
Ewa Stusińska
„Dzieje grzechu. Dyskurs pornograficzny w polskiej prozie XX wieku (na wybranych przykładach)", słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018, s. 252.
„Historia pornografii jest zawsze historią »pornografii«”. Tak jest, a przynajmniej długo tak było – wystarczająco długo, by nie zauważyć, że dłużej już nie. Z pewnością jednak ta myśl, od której Ewa Stusińska rozpoczyna w „Dziejach grzechu” analizę – nie pornografii, broń Boże, lecz „dyskursu pornograficznego w polskiej prozie XX wieku (na wybranych przykładach)” – na zawsze pozostanie już tylko „myślą”. A raczej historią wielu „myśli”, ukrytym cytatem z klasycznych ujęć tematu z lat 70. i 80., w których autorka szuka dziś na gwałt (choć nie musi) wsparcia. To trochę niepotrzebne usprawiedliwienie dla ostatecznego porzucenia „treści” na rzecz „formy”, innymi słowy, „by być bardziej precyzyjnym”, powiada, „praktyk seksualnych” na rzecz „praktyk reprezentacji”.
Jeśli taka jest gra wstępna niezbyt długiego skądinąd wywodu, niemającego, jak się okazuje, wiele wspólnego z pornografią, a na pewno mniej niż z „pornografią”, to czego spodziewać się po jego money shot (czyli koniecznie cum shot, który, zdaniem Lindy Williams, założycielki porn studies, zwyczajowo miał udowadniać, że seks przedstawiony jest jednak seksem prawdziwym)? A przecież scena ejakulacji, zajmująca miejsce finalne w każdej sekwencji zdarzeń tego rodzaju, to tylko jeden element precyzyjnej maszyny w całości nastawionej na spełnienie podstawowego wymogu autentyczności reprezentacji. Jakby tego jeszcze było mało, abyśmy uwierzyli w to, co widzimy, aktorzy, dawniej odgrywający w każdym filmie zawsze jedną i tą samą rolę, co dodatkowo wzmacniało efekt autentyku, wciąż mają w zwyczaju zachęcać się wzajemnie (może i nas?), a dość niewybrednie: Fuck me, Fuck me hard, Fuck me like you fuck your sluts!, albo jakoś tak. Jednak czasem nawet i tu – o dziwo – sprawdza się, że mniej znaczy więcej, a doprawdy wstrząsające wrażenie robi pewna wstrzemięźliwość, pewne umiarkowanie.
Z drugiej strony, pornografia nie jest oczywiście prostym powieleniem aktu seksualnego i w związku z tym ani realizm, ani naturalizm nie są jej warunkami sine qua non. I nie myślę tu wyłącznie o związku porno z innymi gatunkami (science-fiction, fantasy czy thriller), ani o nurcie parodystycznym czy pastiszowym[1], ani o antycznej bądź średniowiecznej satyrze, ale przede wszystkim o wielkiej tradycji plastycznej sprzed epoki fotografii, zwłaszcza o sztuce japońskiej, choćby o shunga (popularny „Sen żony rybaka”) czy dynamicznie rozwijającym się do dziś hentai (manga dla dorosłych ). Zresztą ujęcie pornografii (również realistycznej czy naturalistycznej) przez porn studies jako zwykłego, znaczy się na równi z innymi, artefaktu kulturowego pozwoliło na rozpatrywanie jej przez pryzmat fikcji, fantazji, metafory… i wówczas przestała być odzwierciedleniem świata rzeczywistego, a zaczęła kreacją świata quasi-mitologicznego, który co prawda nie istnieje i nigdy istnieć nie będzie, lecz i tak, obrazując najintymniejszą naturę psychiczną jednostki czy wspólnoty, dając wyraz zbiorowej nieświadomości, a zwłaszcza domagając się prawa do przestrzeni wypełnionej fantazmatami, „żądając niemożliwego” (nie tylko w maju ’68), odsłania istotny wymiar polityczny .
