinusoidy zaburzeń afektywnych ludu. Świetlicki nie identyfikuje się z żadnym z czterech pól wytyczonych w powyżej naszkicowanej konstrukcji. Pozornie łączy go to z młodą lewicą, z którą polemizuje, ta jednak zdaje się żyć nadzieją na efekt, który Lipszyc wyklucza: maniakalne wzbudzenie ludu miałoby być komunistycznie euforyczne, nie faszystowsko drażliwe. Wyjściowym elektoratem lewicy jest właściwie lud depresyjny, ten jednak pozostaje zgodnie ze swą kondycją politycznie bierny. Jeśli już bierze udział w wyborach – ulega dyskursowi aktualnie dominującemu. Nawet wbrew własnym interesom, postrzeganym być może jako wyznaczające tożsamość upokarzającą. Dodatkowym problemem jest tu alienacja działaczy, którzy nie mogą się rekrutować wprost z takiego biernego ludu i mają trudność z refleksyjnym ujęciem własnej pozycji. Tymczasem poeta zajmuje stanowisko całkiem na zewnątrz psychotyczno-perwersyjnego systemu, a nie tylko postuluje jego modyfikację – po freudowsku zatem chce być neurotykiem. Przypominający pozycję depresyjną dystans wobec rozszczepionego obiektu, jaki zalecają Bielik-Robson i Lipszyc, jest wprawdzie koniecznym komponentem takiej postawy, jednak dalece niewystarczającym, jak słusznie wskazuje Leder.

Chociaż Świetlicki nie jest podróżnikiem, strukturalne „na zewnątrz” jawi się w jego poezji egzystencjalnie, na przykład w wierszu „Nie stąd” otwierającym zarówno „Deltę Dietla”, jak i „Polskę”:

Bo nie stąd jestem. I gdziekolwiek byłem,
byłem nie stamtąd. Przyszedłem przebadać
tę okolicę, jak najwięcej nabrać,
zagarnąć i nakłamać. I zgubić świadectwo.

Bo jestem nie stąd. I tu nie zostanę. Piszę po ścianach. Obśmiewam mieszkańców
w mieszkaństwie zatwardziałych, sprawiam im przyjemność
chwilową, zaraz potem wyklinają mnie.

Utwór ten ostentacyjnie parafrazuje „Gdziekolwiek” Czesława Miłosza:

Gdziekolwiek jestem, na jakimkolwiek miejscu
na ziemi, ukrywam przed ludźmi przekonanie,
że nie jestem stąd.
Jakbym był posłany, żeby wchłonąć jak najwięcej
barw, smaków, dźwięków, zapachów, doświadczyć
wszystkiego, co jest
udziałem człowieka, przemienić co doznane
w czarodziejski rejestr i zanieść tam, skąd
przyszedłem.

W dorobku Miłosza wiersz ten zdaje się heretyckim aneksem do „Hymnu o Perle”, Świetlicki jednak sprowadza go na ziemię. Trochę gra ze „Strasznymi mieszczanami” Tuwima, ale włącza też wątki z innych obszarów twórczości Miłosza i jego aberracyjnej czasem recepcji, która tropi Litwina-zdrajcę polskości w stylu niesławnego „Chodasiewicza” Zbigniewa Herberta. Miłosz sytuował się na zewnątrz polskości wyobrażeniowo: fantazmatycznie, jako „Litwin”, ale także w realiach symbolicznie zinterpretowanej empirycznej geografii, jako mieszkaniec Francji i wreszcie Kalifornii. Przestrzeń Świetlickiego między Lubelszczyzną a Krakowem nie oferuje niczego podobnego, dyskretna strukturalna analogia jednak pozostaje. Miłosz tak samo jak teraz Świetlicki był poza dualistycznym „systemem” polskości, poprzez porzucenie PRL-u, ale i nieprzystawanie do konserwatywno-nacjonalistycznego jądra emigracji. Świetlicki w podobny sposób wykorzystuje swoją „emigrację wewnętrzną” – praktykowaną nie jako eskapistyczne zamknięcie w wieży z kości słoniowej, lecz konieczny warunek trzeźwej obserwacji rzeczywistości zewnętrznej, w tym rzeczywistości politycznej. Dojrzałego Świetlickiego sporo łączy z wyśmiewanym kiedyś przez środowisko „bruLionu” Adamem Zagajewskim. Teraz podobne pogardliwe kpiny spotykają samego Świetlickiego ze strony młodych poetów i krytyków (najnowszy spór omawia Paweł Kaczmarski w „Kontencie”). Także argumentacja obrońców poety jest coraz bliższa klasycyzmowi drużyny Zagajewskiego. W przedmowie do wznowienia „Solidarności i samotności” ten ostatni wspominał: „oficjalnie byłem beznadziejnie smutnym emigrantem, a jednocześnie czułem radość, radość samotności, nie miałem ani szefa, ani kolegów, ani środowiska (nie ma nic gorszego niż środowisko!)”. Obowiązki opozycjonisty, od których częściowo się uwolnił, wyjeżdżając śladem Miłosza do Paryża, wiązały się oczywiście z klasycznym dualizmem My (patrioci) – Oni (komuniści), antytotalitaryzm – totalitaryzm. Zagajewski we wspomnianym tomie analizuje jednak podziały, które antycypowały podziały współczesne, zaistniałe wewnątrz samej kultury antytotalitarnej. Fantazjuje przy tym, że czyni te obserwacje z perspektywy zdystansowanego cudzoziemca, Duńczyka:

