„O kotach”
red. Magdalena Budzińska, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2018, s. 120.
Jules Champfleury
„Koty. Historia, zwyczaje, obserwacje, anegdoty”, tłum. Krystyna Belaid, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018, s. 312.
W miarę zbliżania się linii śmierci, rósł we mnie wielki, czarny kot. Spoglądał na mnie z zuchwałą pogardą, która wybrzmiewała w ograniczonej kociej mimice. Może to powolne mrugnięcia, sygnał świadczący rzekomo o zaufaniu? A może ostentacyjne spoglądanie w prawo, kierunek jutra? Kot rósł i rósł, karmiony niepokojem. Jak unieść taki temat, gdy jest się do niego zapraszanym przez redaktora Nowackiego, a więc kociarza pełną mordką? Czytałem gdzieś smutny artykuł o tym, że czarne koty są adoptowane mniej chętnie. W ich pyszczkach trudno dostrzec detale, takie jak koci nosek czy pulchne policzki z drżącymi wibrysami. Och, mojego kota deadline’u jest mi jeszcze trudniej zaakceptować, ale ten uporczywie nie chce sobie pójść i milczy, a kocie milczenie bywa bardziej niepokojące niż nocne rozmowy czworonogów z niewidzialnymi gośćmi.
Co jednak w kotach podziwiam najbardziej? Chyba nieposłuszeństwo: z jednej strony mi bliskie, przynajmniej w pewnych kontekstach, z drugiej – niedoścignione w formie, pełne godności. Kilka tygodni temu przyszło mi do głowy pytanie – czy człowiek mógłby być zwierzęciem domowym jakiegoś odpowiednio bardziej rozwiniętego stworzenia? Po odrzuceniu pewnych teologicznych tropów i ustaleniu, że jesteśmy na to zwyczajnie zbyt głupi, pozostałem z myślą, że domowość kota jest domowością niedoścignioną. Bynajmniej nie przez wprawę, z jaką kicia pokonuje bite dwa metry regału z książkami, aby potem niczym orzeł z Wisły przelecieć nad głowami zachwyconych kibiców i wylądować czworołapnym telemarkiem na oparciu kanapy, ani nie przez luksusy, jakie zwierzęciu zapewnia oszalały kociarz (tak to trzeba nazwać: policzcie na feju proporcje kotów do linków oko.press, proporcje kocich nosków do artykułów o konstytucji, proporcje kocich memów do postów słusznie zaangażowanych – szaleństwo, proszę państwa!). Kocia domowość jest wyjątkowa przez zdolność do zupełnego wyrugowania jakichkolwiek sygnałów, które mogłyby świadczyć o poddawaniu tego, co poza domem, a więc poza mną, idiotycznej refleksji.
Harry R. Jerison, proponując swój słynny wskaźnik encefalizacji – wartość standardową (jeden) przypisał, prawidłowo, właśnie kotu. Dzięki temu możemy stwierdzić, że nasz mózg jest zwyczajnie zbyt duży, a koci ideał pozostaje poza naszym zasięgiem. Gdy byliśmy zajęci wymyślaniem języka, radła i diety pełnowartościowej, koty dokonały prostego wyboru i były. Nigdy nie potrzebowały mieć, co zresztą do dziś pobrzmiewa w brawurowym geście bezceremonialnego usadzenia się w pudle po czteropoziomowym drapaku, który właśnie pnie się w górę w 30-metrowym mieszkanku. Lokowaliśmy w was, koty, zbyt wiele słów, zbyt wiele wierszy, zbyt wiele spersonifikowanych uczuć, wasze łebki nigdy do końca tego nie rozumiały, nie zniżały się do naszego poziomu. W próbie snucia opowieści o kotach zawsze kryje się zatem ryzyko pretensjonalnego banału. To jeszcze pół biedy: uwielbiamy przecież powtarzać kociarskie mantry, identyfikować się z nimi, pokazywać sobie zdjęcia naszych futrzastych ulubieńców. Gorzej, gdy o kotach się pisze, a jeszcze gorzej, gdy planuje się tę rzecz opublikować; bowiem im głębiej w tekst, tym trudniej o kota.