Pornografia nie jest prostym powieleniem aktu seksualnego i w związku z tym ani realizm, ani naturalizm nie są jej warunkami sine qua non
Jeszcze nie tak dawno niemal każda reprezentacja tego gatunku, oczywiście już sama w sobie przepojona seksem, była w istocie swej nadto idealistyczna czy po prostu wyobrażeniowa – w tym sensie, że nie tylko pokazywała nad wyraz sprawne i piękne ciała, świetnie przystosowane do nadludzkich wyczynów, gigantyczne penisy, wybujałe, zapierające dech w piersiach piersi, bezkresne i wielokrotne orgazmy, lecz również seks pozbawiony jakichkolwiek trosk natury fizycznej, psychicznej czy społecznej, zbyt łatwy, by oddać rzecz tak kruchą jak pragnienie, tak trudną i niepewną jak relacja ciał. W ten sposób tworzyła niejako realistyczne wcielenie utopii seksualnej. Wszystko to okazać się wnet mogło niewiarygodne i nieprawdopodobne, nieludzkie wręcz, bo niedościgłe i niebotyczne… Ale to jedno zaledwie, zresztą całkiem potoczne uproszczenie. Tylko jak nie upraszczać, gdy w istocie mamy do czynienia z materiałem nieogarnionym, bo niepomiernym, nieprzeliczonym, nieprzebranym… i jako takim nigdy wszak nieposkromionym?
Pornografia, jak pisze Kipnis, „nie jest i nigdy nie była formą seksualności spotykaną w naturze”, lecz także – co wcale nie takie oczywiste, jak się Stusińskiej wydaje – nie jest i nigdy nie była tej seksualności reprezentacją. Zgoda, przynajmniej w jakimś stopniu, że jej historia zawsze (powiedzmy, prawie zawsze) była „jej” historią, bo kiedyś w ogóle nie dotyczyła, a dziś nie dotyczy li tylko pornografii jako reprezentacji, lecz samego dyskursu jej poświęconego – i na dodatek, wbrew wyraźnym a rewolucyjnym założeniom sformułowanym pod koniec lat 80., pornografii wciąż, mimo wszystko, jako… formy seksualności. Jasne, choć jasne w tej tylko mierze (i nie większej, jak sądzę), w jakiej historia czegokolwiek jest zawsze historią „czegokolwiek”, bo i sama historia – czy warto przypominać – od pierwszego zdania Herodota, a nawet Tukidydesa, nie jest dłużej po prostu historią, lecz zawsze „historią”, znaczy się historio-grafią właśnie, co jednak nie znaczy, że… i tak dalej, i tak dalej.
I tak dalej, i tym podobne
„I tak dalej” to ulubiony zwrot autorki „Dziejów grzechu”, można by rzec, spécialité de la maison, wzbogacany od czasu do czasu jeszcze innym, choć nie tak znów odległym: „i tym podobne”. Te zwroty, a zwłaszcza ich kompulsywne nawroty (kto policzy, ile się ich uzbierało, dostanie małą – znaczy się w stosownie poręcznym formacie – nagrodę od redakcji) są tym, co w tej kuchni nie dość soczystych befsztyków, a prawdę i z żalem powiedziawszy, całkiem banalnych i odgrzewanych kotletów, najbardziej mi smakowało. W tak trudnej (gastronomicznie) sytuacji czasem same dodatki, jak wiemy, zdolne są podrasować główne danie, a nawet szczęśliwie je zastąpić. Tym razem, w formie jak najdalszej od pretensji i zupełnie niezobowiązującej, a pewnie i całkiem przypadkowej, owe obsesyjne itd., itp. streszczają po prostu zgrabnie, nie redukując zanadto, zarówno samą pornografię, którą autorka nie chce się zajmować, jak i dyskurs pornograficzny, który znajduje tu przecież – trzeba to przyznać – swą doskonałą, wręcz wzorcową, realizację. Wiadomo to zresztą skądinąd, choćby z obiegowej maksymy: „Gdy widziałeś jedno porno, to tak, jakbyś