Pomiędzy retro a moderną
Czy coś komuś jeszcze mówią w Warszawie takie nazwy jak klub (albo może raczej gastro-pub) Soma przy ulicy Foksal, Muza przy Chmielnej, bary z zupami Marak? Akme, mówiąc po starogrecku, lata rozkwitu tej pierwszej to mniej więcej 2000-2002. Muza – przy ulicy Chmielnej – to z kolei miejsce typowo milenijne. Dłużej działały bary z zupami Marak, podobnie jak restauracje z szyldem Roma, Cafe Brama czy Mercer Gourmet Coffee. Miejsca nie zawsze najfajniejsze, ale kiedyś na fali.
Kroniki życia miejskiego najczęściej lokują się na dwóch biegunach. Z jednej strony hołubi się relikty epok jawnie przeszłych. Z drugiej strony pisze się historię miejsc prekursorskich i wpływowych, miejsc, które wyznaczyły trendy. Tak – te dwie narracje są dominujące. Pomiędzy oldskulem a nowoczesnością jest jednak jeszcze sporo przestrzeni dyskretnej i nieco mniej zbadanej. To strefa efemeryczna, nowoczesność przejściowa, krótkotrwała. Mnie najbardziej interesują wspomnienia właśnie z takich miejsc – pozbawionych wyrazistej legendy. Odrzucam więc oczywistości, takie jak Piekarnia, Centralny Dom Qltury, trio Szpilka-Szparka-Szpulka, garaże na Powiślu, kilka miejsc z okresu pierwszej praskiej fali (vide Saturator), czy – ze stosunkowo niedawnych – 1500 m do wynajęcia. Chodzi mi o miejsca, w których nikt nie umieściłby akcji popularnej powieści albo filmu, niekoniecznie oddające „typową atmosferę tych lat”, albo „niepokój egzystencjalny ówczesnego pokolenia”.
00 zgłoś się
Lata zerowe nie dorobiły się chyba jeszcze swojej mitologii – a przynajmniej nie w takim stopniu, jak wcześniejsze najntisy. Wyobrażenia dotyczące epoki po PRL-u zapełniają figury narracyjne, którymi jeszcze dziś (na ogół krytycznie) opisujemy okres transformacji: chaotyczny drobny biznes, handel szczękoblaszakowy, disco polo. Po ulicach grasują mafie i mafijki, rośnie bieda-postmodernizm architektoniczny, zawiązują się układy bonzów partyjnych i solidarnościowych, czemu przygląda się naród. Upadek PGR-ów zwiastuje nędzę znieczulaną winem owocowym Arizona, a zarazem otwiera się też wiele możliwości – jeśli kiedykolwiek można było, zacząć od handlu majtkami na straganie i szybko awansować na fotel prezesa sporej spółki, to ponoć właśnie wtedy…
Tymczasem atmosfera kolejnej dekady (pod wieloma względami kluczowej – patrz choćby wejście do Unii) pozostaje słabo opisana. Wskazałbym na jeden może topos, obecny w „Egoistach” Trelińskiego, a także w atmosferze wizualnej i ostentacyjnie nowoczesnych sposobach trawestacji klasyków ówczesnego Teatru Rozmaitości. Chodzi mi tu o milenium jako okres boomu i dekadencji, wyścigu szczurów, seksualności zarazem ostentacyjnej i neurotycznej. Czasy shopping & fucking, kiedy śmietanka nowego stulecia (i tysiąclecia) podniecała się inscenizacjami biednej Sary Kane.