U Białoszewskiego na przykład wyczuwało się pokusę zniesienia hierarchii, przeciwstawienia fałszywemu porządkowi panującemu łaskawie systemu – nieporządku świata przeżywanego bez stawiania wyraźnych akcentów. […] Natomiast Herbert od pierwszej chwili opowiedział się za hierarchią, za prawdziwą hierarchią, celującą w nieskłamane wartości. Między tymi dwiema propozycjami, między anarchicznym Białoszewskim i hierarchicznym Herbertem, przez długi czas wahała się polska literatura, kultura. […] Ale […] w latach siedemdziesiątych zastęp hierarchistów powiększał się stale, szeregi anarchistów topniały […]. Młodzi katolicy w krakowskim SKS-ie brali górę nad swymi rówieśnikami.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy debiutował Świetlicki, kontekst społeczno-kulturowy był wciąż podobny. Omawiając poezję tego okresu, Marian Stala przedstawia Herberta identycznie jak wcześniej Zagajewski – jako hierarchistę i aksjologa, za jego dziedzica uznaje zaś Jana Polkowskiego[5]. Przeciwstawienie Herberta Białoszewskiemu estetycznie uwodzi historycznoliteracką symetrią rówieśników o paralelnych karierach, naznaczonych spóźnionym debiutem w roku 1956. Zagajewski, który odnawia wątek po latach w „Pochwale żarliwości”, jest już jednak bardziej niepokojący w swoich quasi-proroctwach:

Antymetafizyczna lecz politycznie rzetelna, liberalna lewica (czy też może raczej „centrum”) i potencjalnie groźna, ale znająca wagę życia duchowego prawica, tak można by streścić nasze przedziwne rozdwojenie. Czyż nie jest bowiem tak, że wciąż jeszcze mamy do czynienia z bohaterami „Czarodziejskiej góry”, z arcysympatycznym Settembrinim, który występuje teraz gościnnie w dzienniku telewizyjnym, albo pisze stały komentarz w jednym z wielkich dzienników, broniącym wartości humanistycznych i demokracji? Słuchamy go z zainteresowaniem, czytamy jego artykuły, ale niekiedy podejrzewamy o pewną powierzchowność. A demoniczny Naphta, którego nie bardzo lubimy, czy nie zaskakuje nas niekiedy nadzwyczajnymi intuicjami, dotyczącymi świata kultury? Naphtę trudno zobaczyć w telewizji, publikuje swoje rozprawy w jednym z tych niskonakładowych kwartalników […]. Gdy zbliża się dzień wyborów parlamentarnych, instynktownie lgniemy do Settembriniego, bo czujemy, że […] będzie nam umiał wskazać odpowiednie stronnictwo, które może nas nie zbawi […], ale także nas nie zawiedzie, nie poprowadzi nas w stronę przepaści, w stronę ponurego, skrajnego rozwiązania politycznego.