widział wszystkie”, względnie: „Gdy widziałeś jedno, to nie masz już nic więcej do zobaczenia”. Tyle, że – dorzućmy od razu – właśnie to „nic” sprawia, że obejrzysz „to samo” jeszcze nie raz i nie dwa po to tylko, by się upewnić, że nie istnieje „nic więcej”. Z kolei w dyskursie porno zupełnie przeciwnie, przynajmniej w założeniu, istnieje wciąż „coś innego”. Wiadomo na przykład, że „pornografia to erotyzm innych” (jak powiedział André Breton albo Alain Robbe-Grillet) oraz że „pornografia to erotyzm jutra” (kto to pierwszy powiedział – nie wiadomo), co miałoby oznaczać nie tylko to, co oznacza i czego wyjaśniać nie trzeba, ale i to, że dyskurs pornograficzny oraz przychodzący po nim dyskurs o dyskursie pornograficznym opowiadają zupełnie o czymś innym, niż można by się spodziewać. Bo nie tylko – szczególnie pragnie podkreślić autorka – „nie zajmujemy się po prostu treścią” (to już ustaliliśmy), ale właściwie nie zajmujemy się też reprezentacją owej treści. Czym się zatem zajmujemy? Wszystkim, tylko nie tym: „Historią prawa i obyczajów, normą językową, wiedzą biologiczną, różnicą seksualną jako problemem politycznym, stosunkami społecznymi i dyskursem władzy, wreszcie możliwościami transgresji w wymiarze politycznym, społecznym i estetycznym” i tak dalej, i tym podobne (a wszystko to wciąż ze stronicy szóstej).
Wszystko, tylko nie to
Zauważcie jednak, że w ten sposób dyskurs o pornografii – a zwłaszcza dyskurs o dyskursie o pornografii – choć nie chce się zajmować pornografią jako taką, w swej poetyce, narracji, dramaturgii i czym tam jeszcze wyraźnie idzie za nią w ślad, najwidoczniej w tym nieustannym va-et-vient między nudą niekończących się powtórek a płonną nadzieją na transgresję (czy też w surowym ograniczaniu wachlarza swych propozycji w scenariuszach dobrze znanych odbiorcy), ale nigdy w wysiłku dotarcia do rzeczy samej, gołej, co się w filmikach realizuje zwyczajowo, jak wiemy, w zbliżeniach wielkiego planu czy w kadrze makrodetalu. I tak było już na samym początku, gdy opisywanie obscenicznych treści (np. przez medycynę, pedagogikę, historię sztuki…) okazywało się równocześnie produkowaniem tychże. W ten sposób dyskurs pragnący zapanować nad pornografią właściwie raz po raz powoływał ją do życia – i tak na przykład wszelkiego rodzaju traktaty anty- w szerokim odbiorze (przecież zawsze tak niedojrzałej i słabo wykształconej publiczności, którą należało chronić) przemieniały się nieuchronnie (a czasem też zgodnie z prawdziwą intencją autorów) w te jak najbardziej pro-.
Dyskurs pragnący zapanować nad pornografią właściwie raz po raz powoływał ją do życia
Znakiem rozpoznawczym takiej mimowolnej imitacji jest już sam tytuł rozprawy przepisany z „pornograficznej” (cudzysłów jest tu więcej niż wskazany) powieści Żeromskiego „Dzieje grzechu”, a to nie jedyne wątpliwie pornograficzne dzieło (choć niewątpliwie opatrzone „pornograficznymi” komentarzami ówczesnej krytyki), które autorka zobrazowała, oczywiście w planie ogólnym, by nie powiedzieć totalnym/dalekim czy wręcz „z lotu ptaka” (razem z dziełami Zegadłowicza i Pankowskiego). To jednak nie powinno budzić żadnych zastrzeżeń, gdyż odpowiada na szóstkę wymaganiom stawianym owej koncepcji „pornografii” wypierającej pornografię, a więc zawsze wiarygodnej teorii formującej coraz mniej krnąbrny materiał.