Chodzi mi tu o milenium jako okres boomu i dekadencji, wyścigu szczurów, seksualności zarazem ostentacyjnej i neurotycznej
Marchew Macchiato
Mercer Gourment Coffee był chyba pierwszą sieciową kawiarnią w stylu anglosaskim – choć swojego czasu podobne lokale na West Endzie czy TriBeCa próbowały z kolei stylizować się na francuskie czy śródziemnomorskie. Pierwszy Mercer, a w każdym razie pierwszy Mercer, którego zapamiętałem, mieścił się na ulicy Chmielnej, blisko placu nazywanego dziś Placem Pięciu Rogów (choć były i takie pomysły, by nadać mu imię samej Poli Negri). Lubiłem tam zajadać ciasto marchewkowe, które wcześniej omijałem przez skojarzenie z pierwszymi amerykanizmami lat 90. Dziś działa tam bodajże Cafe Vincent. Później otworzono Mercera przy samym Nowym Świecie. Musiał on działać jeszcze gdzieś w lutym, a może w marcu 2005 roku (w tamtym roku surowa zima przyszła właśnie w marcu), gdyż spędziłem w nim godzinną przerwę pomiędzy dwoma seansami w pobliskim Atlanticu. Najpierw „Brokeback Mountain”, a następnie – po podwójnej mercerowej kawie – z powrotem na „Historię przemocy”. Trzeci z lokali Mercera znajdował przy ulicy Puławskiej , róg Narbutta, w przedwojennym budynku wieńczącym pierzeję kamienic modernistycznych, które ze względu na prominentnych powojennych lokatorów dały slangowi politycznemu PRL-u określenie „Puławy”. Los tego ostatniego Mercera był dość krótki.
Do niedawna byłem prawie pewien, że istniał jeszcze jeden Mercer – w kamienicznym Śródmieściu Południowym, prawdopodobnie przy ulicy Koszykowej, być może w którymś z biurowców na rogu Poznańskiej (teraz w jednym jest Starbucks, a w drugim Green Cafe Nero). Wydawało mi się, że właśnie w tym Mercerze znalazłem się zimą roku 2006, zaziębiony, w kłopotliwej sytuacji, chcąc opowiedzieć komuś historię, której nie powinienem był opowiadać nikomu, a na pewno nie w takim tłoku. W lokalach Mercera, zanim zgasły w drugiej połowie dekady, zwykle było bowiem ciasno i tłoczno, ale sympatycznie – może nawet właśnie dlatego sympatycznie. W ogóle lokale da się chyba podzielić na te, w których tłum przeszkadza, i te, w których jest absolutnie konieczny.
Nie znalazłem jednak żadnych dowodów istnienia – kiedykolwiek! – Mercera w Śródmieściu Południowym. Możliwe, że wobec tego opisywana scena miała miejsce nie w Mercerze, ale w innej kawiarni na rogu Koszykowej i Poznańskiej. Pamiętam jednak smak ciasta marchewkowego… A może w karcie Mercera nigdy nie było takich ciast? Nie mam też pojęcia, dlaczego nie przypominam sobie żadnych wizyt w Mercerach poza zimowymi.
Pomidor i pestki słonecznika
Bary z zupami Marak. Pierwsza i chyba ostatnia lokalizacja: przy ulicy Pięknej, w narożnym biurowcu z początku poprzedniej dekady, tam gdzie wprowadziła się ostatnio głośna Komisja Nadzoru Finansowego. Inne lokalizacje – na pewno Nowowiejska (pomiędzy Waryńskiego a Politechniką) oraz Świętokrzyska. Nie pamiętam w ogóle Maraka przy samym Nowym Świecie, ale o jego istnieniu świadczy artykuł samego Macieja Nowaka w „Gazecie Wyborczej” z 14 maja 2005 roku:
Dlatego też proszę nie liczyć na moje sugestie, jeśli chodzi o Mercer’sa, Nescafe, Segafredo, Daily, Pizza Marzano itp. Do knajp sieciowych formalnie zaliczają też: Pesca Bar, Marak i Istanbul Imbiss, wobec których łagodnieje mój fundamentalizm. Należą do rodzimych korporacji, których wielkość nie przytłoczyła ich jeszcze. W Pesca Barze specjalizującym się w daniach rybnych polecam wyrafinowaną garmażerkę przystawkową oraz klasyczne fish and chips. Otwarty przed kilkoma dniami czwarty w Warszawie bar Marak serwuje egzotyczne zupy, zaś w Istanbul Imbiss spróbujcie tureckiej pizzy.