Te wszystkie klisze bezlitośnie wypomina kociarzom – w tym zapewne i sobie – Olga Drenda w opowiadaniu „Epoki”, wchodzącym w skład filigranowej antologii „O kotach”:
Można się rozwodzić nad niezależnością, inteligencją i zagadkową naturą naszych towarzyszy. Miło też dawać się kotu symbolicznie sponiewierać, przyznawać otwarcie, że prędzej zdrętwiejemy, niż zdejmiemy go z kolan, że z radością znosimy jego kaprysy, i oczywiście powtarzać przy tym najbardziej wytarte kociarskie komunały: że to kot ma nas, nie my kota, albo że pies uważa człowieka za boga, a kot wie, że bogiem jest on sam (s. 31).
Wbita w kociarskie serce szpila jest słuszna. Mówiąc o kotach powściągamy w sobie awangardy i interteksty. Kot opowiadany stawia opór tak samo, jak kot przyjmujący tabletkę. Sądzę – i myślę, że nie jestem w tej opinii odosobniony – że ludzie mają z kotami fundamentalny problem, bo przypisują im więcej cech ludzkich niż by wypadało (por. antropomorfizacja Princess Carolyn i Peanutbuttera w „BoJacku Horsemanie”). Olga Drenda we wspaniałym stylu dekonstruuje tę formę udomowienia, czy też uczłowieczenia kota. Jej etiuda to krótka, wzruszająca historia oswajania się dwóch trudnych kotów z opiekunką i opiekunki z dwoma trudnymi kotami: nieoczywista, spokojna, w pewnym sensie przekładalna na inne dyskursy. Chory, stary, osłabiony kot jest potężną figurą literacką, jednak Drenda nie traktuje go przedmiotowo, wręcz przeciwnie – porządkuje on świat opowiadania w sposób niezwykle zgrabny i elegancki.
Sądzę – i myślę, że nie jestem w tej opinii odosobniony – że ludzie mają z kotami fundamentalny problem, bo przypisują im więcej cech ludzkich niż by wypadało
Mocniejszą parabolę proponuje Stefan Chwin w opowiadaniu „Fiona. Kot, który myślał”. Postapokaliptyczna Warszawa jest zamieszkana przez inteligentne koty zrzeszone w społeczeństwach, narodach i rasach, posiadające zdolność prześladowania innych ze względu na te konstrukty. Mamy zatem hasła „Syjamy do Syjamu”, fascynację młodej kotki kocim nacjonalizmem, kocura z Żoliborza, kryzys uchodźczy i związek mieszany. Dość powiedzieć, że kocia jest co najwyżej stylistyka, natomiast narracja z kotami ma niewiele wspólnego. Stare koty nie rozpoznają się w lustrze.
Jeszcze inne jest opowiadanie Piotra Pazińskiego, wdzięcznie zatytułowane „Kociczka, alef i biały kot (bajka domowa)”. Paziński odkręca kurek z etykietą „koci oniryzm” i efekt jest bardzo dobry: są tu tropy językowe – kot wymawiający hebrajskie samogłoski to nie w kij dmuchał, tego jeszcze nie było, przynajmniej w rodzimym piśmiennictwie – są tropy intertekstualne, jest śniona Jerozolima zwiedzana pod kocim przewodnictwem. Jest to szalone, ale na pewno nie bardziej, niż powinien być szalony miłośnik kociego miauczenia i gruchania.
Paweł Sołtys ze swoim „Kotem Rysiem” lokuje się gdzieś pomiędzy Chwinem a Pazińskim. Tutaj także kot jest powodem do introspekcji, i jego zwierzęcy język wiedzie człowieka na manowce interpretacji. „Kot Rysio” jest jednak przede wszystkim narracją, która dzieje się w człowieku. Kot jej tylko towarzyszy i sądzę, że w tej roli czuje się znacznie lepiej (zwłaszcza że gdy człowiek zacznie – a zacznie prędzej czy później – mówić o sobie, kot może sobie zwyczajnie gdzieś odejść, nie niepokojony przez nikogo). Bywa też, wraz ze wspominającym lata 80. chłopcem, dobrym obserwatorem i wybiera to, co najważniejsze: nie drżący obraz czarno-białego kineskopu Ametyst, ale nocne ptaki; nie PRL-owskie realia, ale intrygujący szum w prowizorycznej instalacji wodnej; nie gol na 3:2 Burruchagi, strzelony po wybitnej asyście Maradony w 83 minucie meczu RFN-Argentyna w finale Mundialu w Meksyku, ale szalony taniec radości w wykonaniu dziadka. Mądre i prawdziwe.
