Przedruk
Rozmowa z Adamem Kaczanowskim ukazała się pierwotnie na łamach internetowego czasopisma „Cyc Gada" (2005-2009) w październiku 2008 roku. Za zgodę na przedruk dziękujemy Redakcji.
Piotr Janicki: Adam Kaczanowski wyrzekł: „wygląd nie kłamie”.
Leżałem obok Kamili, miała jak ja dwie ręce, głowę… zasypiając obok przypominałem sobie dwa albo trzy spotkania z AK sprzed kilku dni: miał dwie ręce, głowę… potem wymyśliłem konferencję prasową z nim o trzech różnych przebiegach i szły one tak:
„I. Pytanie z sali: Dlaczego nie używa pan w swoich powieściach opisów?
Adam Kaczanowski: No cóż, zostawiam to moim czytelnikom — wygląd nigdy nie kłamie.
II. Pytanie z sali: Dlaczego nie używa pan w swoich powieściach opisów?
AK: Och, czysta ekonomika. Wygląd przecież nigdy nie kłamie.
III. Pytanie z sali: Dlaczego nie używa pan w swoich powieściach opisów?
AK: Wygląd nigdy nie kłamie, państwo to wiedzą z książek… Gdybym opisał moje postaci, to wtedy mógłbym zrezygnować z intryg, dialogów”.
Canetti, zabierając głos w nieco innej sprawie („Gra oczu”), napisał tak: „Postaci, robiące na człowieku największe wrażenie, same się charakteryzują”. Adamie?
ręka AK: To, że kiedyś powiedziałem „wygląd nie kłamie” nie ma żadnego znaczenia. To, że w paru moich książkach nie ma opisów też nic nie znaczy, bo ja nie wszedłem nigdy na żadną górę, nie poszedłem na proroka i nie tworzę żadnego zwartego systemu.
noga AK: Opisów nie używam chyba z nienawiści. Przede wszystkim nienawiści do gawędziarzy i gawędziarstwa w literaturze, no i z nienawiści do autora. Im mniej autor mówi od siebie, tym jest mniejszym palantem — taka idea mi chyba przyświecała. Najbardziej podobają mi się opisy w książce „Fale” Virginii Woolf.
mózg na ścianie AK: … a już najbardziej to nienawidzę autorów mówiących o sobie, w tym mnie mówiącego o sobie, tak że fajniej, jakbyśmy znaleźli jakiś inny temat.
Tomasz Szewczyk: Wyobrażam sobie w takim razie, że musisz dużo się wkurzać, czytając coś z młodego polskiego boiska. I starszego zresztą też. To u nas (i nie tylko u nas) taka mainstreamowa tradycja, że kiedy w książce widać, jak autorowi pęcznieje żyła, to znaczy, że jest dobrze. Podoba się skupiony wyraz jego twarzy. Podobają się jego metaliterackie prztyczki we własny nos. Podobają się „frapujące przemyślenia, którym dano wyraz”, czy to w formie eleganckiego wywodu, czy w postaci ulicznej brei. Zresztą nie chodzi nawet o podobanie, tylko o te prątki klimatu. Żeby coś od siebie. Masz jakichś współczesnych, których lubisz bezkrytycznie? Czy tylko takich, co wkurzają najmniej?
AK: Chciałbym odpowiedzieć, że nie wkurzam się ani trochę, nie tylko dlatego żeby nie wyjść na frustrata, którego nie dopuszczają do stołu, więc on im w rewanżu podsrywa na wycieraczkę, ale i z tego powodu, że wylewanie żółci na innych wprowadza niezdrową atmosferę, no i jest nieapetyczne. Ale częściowo masz rację, wkurzam się. Dwa razy się wkurzyłem, o książce Kuczoka „Gnój” mogę nawet powiedzieć, że w złości wyrzuciłem ją przez okno (balkonowe, na dole czekał kolega), drugi raz, już bez żadnych spektakularnych gestów, zirytowałem się przy Sieniewiczu. Natomiast to nie jest stan stały i jedyny, to wkurzenie. Jeśli pytasz o starsze boisko, rzeczywiście wkurza mnie, doprowadza do wściekłości Gombrowicz czy Schulz (i masa materiałów gombrowiczopodobnych, schulzopodobnych), ale już przy Parnickim czy Białoszewskim jęczę tylko z zachwytu. Albo przy „Czaszce w czaszce” Piotra Wojciechowskiego. Albo przy „Czterech sekundach” Mieczysława Piotrowskiego. Jeśli chodzi o rówieśników, mam dwóch prozaików, których kocham bezgranicznie, mało co prawda można ich przeczytać, ale istnieją. Opowiadanie Jacka Mikołajczaka można było kiedyś przeczytać w lampie, parę krótkich rzeczy pozwolił mi też zawiesić na mojej półmartwej stronie www. Łukaszowi Drobnikowi ma wydać jesienią książkę oficyna Forma, wcześniej też był w „Lampie”. To są dwa udokumentowane przypadki współczesnych, których lubię bezkrytycznie. Muszę też zrobić istotne zastrzeżenie – większości rzeczy z aktualnej prozy po prostu nie znam, i to nie z powodu jakiegoś buntu czy braku akceptacji, tylko dlatego, że ja bardzo wolno czytam. Dla mnie czytanie to intensywny proces, jestem w stanie w ten sposób przeczytać z pięć książek rocznie, ostatni okres bardziej natężonego czytania miałem w liceum, wtedy pochłaniałem dwie, trzy książki tygodniowo, ale to było samo science-fiction. Teraz, żeby wejść w książkę i rzeczywiście ją przeżyć, potrzebuję dużo czasu, dużo chodzenia wokół niej, dlatego do większości rzeczy jeszcze nie dotarłem, nie znam Witkowskiego czy Masłowskiej. Kończąc kwestię: moje doświadczenia lekturowe dostarczają mi o wiele więcej przyjemności, niż jakichś przykrych przeżyć. Nie lubię większości gierek, w które obecnie się pogrywa, zabaw językiem, stylizacji, ale nie mam pewności, czy to jest kwestia wyboru narzędzi, czy raczej jednak nieumiejętności ich stosowania. Wydaje mi się, że to drugie, bo są jednak pisarze z wybujałym słowotokiem, jak Henry Miller, i ich czyta mi się genialnie. Nawet ten nieszczęsny Sieniewicz i jego ostatnia książka, we fragmentach kojarzy mi się z „Incalem” Jodorowskiego, komiksem, który jest dla mnie mistrzostwem świata, więc tak teoretycznie, to Rebelia powinna mi się podobać. Poza tym, Kuczok czy Sieniewicz są w doborowym towarzystwie, tuż obok Cortazara powiedzmy, mogę powiedzieć, że Kuczok to dla mnie pisarz tej samej miary co Cortazar (bo porównywalnie ich nie trawię)… Tak że, wracając na ziemię, czyli do perspektywy mrówki, którą zapytali o to, co myśli o swoich kumplach z lasu, niedźwiedziu i dziku, powiem, że staram się żyć w zgodzie ze światem, który jest urządzony tak a nie inaczej i nie gryźć się z nikim, nie tracić na to czasu i energii, tylko znaleźć sobie jakiś mały zagajnik i tam sobie spokojnie egzystować. Nikomu nie odmawiam prawa do pisania czy czytania czegokolwiek, to byłoby idiotyczne, sobie zostawiam prawo do pisania jak mi się podoba i to wszystko.