Zgadzam się z opinią Nowaka – Marak był sieciówką, ale nie fast-foodem. W środku nie miało się wrażenia, że to kolejny lokal urządzony dokładnie tak samo i serwujący dokładnie to samo. Dziś wiele osób, w tym do niedawna ja, lubi Green Caffe Nero za coś analogicznego. Do Maraka nie chodziło się dla nastroju, ale jednak wykraczał on poza klimat typowo stołówkowy. Ten na Pięknej ożywał w trakcie przerw na lunch. Jak na lokal w ścisłym centrum, wówczas popularny, było tam dość niedrogo.
Zupy w Marakach podawano w 3 rodzajach misek o różnej pojemności: 0.2 litra (ewentualnie 0.25 litra) 0.4 litra i największa 0.6 litra. Spośród zup zapamiętałem dwie: tajską z kurczakiem oraz pomidorową z pestkami słonecznika. Musiało ich być jednak więcej – niemożliwe przecież, żeby bar z zupami serwował tylko dwie zupy. Oprócz zup Marak – przynajmniej w pewnym okresie i w niektórych filiach (na pewno na Pięknej) – oferował kuskus. Duża zupa i kuskus starczały wtedy za obiad.
Marak (מָרָק) to po hebrajsku właśnie „zupa”. Nigdy do końca nie rozgryzłem, czy nazwa baru z zupami wzięła się od analogicznego konceptu stworzonego wcześniej w Izraelu, czy była wyrazem historycznego sentymentu do wielokulturowej Warszawy. A może miała być po prostu nazwą tajemniczą i ciekawie brzmiącą? W samym Izraelu nie zauważyłem zbyt wielu barów z zupami. Mieszkająca tam od kilku lat znajoma zna może dwa takie lokale. W jej przekonaniu są one obecnie reliktem mody, która przeminęła.
Marak gasł powoli. Nie wspomina go przewodnik po warszawskich zupach Małgorzaty Minty z „GW” z 4 grudnia 2015 roku. To opis rozmaitych rewirów kulinarnych i społecznych – od flaków w Barze Gocławskim („parująca, doprawiona majerankiem legenda, doceniona przez Macieja Nowaka”), przez „bajecznie różowy chłodnik” z lokalu Kręglickich, aż po laksę w hipstersko-designerskim MOD na Oleandrów. O Maraku ani słowa. Ostatnie wzmianki internetowe o nim pojawiają się w 2006 roku. W tym okresie jadłem tam ostatni raz.
6 lat później użytkowniczka Agnieszka P. na stronie yelp.com pisze: „Zupa pomidorowa tu to po prostu mistrzostwo świata. Dosypuje się do niej pestki słonecznika – fantastyczne połączenie. Moja druga ulubiona – trochę pikantna to zupa tajska i meksykańska, ale niestety tej ostatniej czasem możemy nie dostać nie jest bowiem stałym elementem menu.” Okazuje się zatem, że była też zupa meksykańska… teraz przypominam sobie również norweską.
Jakiś czas temu mijałem pustego Maraka przy Pięknej 20, zastanawiając się, czy jeszcze działa, czy miejsce – na razie bez śladów demontażu – czeka po prostu na nowego najemcę.
