Galaretki z delicji dzieci lubiły zdzierać zębami.
Najpierw do ręki, w dłoń wkładamy pojedyncze ciastko. Mocujemy je między palcami, w przestrzeni oddzielającej kciuk od wskazującego. To ważne. Przygotowanie uchwytu poprzedza wizyta w łazience. Te zarazki. Higieniczne usposobienie liczy się. Zanim oddamy się rytuałowi, rozdzieramy opakowanie ciastek, bierzemy pierwsze z brzegu i obserwujemy, jak pozostałe chylą się w stronę pustego miejsca. Szkoda, że to już, myślimy. Otrząsamy się. Spokojnie, mówimy do siebie, wziąć jedno ciastko to nie to samo, co wziąć od razu kilka i patrzeć w prawie puste pudełko.
Szykujemy się. Konsumpcja jest dobra. Wyciąga z letargu, ze snu, pozwala porzucić tryb, że „dobra, coś zjem, a potem gdzieś pójdę”.
Delicję należy oglądać ze wszystkich stron, próbując zgrać w możliwie doskonały sposób ruch głowy, szyi, przedramienia oraz dłoni. Wszystko jednocześnie. Oglądanie zamiast natychmiastowego przejścia do działania jako walka ze wstydem wynikłym z potrzeby natychmiastowego zaspokojenia pragnienia. Brzmi jak tytuł, bo to jest tytuł. Wszystko, co mam, to tytuły, to odwlekanie czytania, próby oswajania lęku oraz porażki jako efektu podejmowanych prób. Chwilą przed wejściem na tory wszystko jest, nogi są z waty, przedsionki, dziwne jakieś, całe drżą. Wypychanie szmatami dziur w sercu, ran. To są najlepsze pomysły, na jakie mogę wpaść. Tak żeby się trzymało. Już nie grzeb, nie dotykaj. Prawie rozkazy wydawane sobie. W kilku językach odbywanie warty nad grobem, czary jakieś, grubymi nićmi zaszywanie serca, co pęknie, jeśli tak będę dalej.
Czekoladową polewę podsuwamy bliżej ust. Ona jest najważniejsza. Delicja bez polewy to jest, kurwa, fałsz. Ona powoli rozpuszcza się, tworząc strefę poślizgu między ciastkiem a palcami. Przydaje się precyzyjny uchwyt, efekt treningu. Wieloletniego. Trzeba ciastka jeść. Obserwować ruchy.
Ale nawet to potrafią zepsuć. Pewne indywidua zebrane do kupy. Mówią: jedz, ale nie dotykaj. Głowa mi pęka od tych bzdur. Zlizuj polewę, bo nie możemy czekać, wołają. Zalewa mnie krew, zwłaszcza wtedy, gdy znów się śmiejesz z parkingów, drwisz ze sklepów, brzydzi cię powierzchnia hipermarketu. Tak, ciebie.
No, zęby już prawie. Gryzą, dotykają. Myślę, że każdy wie jak jest, więc nie dam się uwikłać w opis. W tyle się wikłam spraw, Jezu, serio, te problemy. We wróżby, w jedną zwłaszcza przepowiednię, w poranne wyprawy, w ich treść. Co kupiłeś? Niewiele, a ty? Też jakoś nie miałam co wybrać. Nasze koszyki są smutne.
TRZASK, czekolada pęka. Masz to, widzisz reklamę. Biegniesz – nie – od razu sięgasz po ajfon, by w notatniku zapisać kadr, układ scen, wygląd aktorów, światło. Wszystko. Wszystko spada na ciebie i hajs. Pieniądze dobre są. Już wyjeżdżasz, gdzieś, nie wiesz gdzie, bierzesz Wszystko ze sobą. Mówisz: kurwa, nareszcie. Po samolocie mijasz meleksem, rikszą, jakichś biedaków z ulicy. Machasz do nich ręką, palce masz w czekoladzie.
