myślenia niepodobna przedstawić. dla mnie moje myślenie to: prędkości, których nie widzę
[to, co się raczej nie przydarza]
Intermezzo na czas procesu produkcyjnego albo na czas odpoczynku – wychodzi na jedno, bo przecież niezależnie od stanu skupienia produkujemy nieustannie (literackie śmieci). Jedno intermezzo już na zawsze, na zawsze jedno prawo, jedna miłość, jeden już na zawsze kościół. W maszynowej serii niechaj wraca to-samo. Najbliżej jest brudny kubeczek, a zatem, uwaga, W BRUDNYM KUBECZKU BIAŁA HERBATA. Zmysłowy konkret, ale też niepokój. Fusy wypłukane w zlewie (niepokój wzrasta). Bure, niezogniskowane wnętrze (jeszcze bardziej). Jakiś smutny kraj [podstaw kraj], jego geometryczny środek [podstaw środek]. Wzrok przyzwyczaja się do ciemności, ciekawskie, prawda, oczy błądzą po konturach; kontury myślą o oczach, że to ślepia, które łypią. Przez chwilę na tle światełka unosi się para albo dym, jakieś wrzenie – wraz z floresami już na dobre wkracza aura mroku i tajemnicy – światełko bowiem podstępnie wdziera się przez szczeliny i wpada do pokoiku na (literalnie) wszystko: na panterkową pościel, pod którą śpię, na panterkowe poduszki, do których (jeśli nie śpię) ronię samotnicze łezki, na szafę, w której trzymam ubrania, na kolumny, z których słucham smutnej muzyczki, na książki, które komplikują mi życie, bo „przynosząc wiedzę, przynoszą cierpienie” (05a-KK), na biurko, przy którym te przynoszące wiedzę i cierpienie (jakby co spoko, łacham) książki czytam, na kosmetyki przy blacie, które gromadzę, ażeby pielęgnować cerę oraz skórę dłoni; regularne opuszki dłoni, gładkie końcówki paznokci, usta popękane w strategicznych miejscach. Zmysłowe punkty dojścia: będziemy od nich powoli (w stronę pojęć) odbijać. Kto ma więcej? Twój i mój ruch ku temu spękanemu wszystkiemu, kiski na wietrze. Nie wiem, po co robię to wszystko, co akurat robię. Nie wiem, dlaczego o niektórych rzeczach myślę, że są ważne bardziej, a o innych, że są ważne mniej. Spośród rzeczy, o których myślę, że są najmniej ważne, potrafię wskazać siebie. Z rzeczy ważniejszych: kapitalizm. Trzeba go pogrzebać. Bagatelizując pryncypia, najczęściej omawiamy to, co nieistotne. Nieszczęście kariery. Pokolenie, które przez chroniczną depresję nie uprawia seksu. Nie lubi wychodzić z domu. Ruchomy kontynent śmieci w oceanie. Butelka po twojej kolce najpewniej dryfuje gdzieś u wybrzeży dalekich krajów. Generalnie pokój jest czysty, a łóżko posłane, lustra z szafy odbijają refleksy na ścianę przeciwległą – wszystko w porządku, świat raz jeszcze dochodzi do siebie i działa geometrycznie, ruch jego praw można przewidzieć na podstawie stosownej obserwacji. I teraz (kiedy jest teraz) plan szeroki. Róg ulic przecinają samochody – warkot zdezelowanych diesli albo dyskretny szum hybryd – i tramwaje – przeciągły chrzęst zwrotnic albo nagły huk kolejowej zapadni. Zestaw komunikacyjny dociera do pokoju z przewidywalnym opóźnieniem, nasłuchuję sobie „spóźnionej wobec siebie” obecności. Jestem nią zmęczony. Kiedy chodziłem do gimnazjum, interesowały mnie artystyczne możliwości komunikacji miejskiej. Poręczność widoku za oknem. Za szybą jak w schronie. Chciałem opisywać, jak to jadę sobie poetycko autobusem, a na zewnątrz mijają landszafty złego państwa. I w tym mijaniu miały odbijać się podwójne troski: egzystencjalne oraz metafizyczne. Czytałem Hłaskę, pultałem się przy wierszach Macierzyńskiego („kocham cię ze wszystkich swoich słabości / bo jesteś silniejsza od deszczu”). Albo jak to wesoło podróżuję sobie pociągiem z nizinną ciemnością rozlaną w tle. Kartkowałem „Mikrogramy” Walsera (same typy) i zadawałem sobie pytanie, ile w tej pozornie radosnej epopei jest bezgranicznej rozpaczy. No i chciałem, żeby pogodne opisy podróży – już te moje – miały w sobie coś podobnie naddanego. Przy okazji każdej ekscytacji wolałem pamiętać raczej o rozczarowaniu, jakie ona potencjalnie otwiera. Czyli: z oddali zapach metra – bo nic nie pachnie tak, jak warszawskie metro – a wcześniej szary blok ubecji. Wyobrażam sobie, że mieszkam na trzynastym piętrze i postanawiam umyć okna. Wychylony na ulicę (widok za