fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
ilustracja weroniki wolskiej do wywiadu z redaktorami portalu cyc gada I mały format

Tocznia skrola

To kawałek internetu dla internetu. Autorski cykl Pauliny Chorzewskiej o kulturze cyfrowej i zjawiskach literackich w sieci.

Ilustr. Artur Denys.

Tomasz Szewczyk

ur. 1981 w Częstochowie. Swoje litery poświęca aktualnie towarom.

Piotr Janicki

gdyby nie kwestie semantyczne, jednak wartość rozmowy mierzymy, kula mozzarelli jest biała. Weź do serca, co wzięłeś [tu nie ma błędu – PJ].

Andrzej Szpindler

poseł na sejm (2023). Strącony do wulkanu za zszywanie ukradkiem futerek i sałat ideologii, tym samym hybrydowanie ich, odkrył złoża zezłomowanych kabin hibernacyjnych.

Rafał Wawrzyńczyk

ur. 1980 w Tomaszowie Mazowieckim. Parnasista.

Paulina Chorzewska: Ta rozmowa – a rozmawiamy po dziesięciu latach od zakończenia działalności portalu/czasopisma „Cyc Gada” – właściwie w całości mogłaby stanowić powtórzenie wspaniałej sesji Q&A, która odbyła się na Nieszufladzie. Wszystkich pytań nie skopiujemy, ale zacznijmy od kwestii wymagającej niezbędnej samodefinicji. Pytanie zadał w 2008 roku użytkownik Maciej Sawa (kszyk bez piórka): „porównując Redakcję CycGada do tenisa stołowego – kto z Szanownych jest »piłeczką« kto »rakietką« a kto »siatką«?. czy taki podział ma sens, a jeśli ma, to czy ma miejsce? czy redakcyjny stół ma wymiary olimpijskie? kto klei, kto wdycha, a kto w defensywie? :)))”.

Tomasz Szewczyk: Po pierwsze, nie wchodzi się dwa razy do tej samej Nieszuflady, a po drugie: samodefiniowanie się po latach kryje w sobie zachętę do nadużyć tak obfitych, że Roman Giertych mojego umysłu może się tylko uśmiechnąć. Byliśmy tacy wspaniali… Zanim więc zjawi się reszta składu, napiszę wam, jak było naprawdę. Wszyscy byliśmy graczami, stół był jeden, raz na tydzień spadała nań piłeczka (czyt. z reguły wyproszony gdzieś na mieście set wierszy, proza, tłumaczenie, szkic) i zaczynał się ping-pong biegany vel wariat. Każdy w tę kuleńkę tłukł. Przyniesionymi, najważniejszymi w życiu paletkami. Nada się? Nie nada? Dlaczego nie? Dlaczego tak? A seta i argumentacji nie wygrywało się czymś tak prozaicznym jak przewaga punktowa. Powiedzmy, że było bardziej jak u klasyka: wygrywał ten, kto miał większą pojemność płuc i stawiał mniej przecinków. Czyli miał akurat patent na najwytrwalsze wokół stołu bieganie. Choć były oczywiście przypadki jednogłośności. Co ja mówię: całe ich mrowie. Tylko jest tak, że nie one zapadły w pamięć. Z punktu widzenia regularnej redakcyjnej roboty jednogłośność była po prostu nudna.

Piotr Janicki: Niebywałe to porównanie Maćka Sawy… Jest pewien teledysk, „I love rock’n roll”. Zawsze czułem się w redakcji jak perkusista stamtąd.

W każdym razie mówimy o jednej świątecznej choince, gdy na grupie Gmaila, w mailach, na GG, na murach i w pamiętnikach z tamtego okresu rosły tak olbrzymie iglaki, których nasza mała grupa nie miała szans upilnować, że ja cię nie mogę.

W każdym razie, w pamiętnikach z tego okresu każdego z nas, jego roli w tworzeniu i utrzymaniu zina nie da się podważyć.

W każdym razie najbliższe pytanie Kuby zrywa wierzchnie nasze łuski: otóż każdy z redaktorów zajmował się w pracy czym innym. Gdy pierwszy obliczał trajektorię kadencji, drugi brał jej wymaz, to trzeci pędzlował petroglify jej przodkiń.