Oto paradoks numer jeden: pornografia mająca ambicje przedstawienia tego, co jest tylko tym, czym jest, i jako taka właściwa rzeczywistości idiotycznej[3], więc pojedynczej, wsobnej, skrajnie materialistycznej, stopniowo zmuszana do odsyłania poza siebie (a katalog poruszanych w ten sposób w niej, a raczej poprzez nią zagadnień znacząco przekracza nawet zwielokrotnioną sumę tego, co pokazała od początku swego istnienia), stała się wnet swym najdalszym przeciwieństwem i nie było w tym żadnej przekory. Jako że źródła jej starożytne ściśle związane są z higieniczno-medycznym poszukiwaniem czy raczej opanowaniem „prawdy o seksie” (najpierw chodziło o prostytutki-niewolnice, czyli pornê), a od połowy XIX wieku okazała się nadto najdogodniejszym polem odziaływania dyskursu wiedzy-władzy nad seksualnością, a właściwie, obok psychiatrii, medycyny czy pedagogiki, samym tym dyskursem, to nic dziwnego, że i tu scientia sexualis zapanowała nad ars erotica. Innymi słowy, innymi niż Foucaulta (nie tylko Stusińskiej trudno się od Niego uwolnić), grafia wzięła górę nad porno, albo jeszcze inaczej, tym razem za Freudem, zasada rzeczywistości nad zasadą przyjemności. Nie znaczy to jednak, że konsumenci kiedykolwiek stracili złudzenia albo możliwość rozkoszy – wprost przeciwnie. To jeden z lepszych przykładów rozziewu między teorią wypracowaną w akademii a praktyką doświadczaną w życiu codziennym.
Jeśli więc cokolwiek zarzucić miałbym Stusińskiej (gdybym pisał recenzję jej książki, a nie, jak tu, co najwyżej „recenzję”), to tylko tyle, ile samym klasycznym rozprawom, na których buduje swą wypowiedź, niechybnie popadając, jak wszyscy przed nią, w potężne metodologiczne tarapaty. Gorzej jednak, że ta ucieczka od pornografii jako faktu społecznego w stronę „pornografii” jako reprezentacji, która pod koniec ubiegłego wieku ze zrozumiałych względów stała się najmocniejszym argumentem wyzwalającym ją z domeny moralności, religii czy polityki, dziś, gdy debata zwolenników i przeciwników (także w łonie feminizmu, który debatę w ogóle rozpoczął) dawno już wyczerpała wszystkie argumenty, okazać się może całkiem nieoczekiwanym zagrożeniem ponownego – tym razem czysto estetycznego i czysto intelektualnego, dyskursywnego właśnie i nadto elitarnego – jej zawłaszczenia.
Bo jeśli wówczas gest oddzielenia pornografii od seksu (jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, taki był skutek działalności stronnictwa pro-sex) miał przede wszystkim przeciwstawić się tezie o jej „szkodliwym” wpływie, przejawiającym się jakoby w intensyfikacji realnych aktów przemocy, ale też w umacnianiu i tak przecież dominującego fallogocentryzmu czy zwykłego seksizmu, to dziś, gdy wszelkie poważne behawioralne badania możliwość takiego wpływu wykluczyły, wypadałoby ponownie poszukać związków pornografii z seksualnością (o której też nie musimy przecież wciąż mówić wyłącznie w kategoriach postfoucaultowskiej „seksualności”).