Kuczok to dla mnie pisarz tej samej miary co Cortazar (bo porównywalnie ich nie trawię)
TSz: Noo, te moce stylizacyjne, przeważnie chodzi o jakieś nieumiejętne nimi władanie. O używanie ich z intencją wywaloną na wierzch (patrz na moje czary-mary…). Albo o zbytnie skupienie się autora na opukiwaniu młoteczkiem innych młoteczków. Bo mamy np. hiperprzestylizowane rzeczy Roberta Walsera, gdzie minoderyjny do bólu język paraduje sobie przez łąki i pola, i mimo tego jest wspaniale — kupa frajdy i śmiechu, na przemian z solidnymi dawkami wzruszenia i trwogi. Jeśli chodzi o maksymalne wyeksponowanie stylu, Walser dotknął dzięki temu wszystkiego, czego mógł — całe tabuny rzeczy, które nie pochodziły od autora, znalazły schronienie w jego pisaniu właśnie dzięki przesadzie i kwiecistości. To było jego naturalne mistrzostwo. No i te prozy stanowią dobry przykład na bardzo nieliterackie w efekcie używanie (właśnie: używanie) stylizacji, którego chciałem tu chwilę pobronić. Ale! W rozmowie pojawił się Jodorowsky. I tutaj to nie wiem. Sprawy mają się podobnie? Zresztą fajnie, że się pojawił; pamiętam, że kiedy oglądałem Świętą krew, parę rozwiązań wywołało we mnie dziwnie znajome wrażenie. A potem wpadłem, że to wrażenie wzięło się z wcześniejszego obcowania z Awersją, że pojawiało się m.in. przy wątku ze statkiem i kosmonautą. Założę się, że film znasz. Miał jakiś udział w Twoim otwieraniu się na temat matkowizny?
AK: Oczywiście, że znam „Świętą krew” i pewnie, że chciałbym być z tej samej bajki co Jodorowsky, czy mówiąc precyzyjniej: to m.in. jego bajki stworzyły moją bajkę. Sam film akurat na otwieranie się na temat matki wpływu w moim przypadku raczej nie miał, chociaż oczywiście masz rację, że analogii można by poszukać. Jodorowsky to jeden z autorów, któremu przede wszystkim zawdzięczam moje obecne podejście do fantastyki, do pól jej wykorzystywania.
Jest jeszcze taka seria komiksowa, do której Jodorowsky napisał scenariusz, „Kasta Metabaronów”, tam dopiero masz podjęty temat rodzicielstwa, bardziej od strony ojca czy ojców. Każdy kolejny syn należący do kasty musi przejść inicjację polegającą na pozbawieniu go jakiejś części ciała i zastąpieniu jej mechaniczną, wysoce stechnicyzowaną protezą. No i każdy syn musi zabić swojego ojca a wszystko dzieje się w kosmosie, opowiadane jest z perspektywy statku kosmicznego. Natomiast, wracając do „Awersji”, to jeśli dobrze pamiętam, podczas jej pisania czytałem „Obietnicę poranka” Romain Gary, a więc jej dość radykalną antytezę, też z wielką, wszechmocną matką jako siłą napędową, pisaną jednak z perspektywy pogodzenia, jakiejś łagodności, dojrzałego spojrzenia syna, które zdołało przełamać konflikt. To taka „Awersja”, jaką pewnie mógłbym napisać za dwadzieścia lat.
TSz: Ci synowie mieli białe kombinezony? Byli blondynami? A ojcowie to takie matuzalemowe typy, w długich, siwych włosach? Coś pamiętam, mgliście, nie wiem, czy nie pieprzy mi się z Thorgalem…
AK: …białe włosy owszem, Othon von Salza miał długie białe włosy i metalowe krocze, i jego syn miał białe włosy i biały kombinezon, tak na oko, to może być to. Thorgala by roznieśli w cztery sekundy.
PJ: No właśnie: a nie jest tak, że Thorgal to ledwie „klimacik”? Te inwersje w rodzaju [mrok — muzyka, tzw. wolniak — szuranie nóg o dywan, z kuchni dochodzi rozmowa tych co wolą kuchnię — na stole talerze z kanapkami, napoje, alkohol — na pusty talerz opada nadgryziona kanapka — z kanapki płynie dymek — w dymku napis]:
Widzę to tak, że jego autor w skupieniu rozciera rękawem kreski, a potem kończy… kreską. Co innego Charles M. Schulz! Wydaje się, że wystarczał mu karteluszek, żeby jego piesek rozpędził się do gargantuicznej prędkości.
AK: Zgoda, Charlie Brown też likwiduje Thorgala w cztery sekundy, ale Major Grubert potrzebuje tyle samo czasu, by rozgonić całą bandę Browna. A potem wkracza Rork, i Rork z Grubertem mogą walczyć całą wieczność. Tak mniej więcej rysuje się mój wszechświat. Plus jeszcze niegasnąca gwiazda Winsora McCay’a i jego wszystkich dzieci, i wyuzdane dziewczyny Milo Manary i Guido Crepax’a i cały błękitny kosmos, który stworzył Enki Bilal. Thorgala tu przyniósł Tomek, zresztą chyba dość przypadkowo, ja za jego losy nie biorę odpowiedzialności. On jest fajny dla chłopców w wieku dojrzewania.
PJ: No dobra, ale mam w końcu okazję to zapytam o komiks, o którym kiedy pomyślę, odżywają we mnie wspomnienia nietzscheańskie. O co chodzi w komiksie? Kompletnie się na tym nie znam, ale długo myślałem, że chodzi w nim o to, żeby znak równości pomiędzy działaniem ujętym w ramy kreski a tym co napisano w dymkach był „(tym) trzecim” bohaterem. I tak działają na mnie i Ch. M. Schulz, i W. McCay, i powiedzmy Buster Keaton (i to jest świetne, bo nie jest tak, że tylko bracia Dardenne albo Dostojewski, von Trier — napinając do granic wędkę tworzywa — łoją mi tyłek, jest jeszcze sztuka łowiąca mnie na robaka, bo tak traktuję komiks u Kaczanowskiego; o tym za moment). Ale zaraz może się okazać, że
Patrzaj: Kaczanowski
pokazuje ludzi na tle jakichś monstrów i mam wrażenie obecności zła czy to w „Awersji”, czy w „Bez końca”. Mocna rzecz. Ty tak ten z tymi robotami — na serio, czy to samo jakoś…? Bo ja mam pomysł, że gdyby zilustrować scenę w pociągu z „Bez końca”, kiedy chłopcy wykłócają się o siedzenie, Thorgalem, to to połączenie okazałoby się wyszukane, słabe, „poetyckie”, byłoby „gawędą”. No i wiecie, stąd ten Canetti na początku. Dziś włączyłem radio, potem telewizję, zaraz wszystko wyłączyłem i to mnie opisało… Kosmos polega na tym, że na pewnym kanale ktoś, jakiś felek, walczy pomimo mnie o dobro. U Ciebie to nawet nie zostało zepchnięte do pudła, jest realnie, osobowo, zło i dobro, tyle że jakbyś pokazywał nowe ujęcie relacji między ludnością a sferą moralności, że rządzi tu możliwość podglądania i tylko ona. „Nie wsadzi bohaterowi chochli do zupy Parka”.