Andrzej Szpindler: Mi Janicki założył, pamiętam, Gmaila, dziwne. Bym przywykł do zakładania istnienia społeczeństwa postewaluacyjnego. Znaczy się, żeby wjechać dżipem Google’a do komunikatorni dżokejóww ewaluacyjnych (słuchało się wtedy potwornej ilości Wham!). Zmienić to. Przeobrazić towarki. No ale założył mi skrzynkę na Gmailu (w kształcie małego hangaru) z grubsza chyba za namową kolegów i z grubsza, choć koledzy okazali się znawcami i świetnie w ogóle się zachowywali po otwarciu poczty (np. promowali drama prince’ów takich jak Belacqua), to tak, nie popieram namów kolegów [tu dźwięk, jaki się robi, kiedy struś neocortex ogląda na przewijaniu całe swoje podziemne korytarze z poupychanymi beczułkami zła ciszy, w której odwieczne złogi & srogie pierdziele, takie jak jurajski landszaft, przepoczwarzają się w napęd dla owsików glamiących petrolozłocisze, po czym wchodzi wokal: mit-mit, livin inside the post]. I kurde. Bo siedzę na tej skrzynce nadal, kiedy wszyscy chodzą po podwórku z dziobami pełnymi donalda.

Mi Janicki założył, pamiętam, Gmaila, dziwne

Jakub Nowacki: Pokazałem innemu Andrzejowi to, co tutaj napisał Andrzej, i ten inny Andrzej (nie-Szpindler) krzyknął: „Ten to się nie da utowarowić!”. A więc gestem inicjatorskim było założenie Gmaila? Tomek mówi, że nie było zawsze jednogłośności, były spory, a jednak pewne, hehe, pryncypia estetyczne was łączyły, skoro – jak czytam w waszym autokomentarzu na stronie Katalog Czasopism – „Cyc Gada prezentuje alternatywną wersję polskich wydarzeń literackich ostatnich lat”. Sporządziliście nawet taki QUIZ, który czytelnicy mieli rozwiązać przed wejściem na stronę: „jeżeli lubisz Ornette’a Colemana, Johna Ashbery’ego, Roberta Walsera, przyznaj sobie po 1 pkt za każde nazwisko. Jeżeli preferujesz Toma Waitsa, polskich ashberystów, Agnieszkę Drotkiewicz – odbierz sobie uzbierane punkty. Wchodź niezależnie od wyniku!”.

Gdy wchodzę do kapsuły czasu, by poczytać archiwalne numery Cyca, najbardziej interesuje mnie wasz idiom, wspólny język, kanaliki porozumienia, które wypracowaliście sobie w tych gargantuicznych gmailowych debatach. Nie zdarzyło mi się np. nigdzie indziej przeczytać sporu o to, czy Iwaszkiewicz jest bardziej czereśniowaty czy wiśniowaty. No bo nie spotkaliście się, jak rozumiem, na żadnym wydziale polonistyki, na żadnym seminarium u Artura Sandauera; w momencie powstania Cyca byliście – no właśnie, kim? Studentami różnych kierunków? Sytuacjonistami? Pracownikami księgarni? Obiecującymi yuppies? Co sprawiło, że mogliście się zająć robieniem pisma w internecie? Że mieliście na to c z a s?

Rafał Wawrzyńczyk: Słabo pamiętam już tamte lata. Chyba dryfowałem w tej warstwie czasu między studiami a pierwszą pracą, tak jak Wy teraz, nie? Piotrek raczej pracował, ale jakoś tak energicznie się z tego otrząsał po siedemnastej, Marcin [Jagodziński – przyp. red.] miał swoje inicjatywy internetowe, Tomek Sz. przeprowadzał się z Krakowa do Warszawy… A co robił Tomek G.? Zaglądał ze studentami w szalki Petriego? Andrzej w ogóle był poza dobą. Prawda jest taka, że czas wtedy b y ł, jak jest na łące niekoszona trawa. Wszyscy poznaliśmy się na Nieszufladzie, siedziało się tam całymi godzinami, całymi dniami. Wchodziłeś o trzeciej w nocy na czat i zawsze ktoś tam był, Pasewicz, Podgórnik, trwały jakieś zabawy. Dobieraliśmy się na podstawie języka, na długo przed tym, zanim się rzeczywiście spotkaliśmy i zakolegowaliśmy.