Jeśli do niedawna dominującą zasadą było: „Skoro to, co pokazujemy, jest możliwe, to znaczy, że istnieje”, to dziś upowszechnia się zasada odwrotna: „Skoro coś istnieje, to na pewno to pokażemy”. Nie znaczy to, że epoka monstrualnych penisów i nadmuchanych piersi minęła bezpowrotnie, ale do głosu doszła także tzw. pornografia alternatywna, czasem zwana feministyczną, czyli taka, która odcina się wyraźnie od obrazów męskiej dominacji, stając się jednocześnie wyrazem emancypacji nie tylko różnych mniejszości seksualnych, ale i różnych niszowych upodobań seksualnych, formą legitymizacji praktyk i rewindykacji praw. Podobną rolę odgrywa również pornografia amatorska czy też profesjonalna w konwencji amatorskiej (brak oświetlenia, słaba jakość zdjęć, skromne zróżnicowanie ujęć), która zrywa z dotychczasowymi kodami i z tzw. star system, powiększając tym samym zakres tolerancji dla wszystkiego, co nie wpisuje się w kanon piękna i dobrego smaku, oraz wyzwalając z kompleksów czy poczucia winy.
Nie znaczy to, że epoka monstrualnych penisów i nadmuchanych piersi minęła bezpowrotnie, ale do głosu doszła także tzw. pornografia alternatywna
W rezultacie zamiast idealnego, powtarzającego się w nieskończoność modelu (w scenariuszu fellatio – penetracja – ejakulacja na twarz) mamy wreszcie „wszystko, co chcieliśmy wiedzieć o seksie, ale baliśmy się zapytać”, przy tym zgrabnie posegregowane w odpowiednie, czytelne kategorie, dzięki czemu naprawdę „każdy znajdzie tu coś dla siebie” (albo z ciekawości poszuka czegoś zupełnie mu obcego). No i za darmo. Gdzie indziej zobaczyć można tak liczne przykłady transgresji estetycznych, skonfrontować się z opasłymi, zniszczonymi, starczymi ciałami, wciąż przecież marginalizowanymi w kulturze, która obsesyjnie promuje szczupłe, zdrowe i młode? Moja reakcja będzie najlepszym świadectwem mojej wrażliwości, rzeczywistych, nie tylko deklarowanych wartości, faktycznych horyzontów poznawczych, jak również obrazem wspólnoty, w której żyję. Trudny egzamin dla ukrytej hipokryzji.
Tyle że „pomiędzy dawnym dyskursem antypornograficznym , który nigdy nie mówił o tym, czym rzeczywiście jest pornografia, a porn studies badającymi wyłącznie pornografię, której właściwie nikt nie ogląda, nie ma już nikogo we współczesnej debacie, kto zająłby się tym, co zajmuje szerokie grono odbiorców i prawodawców”[4]. Oto paradoks numer dwa, i to podwójny: zawrotna kariera porn studies poczętych w łonie feminizmu pro-sex (głównie w opozycji do feminizmu anti-sex oraz, rzecz jasna, wszelkiej maści obrońców tradycyjnych wartości) na końcu lat 90. wraz z publikacją „Hard core” Lindy Williams, książki fundującej nową refleksję opartą wreszcie na analizie reprezentacji (głównie filmowych), przywiązującą szczególną wagę do samej ich materialności, wymiaru technicznego czy też „cielesnego”, wbrew swym najważniejszym założeniom ani nie unieważniła dotychczasowego sporu toczonego na płaszczyźnie moralnej, obyczajowej czy politycznej, ani nie zdołała nadać pornografii statusu autonomicznego obiektu badań oraz wartości samej w sobie.
I choć „wojna seksualna” czy „wojna o cenzurę” wydawała się już szczęśliwie zakończona, odkąd dominujący nurt badań odrzucił perspektywę obrony/potępienia, to jednak żywe reakcje (zwłaszcza anglosaskich feministek anty-sex) na wieść o powołaniu pod koniec 2012 roku pisma „Porn Studies”[5], co miało być niejako przypieczętowaniem instytucjonalnej hegemonii jednej szkoły i ostateczną legitymizacją jej naukowości, pokazały aktualność dawnych sporów, udowadniając raz na zawsze, że o pornografii nie da się mówić całkowicie poza kontekstem społecznym i politycznym, poza ideologią, ale też – co najważniejsze – poza seksualnością. Zresztą same porn studies zmieniały się dynamicznie w rytmie właściwym całej humanistyce; odświeżone m.in. przez queer theory wnet wykroczyły poza ścisłą analizę materiału filmowego w stronę ogólnej refleksji antropologicznej zorientowanej etycznie.