No i jeszcze sprawa ekipy Browna vs Grubert. Nie jestem pewien u niej rozstrzygnięć, dlatego że Snoopy w ułamku sekundy zapomina o swoich korzeniach, tj. zachowuje zimną krew anarchisty w kluczowych chwilach (np. gdy dociera jako pierwszy do mety spływu, a obok w wodzie koledzy), a nie mam pewności, czy z anarchią można sensownie walczyć. Mnie akurat browniści rajcują dlatego, że są moją własnością, a tego kto powie że tam panuje melancholia wyśmieję, bo widzę tam problemy z którymi sam się borykam i zbyt duży ich rozmiar na nogi bohaterów to i mój but. Natomiast Komiks powstał jakby obok mnie; mam śrubokręt a nie mogę w nim dłubać.
Wolę teraz nie sczytywać tego co napisałem powyżej, powiedz, jak u Ciebie jest z komiksem?
AK: Robiłem porządki w domu, i muszę Ci powiedzieć, że nic mnie tak nie rusza, przy niczym nie mam takich ciar na plecach, jak przy układaniu komiksów na regale. To są moje trzy najświętsze półki, te z komiksami. Nam do rozmowy ciągle, natrętnie wpycha się Thorgal, ale jeśli traktujesz go jako zamiennik słowa „komiks” w ogóle, to tak się nie dogadamy. Jak mantrę powtórzę nazwiska: Moebius, Enki Bilal, Andreas, Manara, Crepax, Jodorowsky. Jeśli ktoś miałby między nimi biegać z mieczem, to na pewno nie Thorgal, tylko Pelissa, dlatego może do tej listy dołożyłbym jeszcze nazwisko Loisel. Winsor McCay to jest dla mnie trochę inny przypadek, inna bajka. Tamci tworzą coś w rodzaju mojej świętej księgi. Parę albumów, stare czasopisma „Metal Hurlant”, to są największe relikwie, jakie mam w posiadaniu. Jest taka krótka historyjka narysowana przez Moebiusa, „Całkowite uszczelnienie”, facet biegnie wśród gigantycznych liści, potyka się, spada, spada i spada, organiczne gardło zmienia się w coś jakby kamienny szyb, potem w kopułę tajemnej świątyni, potem w coś na kształt szybu windy, aż w końcu gość spada na ziemię, to jest chyba dziki zachód, do końca nie wiadomo, uderza z potężną siłą, wznosi się grzyb jak po bombie atomowej, widzi go kowboj przemierzający na koniu prerię, a miejsce po uderzeniu wygląda jak ślad po uderzeniu meteorytu, przyglądają mu się dwaj Indianie. I koniec. Nie widzę powodu, żeby taki komiks traktować niepoważnie. Ale Ty pytasz głębiej, czy wg mnie w komiksie czają się jakieś metafizyczne siły? Zło-dobro wypchnięte z głównego obiegu?
Jeśli tak brzmi pytanie, to odpowiedź brzmi „nie”. To nie jest kwestia komiksu jako formy, w „Awersji” czy „Bez końca” nie ma komiksu, jest fantastyka. W „Bez końca” motyw fantastyczny przyjmuje na bary całą walkę, której nikt z — powiedzmy — realistycznych bohaterów nie potrafi pociągnąć, te światy dzieli przepaść, one są ze sobą związane, ale jest zerwana możliwość komunikacji między nimi. W „Awersji” fantastyka pojawia się dopiero po końcu świata, znowu świat fantastyczny funkcjonuje z realistycznym w jakiejś relacji, powiązaniu i znowu tylko w nim może dojść do walki, starcia, które mogłoby coś zmienić czy rozwiązać, podczas gdy realistyczny świat szamoce się w plątaninie ruchów pozornych. I w tym znaczeniu dobrze to odczytujesz, o to mi chodziło. Ale jeśli pytasz, czy moją religią są roboty i statki kosmiczne, to nie. W dwóch moich wcześniejszych powieściach, wydrukowanych tylko we fragmentach w miesięczniku „Twórczość”, motyw fantastyczny też pełnił podobną rolę, w jednej nawet stricte komiksowy, bo pisałem ją na motywach z Supermana, obok realistycznych historii przewija się tam Superman próbujący ratować świat, walczący z kumulującym się złem, pod koniec, kiedy bohaterowie giną w wypadku samochodowym, zostaje sam, tracący siły, umierający czy czekający na śmierć. No nie wiem, może masz rację, może superbohaterowie ratują mnie i mój świat przed zgubą, walczą z nicością. Może roboty i statki kosmiczne są moją religią. Może nie religią, ale kościołem. Dobra, odpowiadam „tak”.
TSz: Właśnie, w napisanych przez Ciebie rzeczach uwypukla mi się taka trauma: realistyczni, mniej czy bardziej pogubieni bohaterowie, którzy łykają rozwiązania ze świata fantastycznego jak jakiś potężny antybiotyk. Im mniej coś istnieje, tym wydaje się im bardziej pomocne, ale kiedy wracają do siebie, tam już ruszyła lawina skutków ubocznych i lądują w samym jej środku. Z tej perspektywy przestrzeń fantastyczna jest nagle jakoś boleśnie przenicowana. Bohaterowie zbierają się jednak do kupy, a że nie mają nic innego do roboty, to może nie tyle wskrzeszają wiarę w tę przestrzeń (to chyba niemożliwe), co po prostu wracają do jej kościoła (o którym mówisz). No i kółko zdaje się zamykać. Widujesz dla nich jakieś inne wyjście?
AK: Nie wypisuję żadnych recept, nie zajmuję się też epidemiami, zaznaczam, bo wyczuwam w Twoich słowach pytanie o jakąś zbiorową chorobę. Czy widuję dla moich bohaterów jakieś inne wyjście? Z mojej perspektywy to nie miałoby sensu, widzisz, mnie najbardziej pociągają, najbardziej poruszają sytuacje bez wyjścia. A czy widzę jakieś inne wyjście dla mojego pisania? „Slumberland”, powieść, która teraz powstaje, jest inną ścieżką. Tu bohater jest uwięziony w fantastyce, jest więźniem fantastycznego świata i jego reguł, całą swoją energię wkłada w to, żeby się z niego wydostać. Może on znajdzie jakieś wyjście.