Zgoła odmienne od wszystkich powyższych jest opowiadanie Piotra Siemiona „Kotek robotek”. Tu też co prawda pamięć jest bardziej dziecięca, a więc bliższa kociej, niż dorosłej, ale dziwność świata przedstawionego wybija z czytelniczego rytmu – rekwizytorium jest technologiczne, ale raczej w rozumieniu czasowo i mentalnie radzieckim. Laboranci i inżynierowie rozprawiają o lotach w kosmos i eksperymentach na zwierzętach, a nieskażony światem techniki chłopiec zaprzyjaźnia się z sympatycznym kotem. Niewinne zwierzę i niewinne dziecko stanowią przeciwwagę dla ponurej rzeczywistości laboratoriów i surowych instytutów, a także wyciekającego stamtąd porządku myślenia; gdzieś to już niestety słyszałem.
Na koniec pozostawiłem opowiadanie „Stworzenie” Małgorzaty Rejmer, chyba najlepsze i najciekawsze w rzeczonej antologii. Historia obejmuje jeden wieczór pewnej pary mieszkającej z dwojgiem kotów; ich spokój zakłóca jednak martwy przedstawiciel gatunku leżący nieopodal domu. Krótka, surowa narracja wyczerpuje wszelkie znamiona literackości, a kot odnajduje się w nich w znakomity, nieoczywisty sposób: człowiek nie jest tylko „człowiekiem z kotem”, a kot nie jest tylko „kotem z człowiekiem”; stanowią oni równoprawne podmioty. Nie popełnia się tu też strukturalnego grzechu funkcjonalizacji kota (czy też kotów). Szkicowanie rzeczywistości naznaczonej obecnością kota wydaje się lepszą strategią opowiadania o tych zwierzętach niż ustawianie ich w bezwzględnym centrum, podobnie jak u Pawła Sołtysa i Olgi Drendy.
Szkicowanie rzeczywistości naznaczonej obecnością kota wydaje się lepszą strategią opowiadania o tych zwierzętach niż ustawianie ich w bezwzględnym centrum
Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie antologii, czyli wspaniałych ilustracjach Gosi Herby. Choć nie znam się kompletnie na sztukach wizualnych, mam wrażenie, że stanowią one doskonałe uzupełnienie sześciu narracji i, choć wyciągają kota na pierwszy plan, nie jest to zabieg rażący. Być może chodzi tu o przetworzenie? Chętnie posłuchałbym, co ma na ten temat do powiedzenia ktoś bardziej obeznany w temacie. Mojemu kotu w każdym razie ilustracje się spodobały; dam sobie rękę uciąć, że kiwnął łebkiem z pełną aprobatą.
Drugą kocią nowością wydawniczą, i rzeczą – tu bez zbędnych ogródek – wybitną w dziedzinie kociej tematyki, jest przekład „Kotów” Julesa Champfleury’ego z 1868 roku autorstwa Krystyny Belaid wydany w grudniu ubiegłego roku przez Słowo/obraz terytoria. Traktat Champfleury’ego obejmuje wiele tematów z zakresu kotologii: od rzetelnych i szczegółowych kwerend w obrębie literatury starożytnej, dzienników i listów, przez analizy heraldyki i dzieł sztuki światowej i śmiałe dyskusje z filozofami przypisującymi lub nie zwierzętom pewne właściwości, aż po wnikliwe obserwacje kocich zwyczajów i refleksje nad kwestią ich udomowienia. Do samego kota autor podchodzi jednak z pokorą. Pisząc o przedstawieniach kota w sztuce, zauważa, że
nie ma nic trudniejszego do namalowania, niż koci pysk, który, jak to trafnie zauważył Moncrif, ma wyraz „finezyjny i wesoły”. Linie są tak pełne delikatności, oczy tak osobliwie dziwne, ruchy podporządkowują się tak niespodziewanym impulsom, że trzeba samemu być kotem, by pokusić się o sportretowanie podobnego osobnika (s. 127).