Śródziemnomorsko, kameralnie
Historia Romy trochę różni się, a trochę nie od historii Maraka. Pojawiła się jeszcze na samym końcu lat 90. przy ul. Belwederskiej, róg Grottgera, narożnik budynku z lat 30. Po przeciwnej stronie ulicy mieściły się dwie nieco „śródziemnomorskie” w stylu wille z międzywojnia. Przestrzeń w pierwszej z nich zajmowały restauracje z tak zwanej wyższej półki (w tym przez pewien czas jeden z lokali Magdy Gessler), druga, w której siedzibę miała dawniej agencja organizująca konkursy miss Polski, była zagrożona demolką. W tej chwili wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze do przywrócenia tak zwanej dawnej świetności – przynajmniej jeśli chodzi o zewnętrzną skorupę, bo wnętrze wygląda na wypatroszone dokumentnie.
Imperium Romy objęło potem spory lokal w północnym Śródmieściu, na ulicy Jasnej i kwiaciarnię Roma przy samej Mokotowskiej. Miała to być chyba najbardziej ekskluzywna bukieciarnia w Warszawie, ale nigdy do niej nie zajrzałem. W szczytowym okresie Roma uchodziła za samograj; jej sukces był czymś wręcz oczywistym. Zwracał na to swego czasu uwagę kultowy „City Magazine” – genialny przewodnik na piątki i soboty. Miejscem podobnym, ale bardziej oficjalnym (i chyba droższym), była restauracja Chianti na ulicy Foksal, która istnieje do dziś – typ włoskiej restauracyjki z wnętrzem bardzo przytulnym, a przy tym podkreślającym dosyć ostentacyjnie swoją bezpretensjonalność.
W szczytowym okresie Roma uchodziła za samograj. Zwracał na to swego czasu uwagę kultowy »City Magazine« – genialny przewodnik na piątki i soboty
Oryginalna Roma – ta przy Belwederskiej – działała bardzo długo. Aktualnie w tym miejscu funkcjonuje Cafe Kumin, w której nigdy nie widziałem żywej duszy, co jednak nie oznacza z góry braku rekomendacji (to kuchnia bliskowschodnia polecana przez przewodnik Gault&Millau). Roma była swoistym antidotum na triumfujący w tamtych latach klimat korporacyjno-minimalistyczny – chłodnym wnętrzom przeciwstawiała luźny klimat śródziemnomorski. Teoretycznie miało być to bistro dla rodzin, ale za średnią krajową (której większość Polaków swoją drogą i tak nie zarabia) nie dałoby się tam stołować w miarę regularnie.
Stopień zero nostalgii
Gdzieś tam miga mi jeden czy drugi przebłysk wspomnień z pierwszych lokali, które rozpoczęły imprezową III RP. Do Filtrów (nazywanych też wtedy Space Filters albo w skrócie Spejsami) trafiłem jeden raz, chyba pod sam koniec ich działalności – już po wjeździe mafijnych rekietierów, który zburzył krótkotrwałą iluzję, że da się prowadzić klub taneczny dla publiki aspirującej i inteligenckiej bez styczności z miastem. O dziwo wpuszczono mnie wtedy bez problemów, ale nie zdarzyło się nic szczególnego. Generalnie jednak wspomnienia były takie: kluby studenckie z troglodycką ochroną i chrzczone wodą piwo 0,4 w plastikowych kubkach. Niewiele lepsze były puby z piwem w kuflach, choć tam celowano raczej w biznesmenów. W jednym z takich lokali – do dziś działającym na Polach Mokotowskich – przy sprawdzaniu legitymacji ochroniarz ostrzegał, że jeśli odkryje fałszywkę, to wjeżdża z kopa w ryj („Serio mówię”).
Na tym tle pojawiały się pewne przebłyski, takie jak Amsterdam, a potem Blue Velvet w Pałacu Czapskiego (świetne miejsce, dopóki nie zaczęli odwiedzać go naziole) czy Rhisome na Polach Mokotowskich z ambicjami na porządny klub elektroniczny. Ciekawe, czy jego założyciele znali Guattariego i Deleuza? Pod Rhisome podjeżdżała często ekipa z Ursynowa, a wśród niej twarze, które za chwilę miały tworzyć pierwsze legendarne warszawskie składy hip-hopowe. Jeden z nich dał kiedyś w mordę kolesiowi za to, że zapytał go o godzinę. Potem długo tłumaczył mu, że musiał to zrobić, bo takie są zasady… a następnie chciał postawić mu browara.
