fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
Ilustracja Aleksandry Ćwikowskiej do recenzji książki "Zdrój" Barbary Klickiej

Barbara Klicka
„Zdrój”, W.A.B. Warszawa 2019, s. 136.

Barbara Klicka w „Zdroju”, swoim powieściowym debiucie, zabiera nas do sanatorium – toposu niezwykle silnie umocowanego w tradycji literackiej. Przykładów powieści sanatoryjnych mamy w końcu od Sasa do lasa, począwszy od kanonicznej „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, poprzez „Sanatorium pod klepsydrą” Brunona Schulza czy „Walc pożegnalny” Milana Kundery, aż po „Zabliźnione serca” Maxa Blechera. Nie trzeba wielkiego wysiłku, żeby dostrzec w nich wyraźnie męski punkt widzenia, dlatego też perspektywa kobiecej narratorki „Zdroju” wydaje się pożądanym powiewem świeżości: ludzka, zbudowana ze wspomnień, cierpienia i irytujących nawyków językowych.

Nietrudno nie poczuć do Kamy z Warszawy („ach, to niedobrze”) mieszanki sympatii, współczucia i pewnego rodzaju czułości, które wynikają z jej kruchości i nieporadności. To bohaterka niepewna siebie i sobą wręcz zawstydzona, w swoich oczach niewystarczająca i niezmiennie nieadekwatna. Nawet od własnych słów – które nijak nie pokrywają się z tym, co naprawdę myśli o personelu, innych kuracjuszach, o zakładzie, o sobie samej — odgradza się natrętnym „że tak powiem”. „Nic we mnie nie ma, tylko zwiędłe paprotki, lodowe wydmy i kra” – stwierdza. Chora, pomarszczona od środka, pokaleczona chrzęstniakomięsakiem, potworem-nowotworem, który pozbawił ją dzieciństwa, odebrał kobiecość, podważył pewność siebie. Ostatecznie bowiem trudno znaleźć w sobie siłę i witalność, kiedy własne ciało przedwcześnie umiera.

Z „nadgryzioną sobą” przemierza Kama kolejne sanatoryjne pokoje zabiegowe i korytarze, zalicza serie borowinowych kąpieli i długich spacerów po uzdrowisku. Trudno przy takim szeregu atrakcji uniknąć obiegowego zestawu pytań zapoznawczych – „Czy ma dzieci?”, „A czy bardzo chora?”, „A skąd przyjechała?” – oczywiście zadawanych w trzeciej osobie (to skądinąd bardzo wygodne, bo kto nie chciałby w takiej sytuacji wyjść z siebie?). Dla personelu jest wyłącznie ciałem, dla starych kobiet – symulantką, dla stałych bywalczyń sanatoriów – intruzem, dla ludzi spoza Warszawy – personą non grata, dla matek – nie-matką. Wszędzie nie na miejscu, przez każdego oceniana, chowa się za niewzruszoną uprzejmością i doklejonym uśmiechem. Ten sztuczny wyraz twarzy to zresztą kolejna drobina z przeszłości Kamy, pozostałość po wyuczonym odruchu chorego dziecka, które wie, że jeśli je polubią, to może też pomogą; że przystosowanie to przetrwanie. Dopiero dobiegający końca pobyt w Ciechocinku przyniesie zapowiedź aksamitnej rewolucji w życiu bohaterki – wreszcie zażąda ona wyższej temperatury kąpieli perełkowej (!). Niby śmieszno, ale jednak trochę straszno, bo dopiero w obliczu tej sytuacji widzimy skalę katatonicznej bierności kobiety. Sanatorium ostatecznie przynosi jej więc pewną ulgę, zapowiedź zmiany – co prawda niemierzalną przez doktor Dziarską (wierne uosobienie Narodowego Funduszu Zdrowia) – ale być może tym bardziej nawet pożądaną. Tyle, jeśli chodzi o zwroty akcji.