Szpndlr: Nie no. Błagam. Co to za okrutne wspomnienie. Ja nie poznałem się na tej szarej stronie, o której śpiewasz powyżej, a na myśl o niej bierze mnie odwrotność rozrzewnienia. Nie wiem, może mam wypuczoną ilościową draskę, więc i ilość siarkowych odnóg, które obchodzą unieruchomioną kałużę z benzyną tego czasu, też mam spaczoną. Bo na moje, to ówcześnie Internet stosowali w swoich biografiach jedynie komputerowcy. Ta szara strona, o której trochę śpiewałeś, a teraz poszept mi idzie od tego, gromadziła clicksy i cabalsy, które były tam w tym Internecie, żeby urabiać następujące formaty, messadżyzmy: jak wygląda wiersz a jakie kwiaty przynosi na koszuli żyrant Komcio, w intencji udobruchania naszego wspólnego umysłu, żeby udobruchany odszedł do zboków, bobował z nimi za babciność udziału, jaki wiersze biorą w tym właśnie umyśle, kiedy powinny pójść po komputerowców, naczy dodzwonić się do nich z budki na biper. Jeśli komentatorskie podżyrowanie wzięło wiersz między dzwony (pamiętamy! ale co? że czasy były hippie-neotardzkie? naziole robiły żarty z własnego statusowego ja oglądanego od tyłu przez calutkie życie?), clicksy i cabalsy fokalizują wtedy pod swoją siatkę maskującą taki wiersz, szwenk, i już zaraz tańczą z nim wolnego, neotardzkiego. Więc wiersze były pisane tak, żeby żyrant miał naciśniętą w kobzie, i tryskająco, i na fluorescencyjnie, biegłą opinię? Zgruszba. Gdybym nie spotkał się z enerdżi Janickiego czytającego głosem, ówczesną postawą Bielickiego, jakąś wymagającościością (żeby zaoczne obcowanie przypominało nieczynne stacje metra z tymi wszystkimi zdarzeniami, które na nich się toczą, w ogóle czytanie – żeby przypominało jakieś takie obgadywanie, jak te nieczynne stacje metra, ale bez wzajemności?), gdybym nie zderzył się z drapieżnym stylem ubioru Rafała (dżins pleciony z kabli i żył), w życiu bym żadnych wierszy nie wyłowił na tej szarej stronie. Komputerowcy na tej szarej stronie już właśnie pojmali poezję, upokorzyli ją bardzo, w zemście frajerów na dystynkcji mięśniaków piszących wiersze, ale pojawił się Cyc Gada”. Więc pojawił się, żeby…

RW: …żeby robić „coś swojego”. Odwieczne marzenie artystycznej młodzieży. Ale Andrzej, przecież czytaliśmy Cię najpierw tam, na szarej stronie?

PJ: … i tam zamieszczaliśmy anonse o nowościach na CG, ale też wyławialiśmy stamtąd, próbowaliśmy wyławiać. To prawda jednak, że nakładało się wcześniej wodery, ponieważ Nieszuflada stała się glinianką; w mojej opinii swój renesans przeżyła jeszcze zanim tam się pojawiliśmy.

Ciekawy był Gmail, bo Rafał studiując informatykę włączony został do grupy testerów (dobrze pamiętam?) i natychmiast mi to narzędzie pokazał. Kręciły nas takie zmiany, jak dostępność pełnego Gmaila wszędzie tam, gdzie był net, wątek zawieszony na jednym tytule wiadomości, możliwość kładzenia linków, czat i wspólne dokumenty, w których zapisana została – jeśli nie wszystkie, to – większość rozmów, składanek (Ziemniaczki z kotlecikami”) itp., a nawet arkusze kalkulacyjne!