Za zakrętem?
Cofnijmy się jednak trochę w czasie – do momentu, kiedy kształtował się polski neo-modernizm i lokalny hi-tech. W połowie lat 90. oddano do użytku Holland Park na Placu Trzech Krzyży; wcześniej stał już tam Sheraton, utrzymany jeszcze w stylu postmodernistycznym, ale na konkretnym poziomie. Na jego brzydotę narzekała Anna Maria Jopek w ankiecie dla „Twojego Stylu” poświęconej największym rewelacjom i wpadkom minionego roku. Drobna cegła, nieduże okna i cienkie nóżki w podcieniach od frontu – to chyba pierwszy tak wyraźny przejaw corbusieryzmu w wydaniu yuppie w centrach polskich miast. W podcieniach biurowca działała Cafe Modulor z corbusierowskim człowiekiem-modulorem w logo. Długo wydawało się, że kawiarnia jest integralną częścią budynku w stopniu nie mniejszym, niż na przykład recepcja. Zamknięto ją jednak, jeszcze zanim biurowiec wykupiła rodzina Kulczyków. Niedawno cały gmach wyremontowano, między innymi przeszklono kultowe podcienie, zmieniono nazwę na Ethos, a przestrzeń udostępniono Green Cafe Nero (czy mogło być coś bardziej oczywistego?).
Pod koniec dekady przy Placu Trzech Krzyży ruszyły trzy inne inwestycje: Gmach Giełdy Papierów Wartościowych (zacny hi-techowy budynek przylepiony do kamienicy sprzed I wojny światowej), futurystyczny Nautilus (na ulicy Nowogrodzkiej, według projektu pracowni Kuryłowiczów, która obok JEMS stała się królową nowego modernizmu lat zerowych) i zespół apartamentów na skarpie. Te ostatnie nie były ogrodzone, lecz od pewnego momentu ochroniarz zaczął uprzejmie informować krążących dookoła nich pieszych, że jest to teren prywatny. Do dziś wiosną bardzo głośno śpiewają tam ptaki, jak gdyby lokatorzy posiadali własne stada. Chyba też nikt nie wygania już stamtąd przechodniów.
Z tej perspektywy wydaje się oczywiste, że to właśnie na Placu Trzech Krzyży narodziła się warszawska erę korpo-hedonizmu. Za jej symboliczny początek uznać można otwarcie Cafe Szpilki w miejscu starego Lajkonika. Była lokalem jasnym i minimalistycznym, odwiedzanym chętnie przez telewizyjnych celebrytów. Trzeba przyznać, że u zarania kapitalizmu knajpianego panowała względna demokracja. Ceny w Szpilce nie przekraczały średniej nowszych pijalni w centrum miasta. Nie jestem znawcą życia elit tak zwanych wiodących metropolii, jednak myślę, że nie tak łatwo też poznać celebrytów paryskich czy londyńskich, kilka razy pijąc piwo przy tym samym barze – w Warszawie było to wykonalne.
To właśnie na Placu Trzech Krzyży narodziła się warszawska erę korpo-hedonizmu
Początek ery korpo
Cafe Brama, której (a w zasadzie których, bo były przynajmniej cztery) nie lubiłem, była knajpą okresu przejściowego pomiędzy latami 90. a Warszawą nowego tysiąclecia. Minimalistyczny design, międzynarodowe jedzenie, z jakąś włoszczyzną na czele – to była już stolica yuppiesowska, ale wciąż nieco przaśna, aspirująca. Pierwsza Brama działała na Marszałkowskiej przy Teatrze Rozmaitości; dziś działa tam The Cool Cat TR. Bramę zamykali o 23, nie można było w Bramie palić papierosów, co nie było wówczas normą, ba, w Bramie nie podawali nawet alkoholu. Zamiast tego działała zasada bring your own (płaciło się wtedy korkowe). Byłem wówczas jeszcze bardzo młody i nie rozumiałem, jak można wpadać wieczorem do takiego surowego miejsca. Potem Brama przebranżowiła się, nie bez pewnych sukcesów, w małą sieć gastronomiczną bez wcześniejszych pretensji. Jako miejsce modne stała się preludium ery korpo.