Język dotarł do galaretki, co ukryta pod czekoladą jest. To są już inne przeżycia. Zupełnie. W wyniku kliknięcia, TRZASKU, chwilę potem nadeszła rozkosz, rozkosz. Cukier albowiem działa jak koks – znam to z netu – karmi raka, co go masz, zaciąga kredyty. W banku. Zmusza do kontaktu z ludźmi w typie dresa, tak, tego dresa, który wszystkim sprzedaje mefedron, ale tobie da dobre gówno, ponieważ w rozmowie wyszło, że chodziliście na ten sam SKS. On nawet uśmiecha się, dres, szczerze, wręczając ci woreczek, ale i tak myśli, jak cię opierdolić, jak zostać prezesem firmy o początkowym kapitale NAJWIĘKSZYM JAKI SIĘ DA. I ta firma jeszcze, wybuduje wieżowce w środku miasta, w których ktoś, być może sam Lewandowski, weźmie i kupi ukochanej apartament. Mogą być biura, może być taki open space, że nawet Lewy, gdyby podszedł i spróbował ogarnąć wzrokiem metraż, po zastanowieniu pomyślałby: Scheisse, ale duży. WYOBRAŹ sobie, to wszystko on. Cukier jak koks. Wie o tym Jakub Żulczyk, który zrobił o koksie serial. Zajebiście, myślisz, Bowie oraz pieprz i papryka. Mleko rozlało się. I jeszcze ten typ, co go Edyta Górniak zna, którego miała za męża. I już jesteś w Polsce z powrotem, gówno szybko zeszło. Jest wieczór, zmierzasz do Żabki po piwo, bo, myślisz, fajnie, ciepło jest. Lato. Spotykasz dresa, teraz robi za kasą, pół etatu mówi, że ma. Na zawleczkę w Zusie, którą kiedyś publicznie odbezpieczy.
Cukier i koks. Wspomnienia. Najgorsze to jest. Wszystko zrobiło krzywdę mi, mojej dziewczynie, zostaliśmy z tym sami. Byle do lata dociągnąć, pocieszamy się, wychodząc z psem. Ale sra, myślimy, ale sra. Ale nikt nie mówi tego głośno. Lepiej dzielić się tym, co najlepsze. Co się ma. Oraz ukoi nas woda, może, gdy wreszcie wybierzemy się. Gdzie? – ona czasem pyta. Mazury, wiesz, znam jedną chatkę, kolega obiecał, że będzie dużo ryb. Najwięcej.
Cukier i kokaina.
Jeszcze wybrzmiewa to porównanie jak struna brzmi w harfie traw, jak pomruk burzy na równinie Dakoty Południowej. Tego lata, gdy… no właśnie nic, nic prócz jednego marnego tornada rozczarowującego armię tropicieli burz. Dlatego już.
Jestem przy następnym ciastku. I jeszcze jedno. Mało mi.
W ten sposób, obejrzawszy scenkę z dresem, jak to się mówi, Z WIELU PERSPEKTYW, zjadłem drugie i trzecie ciastko, przy czwartym parsknąłem ni to śmiechem, ni czkaniem, więc sam nie wiem, czy to było parsknięcie, czy czknięcie, czy też prawda ze środka, która rozdziera przestrzeń na punkty sensu, takie że hop, hop, pohukiwania słyszę. Chyba sów. Stroszę uszy, przez moment jestem psem, kotem. Wzdycham – ech, to są przecież niezwierzęce myśli. Znudzony, wracam do Motórhead.
Zjadłem ostatnie. Dotykam ciała. Swojego. Jego wszystkie sztuczki są dla mnie przejrzyste, zgrane. Liczą się już tylko mózgi. W mózgach idee, wyżyny Alp. Albo inaczej. Zwyczajnie mniej. W Dolinie Trzech Stawów, na zejściu z Bieszczad małe polemiki. Może tylko one mają sens. Chciałbym, przyznam się, więcej rozmawiać z ciałem. Postawić je, najlepiej z boku. Mówić mu. Nieważne co. Różne rzeczy. Słuchaj, et cetera, i w prawo, w prawo niech leci. Albo posadzić je. Przesłuchiwać, opowiadać mu bajki, zawsze, nawet w deszcz. Ciało moknie. Później schnie albo najpierw schnie, później moknie. Załóżmy, że suchemu zaglądam w oczy. Wysuszonemu. Wszystko będzie dobrze, mówię mu, ślę tanie życzenia. Aby do świąt.
ur. 1982. Poeta, perkusista, absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikował m.in. w „Chimerze”, „Opowiadaniu” i Biurze Literackim. Finalista Połowu 2016 i Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina 2017, laureat konkursu na tomik poetycki Fundacji Duży Format 2018. Pochodzi z Nowej Rudy, mieszka w Warszawie.