PJ: Chyba rozkroiliśmy żywego kurczaka. Proponuję go teraz podpalić i sprawdzić czy zostanie ciałem niebieskim, hę? Bo widzicie, nie mogę się oprzeć i wspomnę o płycie kapeli, którą wielbię — Acid Mothers Temple, a album nazywa się „Mantra Of Love”. To są Japońcy, grają monumentalne rzeczy, tylko że zamiast prymitywnych harmonii charakterystycznych dla rocka progresywnego, u nich drugim filarem są odgłosy UFO. Jeśli ktoś teraz pomyślał o Ed Woodzie to tym lepiej, dlatego że oni są mądrzy mądrością Tima Burtona. Ale do rzeczy: w jakimś filmie dokumentalnym Glenn Gould robi pantomimę z własnej ręki obutej w wełnianą rękawicę. Dzięki sprytowi montażysty okazuje się, że „odgrywa” coś, co możemy sobie odtworzyć z jego płyty. Kłapiąca na tle okna ręka wgląda jak pyszczek Kermita, tego od Muppetów.
Chyba rozkroiliśmy żywego kurczaka. Proponuję go teraz podpalić i sprawdzić czy zostanie ciałem niebieskim, hę?
Chodzi więc w tych trzech przykładach (pierwszym są dzieła Kaczanowskiego) o takie zderzenia (świat-komiks, rock-UFO, Bach(?)-Kermit), które transcendują oba obiekty kraksy i wtedy nasz komiks, lecąc poza drogę, trąca metafizyczne kłosy niezależnie od tego, czy chciałbym żeby tak było i niezależnie od tego, że mówisz że w samym komiksie nic takiego nie ma [podnosi oczy, szuka kurczaka].
Jakby to jeszcze wytłumaczyć… Batman otwierając „W poszukiwaniu straconego czasu” myślałby, że ma do czynienia z podręcznikiem, jakąś instrukcją obsługi, a czytając „Bez końca” ładowałby akumulator swojego samochodu? Zaraz mi się dostanie od Tomka za tego Prousta…
AK: Jeśli sami się wprowadzimy w uliczkę: jakaś popkultura vs. jakaś kultura, to ja tu nie chcę świecić oczami. Rano byłem na prezentacji w dużej firmie, poszedłem do toalety, takiej niesamowicie aseptycznej, cicho buczała klimatyzacja, i poczułem się jak na statku kosmicznym i to było bardzo miłe uczucie, czułem się wspaniale. Ekstatycznie. Błogosławiona ucieczka w abstrakcyjną próżnię. Ale jak zaczniemy o tym, czy Kermit pasuje do Bacha, to ja zapytam, czy Kermit może nie pasować do Bacha. W książce Jarniewicza o amerykańskich prozaikach jest takie zdanie, cytat z któregoś z nich, który przytaczam z pamięci: Nie wierzę ludziom zachowującym się tak, jakby popkultury nie było, ja nie wiem, w jakim świecie oni żyją. No i mam wrażenie, że zaczęliśmy robić z igły widły, przy czym nie wiem, czym w naszym przypadku jest igła, a czym są widły. Niedawno oglądałem po raz któryś „All that jazz” Boba Fosse’a, wolałbym jednak stać na takich schodach, że mamy musical i proste musicalowe pioseneczki, które mówią bardzo poważnie o śmierci, albo komika, który żartuje bardzo poważnie o śmierci, a właściwie nie żartuje, bo jego żarty są śmiertelnie poważnie. Wolałbym założyć, że stoimy w tym miejscu, i teraz gdzieś mamy przeskoczyć, w górę czy w dół. Bob Fosse to był gość: nakręcił film o własnej śmierci, która dopadła go dopiero osiem lat później, nawiązując przy okazji do filmu, który nakręcił jeszcze wcześniej, o destruktywnym komiku. I ten komik, o którym Fosse zrobił poprzedni film, siedzi przy jego łożu śmierci i mówi mu, że już go rozgryzł (tzn. zwraca się do jego alter ego), że już wie, o co w nim chodzi. Wie, że on jest jednym wielkim zaprzeczeniem, czy raczej wieloma zaprzeczeniami biorącymi się z lęku. Autodestruktywni komicy to dla mnie też wielki temat, niestety w Polsce chyba takich nie ma, ale wyobrażam sobie Marcina Dańca, jak opowiada skecze o śmierci, ze łzami w oczach. O, takie rzeczy mnie biorą, jestem przy nich naiwny, bezbronny jak robiąca kupę lala.
Jak zaczniemy o tym, czy Kermit pasuje do Bacha, to ja zapytam, czy Kermit może nie pasować do Bacha
TSz: Nie no, ten duży pojedynek popkultura vs. kultura to jakiś relikt, publicystyczny bąbel, Piotrkowi chodziło chyba o charakter pojedynczych przypadków… W skrócie widzę to tak, że jeśli coś jest geściarskie, jeśli sięga do różnych worów z naciskiem na patrzcie-jak-sięgam, mając do tego coś wyraźnie na celu, to mnie to nie przekonuje. Nie przekonuje mnie Žižek, prujący serią zestawień typu Garfield-Homer, bo jeśli z osobna tworzą one czasem jakieś ciekawe zapadki, to on i tak zaraz buduje z tych mróweczek machinę oblężniczą, jakiś zaokrąglający je w górę abstrakt, na którym wjeżdża do auli przez szpaler telewizyjnych, studenckich serc… Proust? Nie ma problemu, masz kilkadziesiąt stron wnikliwych, rozparcelowanych na atomy zachwytów nad aktorką Bermą, dość pewnie popową, jak na tamte czasy. Pojawiających się bez żadnego powodu, poza jednym — że zostało to o b e j r z a n e. I za podobnie bezprzyczynowe mam pochylanie się nad Batmanem w „Powiece”, żeby już przymknąć temat. Co do autodestruktywnych komików: czytałeś, Adam, „Możliwość wyspy”? A Jacquesa Tati kojarzysz? Andrzej sprzedał ostatnio anegdotę, miał tu w ogóle z nami gadać, ale chyba krąży gdzieś po orbicie, więc: Tati leży w szpitalu, umierający, bez pieniędzy. Jego ostatni film o Hulocie to totalna finansowa klapa. Nad łóżkiem stoją dwie kobiety, w tym córka. Tati — lubił ponoć narzucać swoje zdanie — wie, że już schodzi, każe się nachylić i mówi im „wydaje mi się, że pielęgniarka kręci z tym wielkim, czarnym salowym” i umiera.
AK: No, zgoda.