Soma na Foksal należała już w pełni do początków nowej dekady – i to nie tylko dlatego, że wystartowała dokładnie w połowie roku 2000. Była jednym z pierwszych miejsc, w których ekspat przeflancowany do warszawskiej filii międzynarodowego przedsiębiorstwa oraz jego polski aspirujący odpowiednik mogli poczuć się swobodnie. Wnętrze – jasne, minimalistyczne, zaskakująco przestronne, z wygodnymi sofami w skandynawskim typie. Te sofy, choć nie dam głowy, mogły być z Ikei; korpo-blichtr bywał wtedy jeszcze supermarketowy, czynsze w Śródmieściu kosztowały wysokie, a ryzyko spore.
A Muza? W okolicach 2002 roku bywaliśmy tam ze znajomymi często, ale dziś nikt już jej nie kojarzy. Formuła Muzy była idealnie kompaktowa – gastro-pub przechodzący w clubbing. W zasadzie można było zacząć od obiadu, a skończyć na tańcach o czwartej nad ranem. Atutem Muzy była lokalizacja przy samej Chmielnej – znaczące, że do dzisiaj nie powstało przy tym z roku na rok coraz bardziej zapyziałym deptaku żadne inne podobne miejsce (było oczywiście Powiększenie, ale w bramie, podczas gdy Muza miała ogródek na samej ulicy). Z karty dań pamiętam sałatkę „Bananowa Młodzież”. Po okresie świetności Muza przebranżowiła się w lokal dla młodzieży, a przez chwilę zapraszała nawet na sushi.
Marta i inni
Na początku tysiąclecia kształtująca się warszawska burżuazja towarzyska często starała się podkreślić własną elitarność. Modne Między Nami przy ulicy Brackiej wpuszczało na przykład wieczorami tylko na karty klubowe (z tego, co pamiętam, w ankiecie noworocznej dla „Twojego Stylu” Kora wymieniła MN jako miejsce roku, „fajny lokal dla krewnych i znajomych królika”). Choć trzeba przyznać, że nie byli przy tym ortodoksyjni – nie na ogół wchodziłem tam bez karty. Między Nami, obok Drink Baru na Wspólnej, jest zresztą w tym tekście wyjątkiem ponieważ istnieje do dziś (moje ostatnie wrażenia z MN zaprzeczają zresztą tym z przeszłości – smacznie, niezbyt drogo, bezpretensjonalnie). W Drink Barze, kiedy tam chodziłem, nie było kart członkowskich, a jednak miało się wrażenie, że właściciele najchętniej zapraszaliby tam samych znajomych, ewentualnie szczególnie wartościowych klientów „z ulicy”.
Jeszcze w latach 90. powstała Cafe Foksal. Tam też próbowano wprowadzić wstęp na karty, ale – na całe szczęście – nie wytrwano w tym zamiarze dłużej niż tydzień, może tydzień. Poza tym krótkim epizodem kawiarnia była miejscem przyjaznym i otwartym. Nie miała szczególnych zalet, ale oferowała przyjemnie neutralną przestrzeń na spędzenie wieczoru. Półmrok, świeczki na stołach; w zasadzie nie pamiętam muzyki z tego miejsca. Serwowali przyzwoite piwo, nie wyganiali zaraz po pierwszej. Nie było też deprymującej pustki, a zarazem zwykle udawało się znaleźć jakiś stolik.