Dla personelu Kama jest wyłącznie ciałem, dla starych kobiet – symulantką, dla stałych bywalczyń sanatoriów – intruzem

Podobnie jak w szeregu innych powieści sanatoryjnych, również w „Zdroju” rzeczywistość poza ośrodkiem jest domeną dziania się, życia podążającego w różnych kierunkach. Świat placówki to z kolei układ zamknięty i zapętlony, w którym nic nigdy się nie kończy, jak zresztą wspomina sama bohaterka. Kilka opowiedzianych przez Kamę tygodni sprawia wrażenie długich miesięcy, ale ostatecznie czemu się dziwić – w sanatorium brakuje punktów odniesienia; stałych, które wyznaczałyby ramy codzienności. Czas przelewa się między stolikami stołówki, wlewa się do pokoi zabiegowych i zatrzymuje się w nocy, kiedy wszyscy kładą się spać. „Jak w tej książce” – puszcza oko narratorka.

Zarządcami czasu i ciał są członkowie personelu medycznego, depozytariusze biowładzy („W ciąży nie jest? A kto niby tak powiedział?”). To świat zamknięty, niesamowity, rządzący się własnymi rytuałami i językiem, które trzeba najpierw rozkodować, by móc w nim zaistnieć. Trudno jednak oswoić rzeczywistość spektaklu, o czym przekonuje się dobitnie bohaterka, próbując otrzymać weekendową przepustkę „na zewnątrz”. Decyzja zależy od kaprysu doktor Dziarskiej, która ewidentnie nie chce współpracować – zamiast przepustki Kama dowiaduje się o ciąży, urojonej zresztą przez lekarkę. Doprawdy, jeśli ktoś jeszcze do tego momentu twierdził, że „Zdrojowi” nie tak daleko do „Czarodziejskiej góry”, radzę zawrócić i przeczytać obie książki jeszcze raz.

Możemy zatem zauważyć dosyć wyraźnie, że świat bohaterki Klickiej rozbija się na osobne, lecz komplementarne wnętrze i zewnętrze; na świat sanatoryjny i ten, który pozostał poza murami zakładu; na pokaleczone chorobą ciało i życie wewnętrzne; na jej myśli i wypowiadane słowa, które różnią się tak bardzo, jak tylko mogą. Ta dychotomia może świadczyć o ciągnącym się, niekończącym rozwarstwieniu życia, które zostało przecięte na dwoje chorobą nowotworową i nie może ulec scaleniu. Czy będzie lepiej? Nic na to nie wskazuje – w tle słychać jeszcze echa dawnego rozwodu, ze znajomości stołówkowych raczej nie narodzą się przyjaźnie, a do tego prześladuje ją nieszczęsna Warszawa. Ba! Nawet bliznowiec przyrasta. Dlatego też Kama serwuje sobie, a więc i nam, ucieczkę z placówki – we wspomnienia i wyobraźnię.

Gęsta, magmowa atmosfera zawieszonego czasu sprzyja oczywiście powrotom ku przeszłości, a ściślej ku wspomnieniom sanatorium dla nieletnich, które splatają się z równie trudnymi doświadczeniami dorosłej kobiety. To koszmar senny nie tylko dziesięciolatki, której – pech chciał – doświadczeniem formującym stały się wakacje w placówce przypominającej bardziej zakład karny niż miejsce reparacji zdrowia. „Niech mnie to chorowanie zabierze, bo szkoda na mnie czasu i leków” – pisze nastoletnia Kama w liście do rodziców, zmuszona do tego przez opiekującą się turnusem zakonnicę. Wcześniej strażniczka moralności i dobrych obyczajów nakrywa ją w łóżku splecioną w przyjacielskim uścisku z koleżanką. Nie ma wątpliwości co do tego, że przemoc w ośrodku dla nieletnich jest jawna i wstrząsająca.

Gęsta, magmowa atmosfera zawieszonego czasu sprzyja powrotom ku przeszłości – ku wspomnieniom sanatorium dla nieletnich, które splatają się z doświadczeniami dorosłej kobiety

Wspomnienia pomagają zrozumieć Kamę, natomiast jej w Ciechocinku pomaga ucieczka w wyobrażone. Surrealny potencjał powieści sanatoryjnej – niestety nie w pełni wykorzystany przez autorkę – zostaje uruchomiony w trakcie nocnych spacerów po placówce. Pewnego razu Kama natrafia na Piotra, spłowiałego lokatora korytarzowego z brakującymi kończynami (za każdym razem innymi), ni to widmo, ni to postać rzeczywistą. Nietrudno się zorientować, że romans spod korytarzowego kaloryfera jest wykwitem wyobraźni, który paradoksalnie staje się gwarantem większej bliskości i czułości niż relacje z istniejącymi faktycznie pensjonariuszkami. To także jedyny niepoddający się władaniu doktor Dziarskiej sposób na przerwanie zaklętego rytmu upływającego czasu, dyktowanego harmonogramem posiłków i zabiegów.