[zapada dłuższa chwila milczenia. Mężczyźni kołyszą się w swoich łódkach, łódki dryfują po jeziorze Pracy]PJ: Wspomniałeś nazwiska Białoszewskiego i Piotrowskiego. Nie wiem, czy nie palnę czegoś, ale mam wrażenie, że i u jednego, i u drugiego język bierze się z tego, że oni chcą coś (szybko) pokazać. Taki Parnicki, Konwicki czy Kuśniewicz chyba mieli „językową” perspektywę — z tą wszak różnicą, że jak Kuśniewicz i Konwicki są tymi, co wychodzą na podwórko z podwiniętym rękawem mówiąc: „mam zegarek ze stoperem, mogę wam pomierzyć czasy na setkę”, tak Parnicki mierzy czasy zza firanki, zapisując wyniki w kajecie. Czy ma dla Ciebie jakieś znaczenie, że wymienionych przez Ciebie prozaików może coś łączyć (co to?)?
AK: Podoba mi się taka teoria (szybkiego) pokazania. Nie mogę jej w stu procentach skorygować, bo o ile Białoszewski mieszka u mnie w całości, Piotrowskiego mam tylko jedną książkę, ale tak, z chęcią tak bym to widział. U obu pięknie mi gra właśnie selekcja materiału, bo żeby coś szybko pokazać, trzeba uderzać równocześnie z ziemi i z powietrza, tam jest piękne mówienie na dwa głosy: tym który opowiada i tym, który rozmyślnie powstrzymuje się od komentarza. Przy takiej teorii włączyłbym do ich bandy Jane Bowles. W ogóle, niby mdli mnie jak słyszę mantrę o języku, nie mogę słuchać tego wypracowania w wykonaniu naszych krytyków, i zapytany zawsze odpowiem, że język pełni rolę drugorzędną wobec treści, ale w rzeczywistości jest tak, że przy zdaniu Białoszewskiego czy Jane Bowles mogę płakać i wyć i kwilić z radości. Tylko że to są słowa w zupełnie innym języku niż ten, który jest przez polską krytykę na ołtarze wynoszony. No i towarzyszy mu treść jak Góry Skaliste, sam jest tylko strumieniem, który przez nie (szybko, szybko) zapierdala (coś nie umiem znaleźć odpowiedniejszego słowa). Przepraszam za taką kiczowatą metaforę, ale to ona jest odpowiedzią na zadane pytanie. Mam jeszcze drugą: o tym, że chcę, żeby sztuka wyjęła mi serce i położyła je przede mną na zimnym kamieniu, ale to dotyczy raczej innej bandy, powiedzmy spółki Max Frisch, Paul Bowles, Malcolm Lowry & Synowie.
PJ: [amerykański akcent] Friisch?! „Montauk” uważałem zawsze za powieść mocno postmodernistyczną (czyt.: sprawiającą nieprzewidziane trudności (czyt.: nieszybką)), zresztą już „Powiedzmy Gantenbein” sprawił mi sporo trudności, no ale to drobiazg w porównaniu do kwestii Parnickiego, o którego spróbuję ponowić pytanie: dlaczego także ta, zaorana gąsienicami języka proza? To znaczy chyba kapuję dlaczego (język Parnickiego jest MechaGodżillą, język polskiej krytyki — owieczką do zerżnięcia), ale może coś z Ciebie jeszcze/innego wyduszę?
AK: No jak! Dziwi Cię Parnicki w moim zestawie? Sama koncepcja pisania mnie powala, powalają mnie takie gigantyczne, wydawałoby się niemożliwe do zrealizowania konstrukcje. Jeśli jest ktoś, kto założył, że napisze powieść (gdyby tylko jedną! gdyby tylko jeden tom!) samym tylko dialogiem, na dodatek dialogiem toczonym pomiędzy bohaterami zdającymi sobie sprawę z każdego szwu koncepcji, połączonym z Wiedzą, przestudiowaniem powiedzmy historii Meksyku, to jak taki pisarz ma mi nie imponować? Naiwnie wydaje mi się, że powinien imponować każdemu. A że język zastosowany w tym dialogu trochę idzie mi nie po drodze, to żaden problem, koncept jest na tyle silny, że połykam go z całym bagażem.
Friisch to trochę podobna sprawa, też w powieści masz do czynienia z silnym konceptem. „Montauk” nie sprawiał mi żadnych trudności w czytaniu, on właśnie wyrywał mi serce, a język (w rozumieniu doboru powieściowych, narracyjnych narzędzi), jakim jest napisany, jest dla mnie najbardziej naturalnym. W gruncie rzeczy Parnicki też wydaje mi się bardzo naturalny, bo rozumiem jego wybór. To raczej język {[(„klasycznej powieści”)]} wydaje mi się mocno sztuczny, bo udaje naturalny. A język Parnickiego naturalny, bo nie udaje, że nie jest sztuczny. Wracając jeszcze do Frischa. Właściwie każda jego powieść, którą czytałem, łapie mnie na egzystencjalny haczyk. Wracając do pytania ogólniejszego — może moja odpowiedź nie jest do końca właściwą odpowiedzią, bo teraz sobie pomyślałem o grupie OuLiPo (czy jak tam oni się pisali — poprawicie mnie? (jest OK — CG)) i o przeraźliwej nudzie, na jaką ich koncepcje mnie skazywały. Pisanie bez jednej literki na przykład wydaje mi się głupotą, głupim psikusem, którego musiał dokonać jakiś tłuściutki prymus z szóstej klasy, tłuściutki, bo karmi go babcia, i dlatego, że zawsze ma przetłuszczone włosy (i znowu wątpliwość, czy zastrzeżenie — już koncepcja napisania powieści w trybie przypuszczającym, chciałoby się, jest mi bliska). Chyba nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego coś mnie chwyta, a coś innego odrzuca. Może musi być posępnie, a nie może być żartobliwie? To też chyba nie, bo żarty Donalda Barthelme czytam w pełnym zachwycie. No, nie wiem. W każdym razie, język w sensie gramatycznym, nie ma dla mnie większego znaczenia, gdy czytam Parnickiego, język w sensie powiedzmy konstrukcyjnym ma, i to wielkie. I powtórzę, jest dla mnie najnaturalniejszy na świecie. To jest MechaGodżilla z krwi i kości, w odróżnieniu od owieczki, która jest tylko dmuchana, i to przez rachitycznego zawodnika.
Parnicki to jest MechaGodżilla z krwi i kości, w odróżnieniu od owieczki, która jest tylko dmuchana, i to przez rachitycznego zawodnika
PJ: Nie dziwi mnie Parnicki w Twojej skrzynce, ja w ogóle uważam, że Parnicki wybierając najtrudniejszą drogę, wybrał tym samym najkrótszą i oszczędził mnie w opisach „miedzianych Łańcutów na szyi kniaziówny…” Nb. „Kobiety na tle krajobrazu z rzeką” Bölla zadziałały na mnie równie silnie jak dialogi Parnickiego czy — rzucając piłkę lekarską — Szekspira. Jeśli chodzi o OuLiPo (ej mnie też poprawcie! (jest OK — CG)) to sprawa jest wg mnie bardziej skomplikowana. Np. „Pierrot mon ami” Queneau jest przecudowną i smutną opowieścią (aha! nie wiem, czy pisaną wg zasad OuLiPo)… no w każdym razie język ulicznych cwaniaczków działa u niego jakoś inaczej niż u Grzesiuka, który pisał „po swojemu”, ani nie stanowi wyzwania, jak u Singera — jest w tej powieści i jest w jakiś dziwny sposób szlachetnie zasymilowany. To również jest mistrzostwo świata w jednej z dyscyplin wieloboju pisarskiego.