Podkochiwałem się tam w Marcie – kelnerce. Oprócz Marty była też Agnieszka. Marta podobno studiowała zaocznie filozofię i raz podpatrzyliśmy, jak samotnie czyta „Zaratustrę” (w twardej okładce, świeże wydanie z epoki, chyba „Zielonej Sowy”). Marta była brunetką, dosyć krótko obciętą, Agnieszka szatynką z dłuższymi, zwykle spiętymi w kok włosami, Kojarzyły mi się wtedy z rozdziałem „Ulissesa” o kelnerkach-syrenach: „Brąz przy złocie, głowa panny Douce przy głowie panny Kennedy, ponad firaneczkami baru w Ormond…”
Około roku 2002 trafiliśmy na imprezę pożegnalną Marty, która napisała wtedy sprejem na szklanych drzwiach lokalu: „Cafe Foksal”. Niedługo potem przestaliśmy tam przychodzić, ale nie tylko ze względu na Martę. Było już wtedy wiele innych miejsc.
Gdzieś w okolicach 2002, 2003 roku (a może jeszcze wcześniej?) koło Cafe Foksal zainstalowała się Cafe Contact – ciasnawa, ale jasna dziupla prowadzona przez bardzo miłego człowieka nieokreślonej narodowości, mówiącego świetnie po polsku. Kilka razy zastanawialiśmy się, skąd pochodzi ten opalony, metroseksualny ciemny brunet z dłuższymi włosami i siedmiodniowym zarostem. Nie wiem, dlaczego nigdy go o to nie zapytaliśmy. Krążyły różne plotki. Podobno był Szwajcarem z włoskojęzycznej części tego dziwnego kraju. To bardzo możliwe, chociaż trudno powiedzieć, co mogło skłonić człowieka z okolic Lugano, Locarno albo Bellinzony do założenia w Warszawie małej knajpy na początku tysiąclecia. Może miłość? Brałem stamtąd na wynos bardzo dobre kanapki (w jednej z nich schab zestawiono z truskawkami) i dobre, jak na tamte czasy, espresso. Styl Cafe Contact określić można by zarazem jako korpo, jak i proto-hipsterski. Przez styl korpo rozumiem tu wystrój prosty, jasny i przejrzysty, ze skłonnościami do prostokątności; minimal połączony z czystością sterylną ideologicznie (choć w praktyce różnie z tym bywa). Do tego obszerna karta ze względnie prostymi daniami i duży wybór drinków, często zakręconych. Knajpa hipsterska ma w sobie więcej półcieni, stwarza nastrój garażowej przytulności, zarazem celowego zaniedbania i wtajemniczenia. Proponuje mały zestaw rzadkich specjalności: regionalne browary, domowe tosty ze świeżych produktów, jakich ponoć nigdzie indziej się nie robi.
Trudno powiedzieć, co mogło skłonić człowieka z okolic Lugano, Locarno albo Bellinzony do założenia w Warszawie małej knajpy na początku tysiąclecia. Może miłość?
W Cafe Contact spotkałem kiedyś swojego sobowtóra, młodszego o kilka lat. Blady, w garniturze i bez krawata, mógł być tym mitycznym kujonem, który nie przespał nocy przed egzaminem, albo kolesiem tuż po zaliczonej sesji, leczącym kaca-giganta kawą. Garnitur wskazywał na jedno, wyraz twarzy na drugie.
współzałożyciel "Orgii Myśli", autor powieści "Wakacje", a także esejów z zakresu polityki i sztuki, publikowanych m.in. w "Glissando", "Elewatorze" wydawnictwach "Krytyki Politycznej" i "Korporacji Ha!art", współautor scenariuszy i autor dramatów scenicznych, m.in. realizowanych we współpracy z artystką audiowizualną Anną Baumgart. Od 2019 roku założyciel i redaktor naczelny pisma "poza tym".