oknem) ścieram gładką powierzchnię. Idzie mi całkiem nieźle, mam na sobie żółte rękawiczki. Pamiętacie taką reklamę płynu do mycia szyb z późnych lat dziewięćdziesiątych albo jakichś pierwszych zerowych? Tak właśnie wyglądam, ale w przeciwieństwie do tego patriarchalnie „bezradnego”(wobec kulturowej dyspozycji mycia) ziomka wiem, co robię. Wprawdzie jest końcówka lutego, „zda się” jednak, że niewczesne przedwiośnie, bo słoneczko (świeci; mój wróg słońce), ptaszki (śpiewają; podobnie jak my, one również przebyły długą drogę), a na poboczach postępuje (sic!) wycinka kikutów, które idą na przemiał i takie – przemielone na wióry – już sobie na tych poboczach zostaną. Jebać wióry, kiedy dni biorą ewidentnie coraz większy rozmach! Budzę się wcześnie idni – jak wióry – już padają mi na japę, już ją patroszą, dostają się do wnętrza porów. „Starość i śmierć” na ryju. Jejku, jakie to straszne. Strach i niepokój. Aura grozy pęcznieje w momencie konfrontacji z lustrem. Jak krew ściekają z niego pojedyncze smugi od zeschłej pasty do zębów. Jak żółć przelewa się żel w wannie. Japę przemywam z wiórów zimną wodą i nakładam nań węglową maseczkę, ażeby wraz z nią zacząć dzień, który wziął rozmach jeszcze większy, największy z obecnie możliwych. Ta tendencja będzie się nasilać, jak stopa zysku. Jak jebana bieda żywej pracy. I w łazience będąc – jest pozornie pogodny poranek – martwię się o kilka rzeczy. Jezu, czy będę musiał gdzieś się wybrać? Załatwić jakieś sprawy? Boże, ktoś będzie do mnie gadał? Do mnie? Z kimś się umówię? Coś nade mną panuje i jestem sobie obca. Wszystkie głębokości. Prawo moralne we mnie. Piekło to inni. Myślę, więc jestem. Wszystko płynie. Chwytaj dzień, ale pamiętaj o śmierci. To jest tak naprawdę pisanie o tym, że nie da się pisać. Że nie da się wyobrazić sobie siebie bez asekuracyjnych przekąsów. Ilekroć usiłuję wystawić sobie laurkę, tylekroć czuję się winny; polityka tożsamości w czyśćcu. Mam kolegę, który w poszukiwaniu nowych form literackich parafrazuje żyjących filozofów i nazywa to theory-fiction. Czegoś takiego jeszcze nie ma w Polsce. Bohaterowie Polski krzywią się na myśl o monumentalności islandzkich gór. Korzystają z dyskursów gościnności. Dostają czkawki na myśl o figurach tego, co może być, ale się nie przydarza. Nie czują związku ze swoimi kończynami: nogi gnają ich przed siebie, głos – jeśli jest niepodległy – nie należy do nich. Literatura ma najgorzej na świecie. Wyobrażam sobie, że podczas wiosennego mycia okna na trzynastym piętrze wypadam z tego okna i spadam, ale kończę jak Brian Molko w teledysku „Pure Morning”. Sprawdźcie sobie, fajny kawałek. Poznałem go w gimnazjum, moja ówczesna dziewczyna miała ten tekst wydrukowany na karteczce przymocowanej do drzwi. Czasami do niego wracam. Polecam posłuchać Placebo (żart). Polecam maseczkę węglową, tak dwa razy w tygodniu (serio). Pompki i brzuszki – to już codziennie, naprawdę serio. W seriach. Najlepiej trzy razy dwadzieścia albo dwadzieścia pięć. Ważne, żeby trochę zabolało. Żeby pomiędzy drugą a trzecią serią wyskoczyły żyłki. Ręce na wysokości klatki piersiowej, możliwie blisko siebie. Patrz na nie, jak będziesz schodził. Na godzinę przed obiadem i w godzinę po obiedzie. Polecam białko, ale również umiarkowanie w jedzeniu i piciu. Będę musiał wyjść dziś na zakupy. Kamień, którym, prawda, jestem. W obliczu deficytu osobowości chciałbym znaleźć dla siebie akuratne, mniejszościowe obsesje. Wyglądanie za okno. Liczenie, ile ptaków siedzi na kikucie przy balkonie. Serie pompek i brzuszków w pokoju. Obsesyjne gromadzenie groszówek do ozdobnego słoika, fantazje, że rozbijam ten słoik młotkiem (takim fest!) i drobinki szkła wpadają w zakamarki, w domyśle bank, grota goblinów. Bum! Bank wprawdzie należy do mnie, ale nie lubię posiadać. Dzień – skurwysyński dzień z „moim wrogiem słońcem”, bo jestem zupełnie w proszku – zatacza coraz szersze kręgi. Zbieram się do czytania, biorę się za pisanie. Wychodzę do sklepu. To duży market przy ruchliwej alei. Na jednej z półek crème brûlée; nie mam odwagi, żeby go kupić. Nie umiem się uspokoić, nie wiem, jak wyluzować. Dlatego też