I w tym kolejny kłopot. Domagając się „lepszej” pornografii – edukacyjnej, zróżnicowanej, równościowej i tak dalej – uznały one wszak nie tylko, że „zwykła” jest niewystarczająca, bo schematyczna, nużąca, mało oryginalna, ale właściwie znów niepożądana, bo przecież seksistowska, fallogocentryczna i tym podobne… i przestały się nią interesować. Przejęły więc mimowolnie dawne argumenty strony przeciwnej wraz ze stereotypem konsumenta porno, który w istocie był zawsze, jak pisze Kipnis, „fantazmatyczną projekcją lęków wyższych klas na mężczyzn z klasy niższej: brutalnych, bestialskich i chciwych seksu”. Gorzej – ponownie weszły w pozornie przezwyciężony spór i zaczęły bronić własnego pola badań, jakby nie zauważając, że równocześnie niemal w całości je potępiają. W tym wszystkim, jak łatwo się domyślić, coraz mniej było dawnego rewolucyjnego zapału, świeżości czy śmiałości spostrzeżeń. Chyba najmniej uwodząca książka, jaką znam z tej półki, to jedna z nielicznych, może w ogóle jedyna na polskim rynku, a na pewno pierwsza, poświęcona scenie BDSM, pisana w duchu – czy ja wiem – ekumenicznym, pedagogicznym, terapeutycznym… („Inna rozkosz. Świat dominacji i uległości seksualnej”, Jon Jacobs, Gloria Brame, William Brame).
W rezultacie, po prawie pół wieku akademickich sporów – w latach 70. zażartej ideologicznej dyskusji, potem aideologicznej obiektywizacji wyselekcjonowanego materiału filmowego, a następnie poszerzenia obszaru badań i rozdrobnienia na wąskie specjalizacje – nastąpiło zaskakujące odwrócenie tradycyjnie zajmowanych pozycji. Pornografia, pierwotnie w ogóle wykluczona z dyskursu jako szkodliwa, amoralna perwersja, stała się ostatecznie imperatywem moralnym zorientowanej etycznie humanistyki, mającym przyczynić się do postępu inkluzywnej nowoczesności – i świetnym pre-tekstem dla niezliczonych, a coraz bardziej od niej odległych ujęć i perspektyw. Porażka? Raczej naturalna kolej rzeczy.
Pornografia, pierwotnie w ogóle wykluczona z dyskursu jako szkodliwa, amoralna perwersja, stała się ostatecznie imperatywem moralnym zorientowanej etycznie humanistyki
Jest wszędzie, a jakoby jej nie było
Choć wydaje się całkiem oczywista, właściwie wciąż nie wiadomo, czym jest, i nawet niezwykle rozbudowane porn studies ledwo rozeznać się mogą w jej bogactwie i różnorodności, w rezultacie rezygnując z całościowej definicji. Gdzie kończy się erotyzm, a zaczyna pornografia? A wewnątrz niej samej – gdzie jest granica między soft a hard? Czy kryterium ma być brak walorów artystycznych? Co zrobić z dziełami najwyższych literackich lotów, poczynając od Sade’a, przez Bataille’a, kończąc na Virginie Despentes, albo równie wysokich lotów filmowymi dziełami, powiedzmy, Pasoliniego czy francuskich brutalistów, a nawet z tzw. porno chic lat 70. z kultowym „Głębokim gardłem” na szpicy? Czy można te wyrafinowane dokonania w ogóle zestawiać z pierwszym lepszym gonzo pozbawionym fabuły albo „Playboyem” czy innym…?