Szpndlr: Jajks! Współczuję. To musiał być istny hołłoł [tu szczyt padaki, nie wymawiam eł] albo nie, inaczej. Brouhaha! Nie, tak też nie. Hullabaloo ni z pierza, ni z mięsa. Tak świetnie. Jak świetnie, że przeszłości nie ma, że jej tu nie ma chwilowo, że siedzi w gwiazdach, tuneluje, spuszcza gilgul do serduszek, żeby wciąż od nowa wyskakiwały na niewyautowanych hierofantów z tzw. piersi, zza kosmicznego winkla i… plask! Niech wyłażą z przefajnowanych sklepików z biperami à la butiki z bułkami swatcha. Niech wyłażą, proszę. Jednak dobra nasza, niech Ci będzie. Ale czy aby nie zdarzyło Wam się pomylić z prof. Moniką Terenc kogoś trochę mało sławnego? Powiem Wam coś! To Wy byliście Moniką Moniką Terenc Terenc. Jak to się mówi: sporo Luda w jednych gaciach, czas pokaże, czy doprawdy. I zaraz powiem: dobrze mi się zdawało, że różnice doświadczeń, które nas do siebie przywiodły, pozwoliły naszym gangsta-jaźwom w synergii (dopiero po 10 latach włazi mi do łba, dopiero wyciera buciki o maskującą siatkę i ciąga za szypułkowy kutas od pepitkowej zasłony, a niby choiny, która do tego udaje mój łeb, więc dopiero prawie mi to tam właśnie wlazło, jakim freakiem jest Grobelski, skąd on czytał, pisał, gadał o tym, szalony naukowiec z Kubą Koziołem wziętym na dybuka?)… mmm, milczenie? co tam milczenie, zapomnijcie je, teraz chrząknięcie ma grejt performans!… więc różnice doświadczeń pozwoliły naszym gniewnym młodocianym (nie wiem, jak to nazwać) twarzom (?) użyć błyskawic, którymi odcinaliśmy się – każdy od swojego niewolnictwa; użyć ich jakby pincet i wzuwać nimi na uroki czytania, pisania i gadania o tym, wzuwać na te uroki takiego trybsona, który dawał („mówię to wiara ciała / mówię zombie”), bez nadymania się na wysoką młodopolskość à la butiki z bułkami swatcha i zachowania poetów śląskich, mówić o pożytku z literatury, więc np. mówić o Wirpszy sposobem, który ma już za sobą przejścia avant-popu. Znajdywać w korpusie diabły chwytliwości (ręce wyrastające z rąk itd.), na których da się raczkować po ciepłym, jarzącym się świeżą czernią nieboskłonie, bez potrzeby pieluch takich jak klimat (po co komu ten dziad!) czy wysoka młodopolskość z ducha podobizny (tu: fotos podobizny rozłażącej się w każdym calu, tym podszywającej się pod film, że właśnie tak – jak „małpiliony” – nieobliczalnie ruchomej, i stąd fotos; a teraz znawca fotosów wypowie, co ciśnie się na usta wszystkich – mam was, usta wszystkich! –  gdzie? – o, tu! udana zasadzka?). A jednak robiąc tę jakąś swoją zazdrość jeśli już mowa o ogrze młodopolskości wysokiej tak, że postmodernizmu nawet nie tknie od góry, schylając się, wypinając na całego i przy najmilszych chęciach robiąc zazdrość, zazdroszcząc nieco Andrzejowi Sosnowskiemu sesji zdjęciowej do okładki „Konwoju”? Czy chociażby troszeczeczkę mszcząc się za swoją nieznajomość z Robertem Ashleyem (mówmy mu Bob)? Bo:

PC: Popchnę dalej superfajny wątek wspomnieniowy, dotyczący dawnego neta. W roku waszego powstania wyszła w Ha!arcie książka pod redakcją Piotra Mareckiego – „Pospolite ruszenie. Czasopisma kulturalno-literackie w Polsce po 1989 roku”. Blurb głosi, że było ich wtedy (czasopism zaklasyfikowanych jako literackie) 170. Było więc gęsto, bardzo gęsto. Co z tej masy się wtedy czytało i jaka część lektur odbywała się w internecie? Dzisiaj wszystkie nowe pisma literackie, nawet te działające bardzo tradycyjnie (tak jak my) zaczynają od internetu i dzielnie, choć częściowo z konieczności, uprawiają swoje poletka w mediach społecznościowych. Ci, którzy upierają się na papier, zazwyczaj szybko się budzą i rezygnują. Zastanawiam się też, czy w ogóle robienie pisma w sieci w 2005 roku było dla was gestem awangardowym.

RW: Chyba już nie było awangardowym, papier jeszcze istniał, ale to już była jazda na oparach. Wychodziło „Studium”, w którym mogłaś przeczytać wiersze, które znałaś z internetu, zobaczyć zdjęcia koleżanek i kolegów, powygłupiać się itd. Wychodziła „Rita Baum”, lepiej redagowana, ale w jej przypadku jeszcze wyraźniejsze było poczucie, że papier nie nadąża, wychodzi tak rzadko, że jest raczej gestem dokumentującym coś, niż otwierającym jakieś nowe przestrzenie. Oczywiście był przy powstawaniu CG ten strzęp mrzonki: „A potem przejdziemy do wersji papierowej”, bo żył jeszcze mit „Nowego Nurtu” i mieliśmy poczucie jakiejś sztafety pokoleniowej, ale chyba na dnie serca każdy czuł, że to już szaleństwo. Mimo że Justyna Radczyńska – tu ukłony w jej stronę – oferowała nam wręcz jakieś lokum na Starym Mokotowie, żeby tam siedzieć i robić pismo… Net był wtedy tak bogaty, tak burzliwy, że w zasadzie samowystarczalny. Nie czułem potrzeby, żeby wyściubiać z niego nosa.