zrezygnowałem z życia towarzyskiego; tłumy przerastają mnie, boję się, że nielicznym znajomym będę musiał opowiadać o sobie, chociaż zwrot „będę musiał” zawiera jakąś dziwną narcystyczną przemoc ukierunkowaną na tychże (nielicznych). Niczemu przecież winni. Po crème może wrócę wieczorem. „Dać se” – okropne jest to określenie. Nie użyję go już nigdy więcej. Po drodze (do sklepu albo do domu) myślę o swoim bracie. O jego pracy w biurze tłumaczeń. Garb lektora wobec manuskryptu albo zbielone oczy wobec płaskiego ekranu. Raczej to drugie. Flawless victory i fatality. Siedziba podgórskiej firmy, w której pracuje, znajduje się w starej kamienicy na tyłach nowego taboru kolejowego. W lecie piliśmy tam wódeczkę, jakiś ukwiał puszczał w niebo kolorową dronkę, byłem zły na ten ukwiał, rozczochrany, papuśny nastolatek. Widok roztaczał się, rzekłbyś, wspaniały, na całe miasto królów polskich, na graffitową historię potomków Lecha. Zaczyna się od chrztu, a kończy na papieżu. W dole pędziły samochody. Mam nadzieję, że mój brat czuje się dobrze, cokolwiek robi. Gdybym miał wybrać pomiędzy szczęściem jego a moim, bez wahania (nastroju) wybrałbym jego. Zresztą być może w świecie równoległym już wybrałem, bo przecież z jakichś powodów ciągle i ciągle czuję się źle.Auć, ale boli bidulka (dopełniacz liczby pojedynczej). Pytanie, co na to bracki (mianownik). Nie jest to słodycz samoudręki. Ani przytulne spazmy. To jakieś zygoty. Niby nie wiem, o co chodzi, ale niby też wiem. Potem – wracam już ze sklepu – myślę o moim współlokatorze. Że często wjeżdża na banię. Przed snem myję nad wanną zęby, a on gada do mnie przez drzwi. Nie mam siły, żeby się dowcipnie ustosunkować. Jego szczęście nie przekłada się na moje, mam na niego niewiele wpływu; razem parzymy herbatę, razem gotujemy (ja gotuję), razem zmywamy naczynia (ja zmywam). Mówimy sobie dobranoc (ja mówię). Mój mały świat, w którego wnętrzu „robię rzeczy”. Wszystkie myśli kroją dzień, są jak plastikowe sztućce, zastawa od wąsatego akwizytora. PS Nie ma już takich. Brudny kubeczek z białą herbatą. Ileż to tych herbat? Źle wpływają na uzębienie (myję nad wanną). Na dnie zalegają liście, skórki pomarańczy. Pięknie rozłożyły się pod wpływem wrzątku. Czy mogę zaparzyć raz jeszcze? Jakiś szum przez nieszczelne okiennice: pewnie aleja. Audiosfera późnej nowoczesności to szum z oddali; żaden dronowy noise ani żaden przytłumiony bas. Ain’t no cool. Szum, o którym myślę, że jest szary i układa się w niepokojącą płaszczyznę (mamy płaszczyznę immanencji, mamy płaszczyznę organizacji, miejmy też płaszczyznę niepokoju). Cokolwiek zrobisz, ten szum zawsze będzie w tobie. Gdziekolwiek pójdziesz. Z kimkolwiek się zadasz. Wokół pewnej płaszczyzny organizuje się pewien czas pracy: załóżmy, że ludzie właśnie z niej wracają. I oczyma wyobraźni, oczyma, prawda, wyobraźni widzę, moi drodzy, rzeszę gniotącą się w dwóch liniach metra od Bielan do Ursynowa. Sforę wspinającą się po schodach, schody obrotowe i bezawaryjne, powierzchnię ulicy nad poziomem morza; zalew strapionych przez pracę najemną. I jest mi tego wszystkiego szkoda. Ręce służą albo do stukania w klawiaturę, albo do zaparzania herbaty. Powinny do czułości. Ręce stukające w klawiaturę nie mają zbyt wielkiego wpływu na dni, w których nogi leżą, a odwłok spoczywa kosztem kręgosłupa. Na kręgosłup jeszcze będę miał czas. Będę miał czas na kręgosłup, serce i płuca: „wraz z tak zwanym cieniem na moje płuca […]”. Nie narzucajmy sobie żadnej formy. Pamiętając o śmierci, chwytam sobie dzień (pisanie o tym, że nie można pisać). Słońce powoli gaśnie (jak ekran dotykowy). Grubo. Niedługo wrócę po crème brûlée, wiem to. Wmawiam sobie, że to na moje urodziny. Przyszedłem na świat w zimie, wodnik. Byłem nimi – urodzinami – „pogodnie rozczarowany”, do niczego nie miałem żalu, dzień wstał (jak ekran dotykowy) i dzień przeminął (jak dotykowy ekran). Na obiad jadłem frytki i bukiet surówek. Kamień, którym, prawda, jestem. Żwir, w który się wreszcie rozsypię. Nie wiem, co dalej. Kibicuję głazom. Dajmy im papu.
ur. 1991, krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”. Mieszka w Warszawie