W przeciwieństwie do szeregu innych historii opartych na sanatoryjnym motywie ta nie oferuje nam gęstej fabularnie opowieści, lecz zaledwie przefiltrowanie polskiej, ZUS-owskiej rzeczywistości przez wrażliwość narratorki. Choć dzieli ze swoimi poprzedniczkami wspólny motyw wglądu w siebie, jego potencjał wydaje się ograniczony, zwłaszcza że na rodzimym podwórku polskiej literatury współczesnej mamy znacznie bardziej interesujący punkt odniesienia, czyli „Psy ras drobnych” Olgi Hund. Ten równie niewielkich rozmiarów debiut prozatorski pracuje na podobnych do „Zdroju” pojęciach – choroby i przemocy instytucjonalnej wymierzonej w kobiety. W obu powieściach obojętność i opresja nie wyrażają się wyłącznie w postawach mężczyzn wobec kobiet, lecz także kobiet wobec kobiet. Narratorka „Zdroju” wspomina, że masażysta Mariusz „jest zmuszony robić to w moim kierunku”, a jednocześnie napotykane przez nią kobiety czują się w obowiązku pytać o płodność i ewentualne plany macierzyńskie. Wszyscy są tu poniekąd ofiarami podziału ról płciowych.

Bez wątpienia największą wartość tej prozy stanowi poetycka fraza Klickiej. Język narracji jest plastyczny i wdzięczny, pozornie zwięzły, lecz przy uważniejszym spojrzeniu pełny szczelin, przez które przesącza się rytm, muzyka, poezja. I tak jak wspominana Hund pisze „Psy…” językiem posta na Fejsie, który rozbija bank lajków („a ja z tym hula hoop na szyi jak gołąb z kromką chleba”), tak Klicka wyrasta wyraźnie z tradycji lirycznej, która jest wyczuwalna w każdym świetnie skrojonym zdaniu. To właśnie dzięki nim „Zdrój” czyta się niewiarygodnie dobrze, a bohaterowie wydają się tacy ludzcy i bliscy. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że poza pięknym językiem i kolejnym świadectwem systemowej opresji wobec ciała kobiet zabrakło w nim istotnego komponentu – ciekawej historii do opowiedzenia, która udźwignęłaby oczekiwania czytelnicze. Wszystkie wspomniane wcześniej elementy powieści byłyby bowiem znacznie pełniejsze i bardziej uzasadnione, gdyby za nimi szła, ręka w rękę, pełnowymiarowa fabuła. Można by powiedzieć, że Klicka podarowała nam w „Zdroju” literacką tkankę, pozbawiając nas jednocześnie formującego ją szkieletu. Po sto dwudziestej stronie zostajemy więc zawieszeni między rzeczywistością a potencjalnością; między tym, co obiecuje lektura, a tym, co faktycznie w „Zdroju” się wydarza. Niestety bowiem nie wydarzyło się znowu tak wiele.

Barbara Klicka
„Zdrój”, W.A.B. Warszawa 2019, s. 136.

Oliwia Fryc
studiowała filologię polską i historię sztuki na Uniwersytetach Warszawskim i Jagiellońskim. Pracuje w Krakowskim Biurze Festiwalowym, gdzie odpowiada za realizację programu Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Koordynatorka wykonawcza Festiwalu Miłosza. Publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Kulturze Liberalnej” i „K MAG-u”.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Marta Gastoł
POPRZEDNI

recenzja  

Czytanie non-fiction (6): Zła biografia

— Paulina Małochleb

NASTĘPNY

varia proza  

Delicje

— Bartłomiej Zdunek