Między „Solidarnością i samotnością” a „Obroną żarliwości” rząd dusz przeszedł od hierarchistów z powrotem do ironistów (czyli w interpretacji psychoanalitycznej: od sadystów do masochistów). Od tego czasu jednak wahadło przebyło swoją drogę ponownie w przeciwną stronę – i teraz niewielu wyborców słucha następców Settembriniego. Zagajewski jednak stracił czujność i znów popadł w „środowisko” (czyli salon inteligentów rządzony niepisanym „matriarchalnym” prawem masochizmu), przed czym sam siebie niegdyś przestrzegał. W jego najnowszych tekstach brakuje wnikliwych analiz sytuacji bieżącej. Wcześniejsze zresztą też nie brały pod uwagę tego, że cykliczne przemiany koniunktury na poziomie inteligencko-perwersyjnej nadbudowy musiały się wiązać z jakimiś przemianami w ludowo-psychotycznej bazie. Topikę jego analiz przejął (albo zrekonstruował samodzielnie w analogicznym kształcie) twórca młodszego pokolenia – Szczepan Twardoch, którego własna ewolucja ideowa – od kojarzonego z prawicą konserwatysty do bardzo wyrazistego w swej publicystyce liberała życzliwego lewicy – przebiegała wedle współrzędnych z „mapy” Zagajewskiego.

Zagajewski jednak stracił czujność i znów popadł w »środowisko«, topikę jego analiz przejął twórca młodszego pokolenia – Szczepan Twardoch

Marginalny w tekstach Miłosza i Zagajewskiego chwyt (potem dopiero amplifikowany przez nie zawsze przychylną krytykę), polegający na oglądaniu polskości z zewnątrz, z pozycji quasi-cudzoziemca, Twardoch uczynił zasadą swojej twórczości. Nie unika przy tym prowokacji i świadomie robi sobie w ten sposób wrogów z co mniej bystrych „patriotów”, takich jak chociażby Leszek Długosz. W jednym ze swoich felietonów prozaik programowo deklaruje:

Piszę po polsku również dlatego, że podoba mi się subwersywność mojego pisania po polsku, w którym niejako z zewnątrz, bo samemu będąc Ślązakiem, a jednak od środka, bo przynależąc do kultury polskiej, moim pisaniem pomagam rozkładać i rozmontowywać ten spotworniały, zdegenerowany konstrukt, kościółkowo-powstańczo-romantyczny kompleks, tę tajemniczą mieszaninę ignorancji z arogancją, dumy z nieswoich zasług zmieszanej z całkowitym brakiem wstydu za cokolwiek, potocznie zwaną polskością. Piszę więc po polsku, panie Długoszu, aby w Pańskim zapewne mniemaniu zatruwać szczere, polskie serduszka i duszyczki, aby demoralizować, osłabiać polskiego ducha i ogólnie siać ferment, w moim mniemaniu zaś po to, aby polskość, nie moją, ale mnie dotyczącą, naprawiać i leczyć.

Twórczość pisarza nie ilustruje w prosty sposób jego postulatów. Śląskość jest u Twardocha obecna, polskość – w tym symbolicznie skoncentrowana w stołecznej Warszawie – narzuca się jednak jego czytelnikom jeszcze silniej. Można więc traktować Twardocha nie tyle jako Ślązaka piszącego po polsku, lecz raczej jako pisarza polskiego używającego śląskości jako swoistego narzędzia w grze z Polską (choć sam zapewne z oburzeniem odrzuciłby „zarzut” takiej instrumentalizacji). Przedstawiona przez niego teoria własnej twórczości wygląda przy tym jak parafraza koncepcji „literatury mniejszej” z „Kafki” Deleuze’a i Guattariego – „mniejszej” dla odróżnienia od prostej tożsamościowej mniejszościowości, jaką byłoby niepraktykowane przez Twardocha pisanie o Śląsku po śląsku. „Literatura mniejsza” jest tymczasem integralną – choć subwersywną – częścią „większej”, jak niemczyzna Kafki i polszczyzna Twardocha albo rekonstruowany przez Adama Lipszyca w „Czerwonych listach” „frankizm” pisarzy polsko-żydowskich. Tożsamościowy dystans jest przez Twardocha hiperbolizowany – i polityczny schmittowski dualizm poniekąd także. Pojawiają się wprawdzie w jego powieściach wątki dotyczące wewnątrzpolskich postaw politycznych (zwłaszcza krytyczne ujęcia endecji), najważniejsza granica przebiega jednak między polskością i niemieckością – nie jest to jednak bynajmniej granica państwowa. Polacy i Niemcy spotykają się bowiem w tej samej przestrzeni (nie tylko śląskiej, ale i warszawskiej), a nawet w złożonej tożsamości jednostki, takiej jak bohater „Morfiny”. Mimo pozorów międzynarodowości jest to więc opozycja wewnętrzna i może być traktowana jako hiperboliczna metafora „zwykłych” sporów polsko-polskich, także dlatego, że do standardowego repertuaru inwektyw politycznych należy odmawianie przeciwnikowi polskości. Mniej dramatyczną (za to kompletną czteroelementową) postacią takiej eksternalizacji jest być może schemat z „Poruszonej mapy” Przemysława Czaplińskiego, wedle której w polskiej wyobraźni geograficzna oś północ-południe wyparła dawniej dominującą wschód-zachód. W nieco wcześniejszej rozmowie podobną logikę stosuje Czapliński wprost do opisu stanowisk politycznych:

Reaktywujemy kolejnego politycznego Matrixa, który przypuszczalnie już dawno zdechł. Matrixa, który daje nam do wyboru czerwoną lub niebieską pigułkę, czyli lewicę albo prawicę. „Z-boczona historia kina” zaczyna się od powtórzenia sceny z filmu braci Wachowskich, w której Morfeusz daje Andersonowi, czyli Neo, do wyboru pigułkę niebieską lub czerwoną. Nagle na plan filmu wkracza Slavoj Žižek i mówi „Żądam trzeciej pigułki!”. Podział na lewicę i prawicę mógłby wywoływać w nas podobną reakcję. Powinniśmy żądać trzeciej opcji. Ale być może specyfiką dzisiejszej rzeczywistości jest to, że nie ufamy owej ideologicznej dychotomii i zarazem nie potrafimy wymyślić trzeciej idei[6].

Nie należy jednak tej trzeciej opcji sprowadzać do naiwnej niedialektycznej mediacji, pozostającej na tym samym poziomie, co bieguny i de facto uznającej ich dominację. Mediacji takich jak zupa Jacka Kuronia między liberałami a eksploatowanym przez nich ludem czy „klasa średnia”, która w kraju bez silnej autonomicznej klasy wyższej pośredniczy nie między nią a ludem, lecz raczej postkolonialnie między ludem a międzynarodowym kapitałem. Chodzi więc raczej o trzeci wierzchołek trójkąta lub nawet piąty – ostrosłupa, dialektycznie znoszący to, od czego się dystansuje, choć na wstępnym etapie pozostaje w sferze myśli, a dopiero docelowo przynosi zmiany w praktyce kulturowo-politycznej. Bez śmiałego Aufhebung zawsze będzie nam grozić ekwilibrystyka „lewicy smoleńskiej”, próbującej mediować między liberałami a ludowym neofaszyzmem jako wyrazem słusznego gniewu klasowego. Naiwnością tego rodzaju wykazał się skądinąd sam Twardoch, pokładając nadzieje na „trzeci wierzchołek” w eseistycznym projekcie Rymkiewicza:

I dlatego wizji Rymkiewicza przyglądam się z ciekawością. Z ciekawością, jakiej nie wzbudza we mnie żaden z dwóch aktualnie panujących osobnych, lecz komplementarnych paradygmatów polskości. Nie jestem przy tym pewien, czy Rymkiewicza wyjście poza tę dychotomię dyskursów „patriotycznego” i „postępowego” jest świadome, publicystyka poety, wywiady z nim […] lokują go zdecydowanie wewnątrz paradygmatu patriotycznego. Trawestując Zagajewskiego: być może w publicystyce i wywiadach mówi Rymkiewicz to, co wie, w „Wieszaniu” i w „Samuelu Zborowskim” napisał zaś to, czego nie wie. I to, czego nie wie, jest od tego, co wie o wiele ciekawsze[7].

Moim zdaniem Rymkiewicz nie transcenduje prawicowości („patriotyzmu”), a tylko mediuje między dwoma jej poziomami – elitarnym sadyzmem autorytarnego państwa (personifikowanym przez Zamojskiego) i ludowym maniakalnym faszyzmem (nacjonalistyczną anarchią Zborowskiego). W tym sensie jego przedsięwzięcie po przeciwnej stronie barykady jest ściśle paralelne do działań Kuronia poruszającego się niegdyś między kompradorską elitą masochistów a proletariatem w depresji, tyle tylko, że zamiast zupy Rymkiewicz proponuje przelaną krew. Twardoch wykonuje gest korekty mistrza (clinamen w rozumieniu Harolda Blooma), który szedł dobrą drogą, ale w pewnym momencie z niej zboczył. Aby przeforsować swoją interpretację, arbitralnie z eseistycznego cyklu wyklucza „Kinderszenen” jako wprowadzające rzekomo pierwiastki obce „właściwej” myśli Rymkiewicza. W pochodzącym z tego samego okresu wierszu „Do Jarosława Kaczyńskiego” poeta wydaje się trywialnie dualistyczny, pisząc: „Dwie Polski – jednak chce się podobać w świecie / I ta druga – ta która wiozą na lawecie” – i tym samym gubiąc całą mądrość „Dla Jana Polkowskiego” swego przygodnego obrońcy w sporze z koncernem Agora. Jeśli jest w tym dualizmie jakaś komplikacja, to skupia się na współzależności między ciałami dwóch bliźniaków – żywym i martwym. Wbrew narracjom biograficznym o względnym liberalizmie Lecha Kaczyńskiego dla Rymkiewicza „spalone ciało” zdaje się jednak oznaczać radykalizm większy niż ten właściwy woli Prezesa, bliższy nacjonalistycznym bojówkom[8], a w niezrozumieniu prawa – bliższy psychotycznemu wykluczeniu Imienia Ojca.