Ale dobra, już oddaję głos.
AK: No się zagalopowałem z OuLiPo, znam cztery książki, to za mało, żeby tak walić z grubej rury. Nie podobała mi się koncepcja z opisywaną kamienicą, ta bez literki e czy a i jedna książka Matthewsa, która tak była podpisana, nie wiem dlaczego. Ta z „chciałoby się” — duże chapeaux bas…
TSz: Bowlesowie: za nimi mógłbym się włóczyć najbardziej śmierdzącymi ulicami Tetouanu. Więc na chwilę wrócę. Nie macie wrażenia, że jedno nie mogłoby pisać w taki sposób, w jaki pisało, bez drugiego? Coś jakby obecność Jane w życiu Paula miała wpływ na to, w jaki sposób selekcjonował materiał do prozy; jakby uświadomiła go, że wielu rzeczy nie trzeba demonstrować. A w drugą stronę, Paul i jego warsztat o „klasycznym”, powieściowym rodowodzie zdawał się mieć z kolei jakiś wpływ na sposoby „niedemonstrowania” u Jane. Słowem, Jane pokazywała Paulowi, czego nie robić, a Paul Jane, w jaki sposób to robić.
Bowlesowie: za nimi mógłbym się włóczyć najbardziej śmierdzącymi ulicami Tetouanu
AK: Mnie się Jane wydaje jednak bardziej niezależna, może przez prosty fakt, że kiedy widać ją u Paula, kiedy pojawia się tam jako kobieta-bohaterka jego prozy, to jest to postać od razu w zmitologizowanej formie, na którą patrzy się jak na trochę obce, przede wszystkim jednak święte bóstwo. Natomiast kiedy u niej pojawia się mężczyzna, to patrzy się na niego z góry, jak na kozę widzianą z szybowca… Może i tak, na pewno, czytając opowiadania Paula, pamiętając przy tym jej prozę, parę razy, co ja mówię, właściwie przez cały czas miałem wrażenie jakiejś niesłychanej przystawalności, wyczuwałem połączenie, którego trudno mi nie mitologizować, trudno mi nie nazwać go jakąś tajemniczą więzią metafizyczną. Jak dla mnie, mogliby wydawać ich w jednym tomie, opowiadania mogłyby przeplatać się. Tam nawet różnice wspaniale się uzupełniają. Ich czar chyba za bardzo na mnie działa, żebym potrafił to jakoś rozdzielić, rozłożyć na czynniki pierwsze i spokojnie przeanalizować. Ale Ty myślisz, że Jane nie miała sama z siebie warsztatu, że była jakimś dzikim, ciemnym literackim żywiołem? U Paula ona pełni trochę taką rolę, coś jak kobiety u Henry Millera, Anais Nin czy June. A to, co dzieje się w prozie Jane, dla tego nie potrafię znaleźć łatwego odpowiednika. Schuyler tylko mi się kojarzy.
TSz: No właśnie to wrażenie wzajemnego uzupełnienia, jakiegoś slalomu równoległego pchnęło mnie do spojrzenia na to trochę z zewnątrz, z bardzo lichutkiego zewnątrz, skleconego z tego, co dostępne po polsku z ich biografii. Ponoć Paul nieustannie poprawiał i redagował rzeczy pisane przez Jane. Dlatego zastanawia mnie to podobieństwo precyzji, ukrytej precyzji, nie wiem, jak to określić… Tego zabójczego wyważenia pewnych obserwacji, które są jak noże owinięte derką. U Paula jest to może bardziej szorstkie, o szybszym działaniu, u Jane jakby bardziej wycofane, o podwójnie owiniętym ostrzu, ale przez to chyba boleśniejsze. Widać to może najlepiej w ich prozach najbardziej zbliżonych tematem; fragmenty „Dwóch poważnych dam” o parze małżonków, dopływających do Panamy, a „Postój w Corazon” o żegludze statkiem, gdzie występuje para mająca pewnie ten sam pierwowzór, to przecież dwa różne wykonania tego samego motywu, ciągnące go w całkiem inne rejony, ale wykorzystujące podobne serie wolno wyprowadzanych ciosów, tych spostrzeżeń wyciąganych za jaja, przez kołnierzyk. Z tym, że u Paula skutkuje to jakimś bardziej dramatycznym zwarciem (facet szuka po statku żony, a kiedy znajduje ją zapitą w kajucie marynarza, opuszcza bez słowa pokład i na tym koniec — tu masz pewnie rację z mitologizowaniem), a u Jane większość takich zwarć pozostaje rozmyta, niedopowiedziana. Niby neutralizowana wahadłowymi nastrojami bohaterki, ale przez to totalna, permanentna. I OK: bardziej niezależna. Jeśli „Dwie poważne damy” też redagował Paul, zobaczyłem w tym teraz akt jakiegoś umyślnego sadomasochizmu. Nie mam pojęcia, czy Jane miała jakieś wielkie braki warsztatowe. Ale czuć wyraźnie wymianę płynów: jeśli Jane miałaby być bardziej ciemna, dzika, to nasączyła tym mocno prozę Paula. No a Schuyler: mówisz o „Co na kolację”?
AK: Dokładnie. Te fragmenty opublikowane w „Literaturze na Świecie” ze Schuylerem tak mnie zaintrygowały, z takim zachwytem przy tym chodziłem, że Ola kupiła mi na gwiazdkę w oryginale „What’s for dinner”? i „Alfred and Guinevre”, ale pewnie zanim rozprawię się z nimi w ciężkiej walce z moim angielskim, ktoś to wyda przetłumaczone. Taką mam nadzieję. Po odkryciu Jane Bowles myślałem, że drugi raz nie spotka mnie to samo czytelnicze uczucie, a Schuyler uderzył dokładnie w tę samą strunę… Nie wiedziałem, że Paul redagował rzeczy Jane, ale tak, to wydaje się wielce prawdopodobne. Noże owinięte derką — nie potrafiłbym wymyślić lepszego określenia.