A może pojawia się wtedy, gdy odbiorca zostaje pobudzony seksualnie? Ach, przecież pobudzić można się rozmaitymi nie-pornograficznymi bodźcami, a z kolei pornograficznymi nie zawsze; trudno w tej materii o jednoznaczne werdykty, co potwierdziły również badania terenowe tudzież kliniczne. Wykazały też, że odbiorcy w większości nie po to oglądają, by się podniecić, gdyż oglądają, gdy już są podnieceni. A może wtedy, kiedy widzimy przemoc seksualną, która zachęca do naśladowania, w myśl dawnej sentencji: „Porno to teoria, gwałt to praktyka”? A czy za mało jest jeszcze nie-pornograficznych reprezentacji przemocy, po których jakoś nie stajemy się od razu seryjnymi mordercami? Zresztą, gdyby tak było, to sąd musiałby uwzględniać fakt korzystania z pornografii jako ważną okoliczność łagodzącą. Dlatego do hasła walki z przemocą No means no feminizm pro-sex swobodnie mógł dodać Yes means yes, wyrażając tym samym aprobatę dla wszelkich zachowań seksualnych, praktykowanych, ma się rozumieć, jeśli nie samotnie, to za obopólną zgodą. A może pornograficzny charakter ma po prostu każdy dokument, który przedstawia explicite przynajmniej jeden akt seksualny? A gdy jest w nim rzeczywiście tylko JEDEN taki akt? Ile ich trzeba, pięciu czy dziesięciu? „Pięćdziesiąt twarzy Greya” trudno chyba ustawić w jednym szeregu z „Cząstkami elementarnymi”. Pytań jest więcej, odpowiedzi jak na lekarstwo.
Potrzeba klarownych definicji zrodziła się właściwie dopiero na sali sądowej i w gabinecie psychopatologa (pierwsze pozwane książki to „Pani Bovary” i „Kwiaty zła”), gdyż była niezbędna do określenia „wpływu” na jednostkę i społeczeństwo, a w konsekwencji do wprowadzania i egzekwowania zapisów cenzury. I tu nie mogła jednak znaleźć szczęśliwej puenty. W czasie słynnego procesu Jacobellis v. Ohio w 1964 roku sędzia Potter Stewart, przyznając, że nie potrafi ustalić stabilnych i powtarzalnych kryteriów oceny charakteru konkretnego artefaktu (w tym cały ambaras, że porno to miał być fakt bez art), kapituluje sentencją, odtąd wręcz przysłowiową: I know it when I see it. Nawiązuje ona niejako do charakteru idiotycznego, jak go tu określiłem, pornografii, czyli jej czystej, banalnej obecności, niedającej się opisać ani porównać z czymkolwiek innym. Często jednak, i to nie tylko w Polsce, i nie tylko wśród zgromadzonych z różańcami lub quasi-swastykami pod teatrami czy muzeami, dominuje akurat maksyma odwrócona: „Wiem, że to ona, gdy jej nie widzę”. Więc znów, to, co miało być materialną, cielesną przecież na wskroś, możliwie obiektywną obecnością, okazuje się, wbrew swym zamierzeniom, obecne również przez swą nieobecność.
Pornografia tu, pornografia tam, w telewizji, w kościele i w szkole, w metrze też, wreszcie i w zaciszu pozornie anonimowej sieci… Pornografia tyle natrętna, co niewidoczna, domagająca się określenia, a jednak zawsze się mu wymykająca, skomercjalizowana, zbanalizowana, a wciąż niebezpieczna, subwersywna, pornografia wszędzie, a zawsze „gdzie indziej”, tak że właściwie pełno jej na ulicach i w domach, a jakoby nie było jej wcale. „Używane dosłownie lub jako metafora słowo »pornografia« wypełnia współczesne debaty. Ale mówić o czymś wiele nie oznacza wiele o tym wiedzieć. Pornografia jest typowym przykładem obiektów kulturowych, które dyskurs publiczny chętnie wchłania bez wypracowania szczegółowej wiedzy o nich”[6]. Może dlatego, że rozbieranie jej na czynniki pierwsze robi od razu z rozbieracza pornografa, a pornograf z pewnością długo jeszcze nie będzie zawodem zaufania publicznego. A powinien – co, jak nie pornografia, jest sprawą publiczną numer jeden ze względu na rozmiary produkcji oraz powszechność konsumpcji, a także spektrum zagadnień społecznych, jakich dotyczy?