Stawiając się poza sztywno ustrukturowaną wspólnotą, nie po prostu z niej odchodząc, lecz jednak pozostając na jej orbicie jak satelita poświęcający się obserwacji planety, którą opuścił, pisarz wystawia się na zdziwione bądź karcące spojrzenia (a niekiedy i inwektywy) tych, dla których kwestionowana przezeń struktura pozostaje nienegocjowalną oczywistością. On zaś wznosi się w trzecim wymiarze ponad jej idealny kwadrat. Musi mężnie znieść to spojrzenie, wyłaniające się ze struktury jak z analizowanych przez Lacana obrazów lub jak Barthesowskie punctum ze studium fotografii: „Patrzę w oko smoka / i wzruszam ramionami. […] Zmierzch zapada najpierw / na idealnie kwadratowych skwerach”[9]. Nie należy tej postawy analityka-obserwatora mylić z pozornie podobną postawą Gombrowicza, który także kontemplował polskość z pewnego dystansu (nie tylko geograficznego w Argentynie i Francji), dostrzegając być może podobne struktury (co tłumaczyłoby jego częściowe porozumienie z Miłoszem mimo odmiennej poetyki). Gombrowiczowi przyświecał odmienny cel: nie obiektywna analiza prowadząca do uchwycenia jasnej i wyraźnej idei polskości, lecz subiektywna rozkosz podpatrywania cudzych przepływów libidalnych i bycia we wstydzie przyłapywanym. To postawy bliskie voyeuryzmowi i ekshibicjonizmowi, nie mniej perwersyjne niż sadomasochizm ogółu inteligencji (najdosłowniej perwersję tę ukazują „Pornografia” i „Kosmos”). Co być może tłumaczy, dlaczego powtarzane od kilkudziesięciu lat próby leczenia polskich przywar Gombrowiczem okazały się w gruncie rzeczy tak jałowe. Ciekawe, czy wpadającemu w zacytowanej wyżej deklaracji programowej w gombrowiczowski ton Twardochowi powiedzie się lepiej. W każdym razie swoją pozycję wobec struktury zdaje się ostatnio już w pełni rozumieć, nie sytuując się w żadnym z momentów dualizmu lud – inteligencja.

Ja, udając ludowego trybuna, byłbym skończonym kabotynem i to, że mój dziadek zginął na kopalni, a ja całe życie spędziłem i dokonać go zamierzam na śląskiej wsi, niewiele tu zmienia. Nie należę już do ludu, bo żyję inaczej. Z drugiej strony jednak, nie przyjąłem inteligenckiego etosu, ani doń nie aspiruję, ani się doń nie dam dokooptować, jakby mnie zapamiętale po plecach nie klepano. […] Pozostaje mi więc dbać o własną, wewnętrzną suwerenność i osobność. Nie szukać niczyjego uznania. Nie internalizować społecznych norm polskiego inteligenta ani pod żadnym pozorem nie uważać ich za obiektywnie obowiązujące, pamiętać o ich intersubiektywnej umowności i wątłości. […] Mam więc w dupie na przykład inteligencką grę w skromność i zaangażowanie. Nie będę przejmował się tym, co według polskiego inteligenta wypada pisarzowi, a co pisarzowi nie wypada. Jako pisarz-cham będę sobie robił co mi się podoba, bo ludowe przesądy i wspólnotowa presja też mnie nie dotyczą. Zachowam też raczej fundamentalną, śląską nieufność wobec każdej wielkiej narracji i zaangażowaniu.