TSz: No, „Co na kolację?” to świetna rzecz; a już kompletny kosmos to „Gniazdko dudków” pisane do spółki z Ashberym, też znam tylko z fragmentów w LnŚ, pojawiły się tam dwa razy, rzadko czuję taki niedosyt, nie wiedziałem, co zrobić z apetytem! Rzadka sprawa, kiedy dwóch gości wrzuca pod maskę dwa zupełnie różne silniki, a rzecz jeździ, gra i buczy, wywożąc do tego w niesamowite rejony jakiegoś hiperrealizmu. Mam na myśli skupiska dialogów w tym, te roje poglądów, spostrzeżeń, słów, rzucanych od niechcenia, umyślnie czy dla podtrzymania rozmowy, przy stolikach, w restauracjach, w domach, na ulicy. Nie pamiętam teraz drugiej takiej prozy, w której tyle by się działo naraz, trzymając równocześnie kupy. Jakoś intuicyjnie czuć, że to przyspieszenie jest zasługą Ashbery’ego; natomiast pyszne krokiety obserwacyjne, wszystkie te drobne wiązania wątków, jakieś czuwanie nad fabułą, która co rusz wisi na włosku, to Schuyler. Efekt mam taki, że siedzę w środku jakiejś bardzo zagonionej osoby, nie za wiele o niej wiedząc, ale obserwując jej stuprocentowe uwikłanie w życiowe sprawy, począwszy od decyzji typu: na jaki kolor malować ściany, a skończywszy na śliskich romansach z kilkoma osobami naraz. Nie ma za bardzo czasu, żeby się w tym wszystkim rozeznać. Cały czas spływa jakiś nowy fakt, jakaś nowa zależność, jakieś nowe unieważnienie. I ta parka Ashbery-Schuyler, widzę w tym jakieś ying-yang dwóch natur, szybkiej i wolnej. Przy czym nie chodziłoby o szybkość, jaka pojawiła się wyżej przy Piotrowskim, Białoszewskim, o tę szybkość pokazywania. Bardziej o rozpędzanie pojedynczych atomów. A więc też i całych kontynentów. Bierze cię coś z takich Ashberych, Šalamunów?
AK: Dobra, kompletnie nie zrozumiałem Twojego pytania, więc najpierw musiałem sam się zastanowić, gdzie leży różnica (bo jeśli pytałbyś ogólnie, jak u mnie z Ashberym i Šalamunem, to bym odpowiedział, że z Ashberym dobrze minus a z Šalamunem dostatecznie plus) o której myślisz. Zerknąłem na powrót do „Strasznych świąt” i do „No i wiesz” i myślę, że może Ci chodzić o to, że u nich często dostajesz coś z góry, a u Jane Bowles czy Schuylera wszystko jest raczej z dołu. Z góry, czyli nie wiadomo skąd coś na ciebie spada i za chwilę znowu coś spadnie, też nie wiadomo co — i nie ma jak tego przewidzieć. A u Bowles z dołu, bo obojętnie co by się nie działo, to jednak masz jakiś grunt pod stopami, ludziom mogą plątać się nogi, plątać się języki, ale jednak wiesz, na czym stoisz. Ashbery i Šalamun czarują tak trochę jak mocno zakręcone wróżki, wszystkim, co tylko wpadnie im w ręce, Bowles i Schuyler rzucają klątwy raczej przy pomocy voo-doo, dobrze przygotowani do ataku, mając zgromadzoną ślinę i paznokcie i włosy denata. Jeśli więc o to pytasz, to z Ashberym i Šalamunem u mnie bywa różnie, czasami jestem oczarowany, kiedy indziej jednak dość zniechęcająco zagubiony, bo zdarza się, że dostaję od nich coś, co nie wiem skąd się wzięło, jakąś rzecz, w którą nie umiem uwierzyć, jakoś trudno mi uwierzyć w coś na samo tylko słowo. Jednak wolę chodzić po labiryntach niż po otwartej przestrzeni. W labiryncie nigdy się nie gubię, na otwartym polu czasami nie wiem dokąd iść i na co patrzeć.
PJ: (!!) „Dobrze przygotowani do ataku”,
drukuję to
i wieszam (to)
nad lodówką.
A chciałbym zapytać, skoro pojawili się znów poeci a wcześniej było dużo o prozie i odniosłem wrażenie, że ona jest dla Ciebie ważna, czy równie ważna jest dla Ciebie poezja i czy maczasz pióro w tym samym kałamarzu (Komiks — niech już zostanę przy tym uproszczeniu co?) pisząc wiersz, w którym go maczasz pisząc prozę? No wiesz, już „Powieka”, łącząca oba gatunki literackie podsuwa szybką odpowiedź (że „tak”), i nawet widzę Cię w gronie tych pisarzy, dla których ogrodzenie gatunku nie jest wysokie (tu np. Podgórnik, Wróblewski) i patrzę na okładkę „Nowego zoo”, a jednak „Życie przed śmiercią” wskazywałoby, że coś Ci się przynajmniej kiedyś przestawiało i byłeś poetą, ba, wiersze „mój taksówkarz stróż”, „czekając na lepszy gatunek herbaty” kołyszą jak łódka rybacka o świecie. Co?
AK: Jeśli patrzeć na chronologię powstawania (a nie publikowania), „Życie przed śmiercią” jest książką wcześniejszą od „Powieki” (która miała mniej ślamazarnego wydawcę), i pochodzi z czasu, kiedy poezja była dla mnie ważniejszym punktem odniesienia niż jest obecnie. Jeśli kiedyś chodziłem po tym niskim bardzo płotku i raz zeskakiwałem na jedną, raz na drugą stronę, tak teraz mam wrażenie, że coraz bardziej oddalam się na terytorium prozy… Chociaż to jest cały czas odległość na rzut beretem. Na pewno jest tak, że pisanie prozy pochłania mnie bardziej jeśli chodzi o włożone w nie czas i energię i jest zajęciem właściwie stałym, permanentnym. Poezję atakuję zrywami, trochę od święta i na zasadzie krótkiego wyskoku. Natomiast w bardzo odległych czasach (tak z 12 lat temu) zaczytywałem się we wszystkim, co przynosił „Nowy Nurt” i „Literatura na Świecie”. A jeśli chodzi o pierwszą część Twojego pytania — tak, kałamarz mam zdecydowanie jeden. I najbardziej podoba mi się możliwość pisania wiersza, który nie wygląda na wiersz a bardziej na krótkie opowiadanie. Bo ogrodzenie gatunku wydaje mi się nie tylko małe, ale też i od dawna, przez innych wyważone. Ostatnio na stronę poezji woła mnie dość intensywnie Ezra Pound i jego głos jest bardzo przekonywujący.
Ostatnio na stronę poezji woła mnie dość intensywnie Ezra Pound i jego głos jest bardzo przekonywujący
TSz: O, to zdradzasz się z sympatią, której u Ciebie bym nie przeczuwał. Co Cię w nim przekonuje? Przyznam, że to z kolei nie moja bajka, pamiętam, że „Cantos” szybko mnie zmęczyły. Odebrałem to jak dumną koparę, która stawia się na wielkiej hałdzie kultury i próbuje dogrzebać do jakiejś „teorii wszystkiego”; pewnie mocno upraszczam, ale niech będzie.