Rozbieranie pornografii na czynniki pierwsze robi od razu z rozbieracza pornografa, a pornograf z pewnością długo jeszcze nie będzie zawodem zaufania publicznego
W tym panpornograficznym pejzażu nieustannie poszerzanej pornosfery jedna tylko dziedzina wydaje się dziś zupełnie zaniedbana. Literatura. Mimo iż wiadomo, że „rozwój pornografii jest nierozerwalnie związany i uzależniony od rozwoju powieści” – cytuje Stusińska solidnie uzasadniony pogląd, przywołując związki wyobraźni z podnieceniem, a także samotnej lektury z odmową uczestnictwa w życiu społecznym. Choć kilku badaczy porn studies zapewnia, że literackie porno nie umarło, choćby dlatego, że towarzyszy wciąż w szczątkowej postaci porno wizualnemu (sic!), oraz że samo współczesne porno wizualne okazuje się nijakie właśnie bez zrozumienia poprzedzającej go tradycji piśmienniczej, np. literatury libertyńskiej (sic!), przytłaczająca większość z nich pomija milczeniem studia literackie poświęcone na ogół mniej czy bardziej odległej historii i jako takie w znikomym stopniu biorące udział w aktualnej debacie. Inaczej Ewa Stusińska. Za obiekt obrała sobie właśnie – przypomnę – polską prozę XX wieku. Ale jej rozprawa, chcąc nie chcąc, nie tylko stanowi kolejny dowód na rzecz powyższej tezy, lecz również – i to, jak sądzę, największe jej dokonanie – pokazuje a contrario w całej rozciągłości ubóstwo zarówno polskiego dyskursu pornograficznego, jak i samej polskiej literatury pornograficznej. Szkoda tylko, że nie pyta, dlaczego tak się sprawy mają…
[1] Susan Sontag już w ’67 w słynnej „Wyobraźni pornograficznej” wskazywała na wiele interesujących podobieństw między formami literackimi science fiction i pornografii, ale jednocześnie stwierdzała, że „gatunek ten nie jest zdolny do autoparodii”. A jednak okazało się, że jest.
[2] Laura Kipnis, „Comment se saisir de la pornographie?” w: „Cultures pornographiques. Anthologie des porn studies”, red. Florian Vörös, Paryż 2015, s. 39-42.
[3] Clément Rosset, „Le réel. Traité de l’idiotie”, Paryż 1997, s. 42-43.
[4] François-Ronan Dubois, „Introduction aux porn studies”, Paryż 2014, s. 83.
[5] Sama Linda Williams proponowała termin pornography studies podkreślający wymiar akademicki, krytyczny, zdystansowany, w przeciwieństwie do żargonowego porn odsyłającego niepotrzebnie do przemysłu związanego z seksem. Jednak wybór okazał się trafny, skoro porn studies początkowo, owszem, skupione wyłącznie na kwestiach poetyki obrazów filmowych, dość szybko przeniosły ciężar swych badań z jednej strony na kwestie recepcji poszczególnych mediów, społecznych form odbioru i subiektywizacji, z drugiej na zagadnienia związane z produkcją poprzez badanie modeli społeczno-ekonomicznych i form podziału pracy w branżach specjalizujących się w dostarczaniu dóbr i usług seksualnych. Tej zmianie orientacji towarzyszyło coraz powszechniejsze stosowanie metod nauk społecznych, takich jak obserwacja uczestnicząca, wywiad pogłębiony oraz badania eksperymentalne.
[6] François-Ronan Dubois, „Introduction…”, s. 7.

Ewa Stusińska
„Dzieje grzechu. Dyskurs pornograficzny w polskiej prozie XX wieku (na wybranych przykładach)", słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018, s. 252.
(ur. 1981) – literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Warszawski, Paris-IV-Sorbonne), autor książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna". Pracuje na Université Clermont-Auvergne.