Pozostaje pytanie, czy być poza dualistyczną strukturą można jakoś inaczej niż czysto prywatnie. Świetlicki, oskarżany o eskapistyczną prywatność przez krytyków, nieśmiało się przed tym zarzutem broni. Twardoch prowokacyjnie deklaruje désintéressement dla spraw publicznych, pragmatyka jego quasi-politycznych felietonów deklaracjom tym jednak przeczy.


[1] M. Świetlicki, „Wojna”, w: tegoż, „Polska (wiązanka pieśni patriotycznych)”, Lusowo 2018, s. 76.

[2] A. Bielik-Robson, „Pamięć, czyli farmakon”, „Teksty Drugie” 2016, nr 6. A. Lipszyc, „Polak Mały i fantazja impotencji”, tamże. Podobne kwestie na przykładzie literackim filozofka rozważa wcześniej recenzując Twardocha.

[3] D. Matuszek, „– Kto ty jesteś? – Mały Hans. Rymkiewicza Freudem”, „Teksty Drugie” 2015, nr 2.

[4] A. Leder, „Pole symboliczne, przemieszczenie, niewczesność. Humanistyka jako wybór między pamięcią a nadzieją”, [w:] „Nowa humanistyka. Zajmowanie pozycji, negocjowanie autonomii”, red. P. Czapliński, R. Nycz, Warszawa 2017, s. 90.

[5] M. Stala, „Druga strona. Notatki o poezji współczesnej”, Kraków 1997, s. 143–159.

[6] „Polityczność w literaturze i polityczność literatury”, z prof. Przemysławem Czaplińskim rozmawiają Filip Biały i Joanna Jastrzębska, „Refleksje” 2013, jesień–zima (nr 8), s. 85.

[7] S. Twardoch, „To, czego nie wie Jarosław Marek Rymkiewicz”, w: „Spór o Rymkiewicza”, red. T. Rowiński, Warszawa 2012, s. 332–333 (pierwodruk: 2011).

[8] Twardoch nawiązuje w recenzji do wcześniejszej wypowiedzi Piotra Skwiecińskiego, który zwraca uwagę na paradoks w zachwycie Rymkiewicza Jarosławem Kaczyńskim – którego autocharakterystyka znacznie bliższa jest Zamojskiemu i Batoremu niż Zborowskiemu: S. Twardoch, „To, czego nie wie…”, dz. cyt., s. 332, oraz P. Skwieciński, „Trumna z szybką”, [w:] „Spór o Rymkiewicza”, s. 305.

[9] Choć inaczej niż Twardoch Świetlicki nie wyrzekł się polskości jako takiej, samo dystansowanie się od jej „obowiązkowych” rekwizytów sprowokowało oskarżenia bodaj ostrzejsze, niż te skierowane przeciwko mniemanym zaprzańcom, np.: „»Oko smoka« poczyniło jednak, jak widać, spore spustoszenie – unicestwiło zmysł etyczny. […] Świetlicki […], choć atakowany przez cały front neoklasycystów, wybrał w istocie, jak większość spośród nich, pięknosłowie, poetykę zamiast etyki, tyle że udając antypoetyckie gesty i strategie. Przełomowe spojrzenie w »oko smoka« w okamgnieniu wymieniło powinność na egoizm” – D. Pawelec, „Oko smoka. O wierszu Marcina Świetlickiego»Dla Jana Polkowskiego«”, [w:] „Kanonada. Interpretacje wierszy polskich (1939–1989)”, red. A. Nawarecki, Katowice 1999, s. 182. Bardzo podobne oskarżenia o egoizm pojawiły się po najnowszym wywiadzie Twardocha dla „Gazety Wyborczej” prowokacyjnie wyostrzającym tezy znane z felietonów pisarza.

Jan Potkański
(ur. 1975), pracownik Zakładu Literatury XX i XXI wieku na Wydziale Polonistyki UW, autor książek: „Sobowtór. Różewicz a psychoanaliza Jacquesa Lacana i Melanii Klein” (2004), „Sens nowoczesnego wiersza. Wersyfikacja Białoszewskiego, Przybosia, Miłosza i Herberta” (2004), „Parabazy wpływu. Iwaszkiewicz – Bloom – Lacan” (2008), „Epoka spojrzenia. Literatura i społeczeństwo nowego kapitalizmu” (2014), „Wolność realnego. Kant, Hegel i Deleuze a literatura polska” (2018).
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

szkic  

Każde wyjście jest wejściem (Pochwała snu)

— Anne Carson

NASTĘPNY

recenzja  

Hajlujące żurawie

— Zbigniew Jazienicki