Champfleury przyjmuje postawę pokorną. Prawdziwym tematem jego esejów jest nie tyle kot, co ludzka nim fascynacja. Wyłania się z nich więc, niejako przy okazji, wspaniały obraz świata, w którym istnieje kot. Być może na kształt „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” powinniśmy napisać „Kocią historię świata”?
Champfleury przyjmuje postawę pokorną. Prawdziwym tematem jego esejów jest nie tyle kot, co ludzka nim fascynacja
Mamy zatem w „Kotach” przegląd kociarstwa od starożytnego Egiptu i Sumeru po współczesną autorowi Francję. Sporo miejsca autor poświęca oczywiście charakterowi współpracy międzygatunkowej i obopólnym korzyściom z niej płynącym. Obok kota domowego, którego, jak cytuje za Victorem Hugo, „Bóg stworzył (…), aby dać człowiekowi przyjemność głaskania tygrysa”, bada kota na wpół oswojonego, który staje się kotem archetypowym: kapryśnym, niezależnym, wiodącym żywot samotnika. Autor z niemalże kocią gracją przechadza się po bibliotece kocich tekstów, prowadząc czytelników i czytelniczki w rejony nieznane nawet najbardziej zapamiętałym kociarzom, dowodząc przy tym trwałości kultu tych zwierząt.
Sporo miejsca poświęca również mniej przyjemnemu tematowi – prześladowaniom kotów. Stanowi to oczywiście okazję do przyjrzenia się historii, przemianom społecznym i trwałości zabobonu, wątek ten ma jednak wymiar nieco anegdotyczny: obok czarownic i alchemików pojawia się legendarne kocie pianino (kto nie zna adaptacji tej historii w reżyserii Eddiego White’a i Ariego Gibsona z Nickiem Cavem jako narratorem, proszę nadrobić zaległości). Champfleury zapuszcza się w te rejony z godną podziwu dociekliwością i próbą zrozumienia, co sprawiło, że koty były postrzegane w taki, a nie inny sposób. Krytycyzm i rzetelność tej analizy budzą podziw nawet po 150 latach od pierwszego wydania.
Przyjemność z lektury jest więc podwójna, dzięki czemu rzecz ma szansę ująć nawet tych, którym nie jest, z różnych względów, z kotami po drodze. Smaczków dla miłośników mruczenia, kocich figli i miękkiego futerka jest jednak w „Kotach” mnóstwo. Nie sposób mówić o kotach, nie popadając w końcu we własne kociarstwo; Champfleury’emu zdarza się to niejednokrotnie. Chciałbym przywołać jeden z tych fragmentów:
(…) od jakiegoś czasu zaniedbałem lekturę La Bruyère’a, i właśnie przeglądam jego tom. Przez listowie wieje orzeźwiający wietrzyk; promienie słońca nie mogą się przebić przez gęste sklepienie bzu. Jak dobrze jest tu poczytać sobie w spokoju.
Nagle jeden z kotków rzuca się pędem na drzewo po lewej, jego towarzysz wskakuje na pień po prawej i dwaj komedianci spotykają się na gałęziach nad hamakiem, wystawiając łebki z listowia. I te szelmowskie miny, podskakiwania, wabienie łapkami, drżenie całego ciała, przekleństwa, łagodne pomiaukiwania, wychylanie się, komiczne małpowanie sprawiają, że nie uwłaczając najbardziej klasycznemu pisarzowi XVII wieku, odkładam jego książkę, bo w tej chwili dwa kotki interesują mnie bardziej niż spostrzeżenia La Bruyère’a na temat człowieka (s. 189).
Tego też życzę wszystkim kociarzom w tym wspaniałym dniu – przekierowania uwagi na to, co prawdziwie istotne. Kotom zaś życzę dobrych obserwatorów, którzy nie są im może potrzebni, ale potrafią o nich wspaniale opowiadać.
„O kotach”
red. Magdalena Budzińska, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2018, s. 120.
Jules Champfleury
„Koty. Historia, zwyczaje, obserwacje, anegdoty”, tłum. Krystyna Belaid, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018, s. 312.
ur. 1994, pochodzi ze skalnego Podhala. Publikował m.in. w „biBLiotece", „Małym Formacie", 8. arkuszu „Odry" oraz „Kontencie". Kociarz. Mieszka w Krakowie.