AK: Z mojego pierwszego kontaktu z Poundem zostało mi niewiele, poza tymi krótkimi spięciami, poza oczami pięknej bardzo kokotki i kolorem oczu asystenta Brytyjskiego Muzeum. Drugi raz sięgnąłem po niego niedawno, zaczynając od listów, a tam są takie uderzenia, jak to: Poezja musi być t a k s a m o d o b r z e n a p i s a n a j a k p r o z a. Język poezji musi być precyzyjny, różnić się od mowy potocznej tylko zwiększoną intensywnością (tzn. prostotą). Nie może w nim być ani wyrazów książkowych, ani parafraz, ani inwersji (…) Nie może być wtrąceń. Słów odlatujących donikąd. (…) Jedyną ucieczką od nich jest precyzja, wynikająca ze skupienia uwagi na tym, co się pisze. Miarą pisarza jest to, czy potrafi tak się natężyć. I utrzymać to natężenie aż do końca wiersza (…) żadnych rozszczepionych przymiotników (…) Kiedy człowiek naprawdę czuje i myśli, to duka proste wyrazy (…) Język tworzą konkretne rzeczy. Ogólniki ujęte w niekonkretne słowa są formą gnuśności: to gadanie a nie sztuka, twórczość. Albo w innym miejscu: Sztuka składa się z: a. zwięzłości, czyli stylu, czyli mówienia o co chodzi jak najoszczędniej i jak najjaśniej… I jak tu się w kimś takim nie zakochać? Oczywiście, czytanie tekstów z taką ilością przypisów, jak to ma miejsce w „Cantos”, ma minusy, bo zaczyna przypominać wkuwanie do Wielkiej Gry (i daleko leży od jak najjaśniej czy nawet jak najoszczędniej), rozstraja, człowiek zaczyna się czuć tak, jakby na głowie zaczynał mu rosnąć idiotyczny cylinder, ale to natężenie, ta intensywność postulowana powyżej, daje się tam wyczuć i jest sporą nagrodą za wejście w te erudycyjne wygibasy. Właściwie mógłbym podpisać się pod Twoim stwierdzeniem o dumnej koparze, ale oprócz niej wyczuwam jeszcze jakąś magnetyczną siłę uderzenia, która nie pozwala mi przejść obok z uśmieszkiem na twarzy. Chcę to zrozumieć i nie mam na myśli zrozumienia wszystkich odnośników, rozszyfrowania krzyżówki. Takie zbieractwo staroci mnie zupełnie nie interesuje, ale taka siła, to natężenie owszem.
TSz: To jest właśnie ciekawe w Poundzie, że jego eseistyka (mniam!), wykładająca dążenia ku bardzo wyraźnemu ideałowi wiersza, staje często w jakiejś sprzeczności z tym, co sam praktykował. To jest, może nie tyle w sprzeczności: coś jakby jego projekt stanowił pokrętną, odległą realizację tych idei, z masą ponakładanych filtrów i worem książek na plecach. Podejrzewam, że pewna bezdyskusyjność Pounda polegała m.in. na tym, że jeśli „Cantos” zaczynają się parafrazą, to on nie uznawał tego za parafrazę, tylko za coś w rodzaju esencji, „rdzenia” (poezja to rdzenie). Albo jeśli pojawiał się ideogram, to nie był on „kulturowym cytatem”, tylko czymś wewnętrznym, jakimś ruchem kilku krwinek, do którego ma się dostęp ot tak. I właśnie, może to mi przeszkadzało w „Pieśniach”: jakaś dudniąca intencja i przekonanie, że mają one bezkolizyjny dostęp do c a ł o ś c i Kultury. Choć pokazują ją tylko w pięknych fragmentach. No nic. Może skręcimy gdzie indziej? Za parę dni wyjeżdżasz do Indii. Rok temu byłeś w Maroku, po którym został jakiś ślad w „Nowym zoo”. Masz coś, co ciągnie cię w te miejsca? Uderzyło mnie to, co w „Post: ramadan” mówił profesor Mattel: I jeszcze to surowe mięso, szmatą odganiane muchy. Ta choroba, / która nas wszystkich trawi, tu bije po oczach w najsurowszy / sposób. Zdaję sobie sprawę, że na to, co mówi Twoja ferajna, lepiej patrzeć przez palce (tym bardziej, że kilka ekranów wyżej odżegnujesz się od zbiorowych diagnoz), no ale z drugiej strony dopuszczasz ją chcąc nie chcąc do głosu. Ciągnie cię tam, gdzie bardziej śmierdzi Bytem?
No nic. Może skręcimy gdzie indziej? Za parę dni wyjeżdżasz do Indii
AK: Te postaci w „Post: ramadan” mówią rzeczy, których ja sam nigdy bym nie powiedział. One są złymi duchami, z których trzeba się otrząsnąć, satyrą na przewodnik Pascala „Eskapizm dla Europejczyków (od 2 euro za noc)”. Wakacje to wakacje, wyjeżdżam na nie z dużą frajdą po to, by zmienić na chwilę kontekst, odpocząć. Oczywiście, jestem zakładnikiem eskapistycznych wizji, takich że w Australii czy Nowej Zelandii człowiek byłby o wiele szczęśliwszy. Natomiast zdecydowanie nie jestem ofiarą przekonań, jakoby tam, gdzie na ulicy śmierdzi szczynami i surowym, gnijącym mięsem, miało być bliżej do Prawdziwej Woni Bytu. Nie jestem wyznawcą metafizycznego Smrodu. Jeśli już coś, to bardziej pustynia, to jest dla mnie ilustracja w podręczniku „Metafizyka dla średnio zaawansowanych alergików”. Ale pustynia nie śmierdzi.
A z Poundem może i masz rację, mnie po prostu bardzo łatwo zauroczyć jakimś mocnym, spektakularnym gestem.
PJ: A czujesz gotowość, albo lepiej: widzisz w pustyni możliwości napisania czegoś z pustyni?
AK: Oczywiście (bo rozumiem, że nie pytasz o to, czy chciałbym pisać książki podróżnicze). Tylko że dwutygodniowy wyjazd gdziekolwiek tego nie załatwi. Widziałbym w zamieszkaniu na pustyni możliwość napisania czegoś z pustyni. Tak jak w zamieszkaniu w dżungli napisania czegoś z dżungli. Tylko, podając prozaiczny powód, na taki gest mnie najzwyczajniej nie stać. Natomiast ta pustynia jest mi bardzo bliska, i myślę, że tę bliskość można czasami odnaleźć w rzeczach, które piszę. „Pustynia i kosmiczna próżnia”, jeśli już mam do końca ściągnąć gacie.
Przedruk
Rozmowa z Adamem Kaczanowskim ukazała się pierwotnie na łamach internetowego czasopisma „Cyc Gada" (2005-2009) w październiku 2008 roku. Za zgodę na przedruk dziękujemy Redakcji.