Net był wtedy tak bogaty, tak burzliwy, że w zasadzie samowystarczalny. Nie czułem potrzeby, żeby wyściubiać z niego nosa

PJ: I papier to jednak inne karty. Nasza talia, nie dość, że znaczona, miała po pięć waletów i dziewiątek, damy były dwie, była dziesiątka z innym kolorem na każdym rogu; gdybyśmy zrobili z tego numer, gdyby los nam go odsprzedał, podrzuciła jaskółka konieczności, no, dawno już nosiłbym okulary. I jednak wydaje mi się, że człapaliśmy tak, żeby nie deptać linii, z każdym tygodniem – w pierwszym okresie – powstawały nowe przykazania, w dodatku nie chcieliśmy popełniać świeżych błędów. Mieliśmy przecież za sobą pracę nad „Bzem” (pismem literackim) i sporo materiałów, mieliśmy nagrany (z Dominikiem) odcinek programu o poezji pod tytułem „Małe p”, pomysły na kilka innych. Czy znów coś mylę? A zatem sądzę, że Cyc był dokładnie tym, czym miał być i być gestem zręcznie naturalnym.

Rabin: Zaiste, że jak karty nie idą, to nie pomoże mądrość i nie pomoże pobożność.

JN: No dobrze, ale jesteście w tej historii literatury czy nie? Czy myślicie z perspektywy dekady, że coś wam się na tym internetowo-literackim poletku udało zasiać (lub zaorać)? Ja czuję Historię. Otwieranie Wayback Machine to prawie jak wypełnianie rewersu w Bibliotece Narodowej: oto rozwiązujemy sznureczki i przeklikujemy się do internetowego wydania londyńskich „Wiadomości”. I już się zaczynacie wykręcać, już snujecie pogodną kumpelską gawędę, gdy oto z odsieczą bieży progresywny krytyk nieakademicki, ów późny wnuk, który was docenił – Dawid Kujawa. W jego niedawno opublikowanym tekście czytam, że „Cyc Gada” był „jednym z najbardziej twórczych, a jednocześnie najbardziej lekceważonych przez akademicki obieg punktów literackiego internetu. Na próżno byłoby szukać krytycznoliterackich szkiców zawierających jakiekolwiek wzmianki o tej wichrzycielskiej »warszawskiej szkole«, na której wychowało się całe pokolenie poetek i poetów”.

I teraz: co Wy na to? Co wam siedzi pod czaszkami, gdy coś takiego czytacie (poza tym, że pewnie jest wam miło)? Rozszerzając (słuszne!) rozpoznanie Dawida, powiem jeszcze więcej: widać w ostatnim czasie (szkic DK jest tego świadectwem, ta nasza pogaduszka również) jakiś intrygujący ruch „odzyskiwania Cyca”, zwrot ku-Cycu, a więc ku tej waszej rzece podziemnej, innej tradycji czy też alternatywnej wersji wydarzeń literackich. Szczególnie w kręgach tzw. literackiej młodzieży (nie lubię słowa młodoliteracki), czyli u ludzi z naszych roczników. Nie chodzi tu nawet o sam portal, ale o autorów, których wtedy publikowaliście, ludzi takich jak Kaczanowski, Domarus, Wróblewski – o nich teraz jakby głośniej, więcej. Nie wspominając już o mocnych powrotach Dominika Bielickiego i Janickiego Piotra, którego przez chwilę straciłem z oczu, ale już widzę, jak wraca z ogrodu z naręczem wonnych jeżyn… No dobrze, a więc mówcież, wichrzycielska warszawska szkoło!

PJ: Trzeba wiedzieć, że we wspomnianej rzece podziemnej pełno naskórka z naszych pięt. A nie, ty to powiedziałeś…

Najwyraźniej na naszych alternatywnych duchach Wróblewski nie wyświetlał się specjalnie niebywale. Rozumiesz, nie mieliśmy jakichś drogich urządzeń czy apek do odnajdywania naszych rzeczy, ponieważ to one nas wynalazły, bo na przykład na spotkaniu z Wróblewskim padały z jego ust nazwiska, a kiedy padały jakieś z naszych, z jego padały następne. Wówczas skończył się czas literatury nienaszej. To znaczy każdy mógł sobie w domu czytać główny obieg jako hobby i nic reszcie do tego.

O „Warszawskiej Szkole Respektywistów” mówiła, zanim powstał Cyc, Podgórnik, sądzę więc, że wiele z naszych obrządków, jak wyjścia na zapiekanki, dyktował głód.

RW: Ja myślę, że rzeczywiście mogliśmy wnieść jakiś impuls, bo ja wiem, niezależności, świeżości, zdrowego wariactwa. Może jakiejś kompetencyjnej gravitas zawiniętej w to wszystko. I rzeczywiście jest bardzo miło słyszeć takie słowa jak Dawida czy Twoje i widzieć, jak niegdyś „alternatywna” wersja staje się wersją jeśli nie obowiązującą, to przynajmniej, hm… Wiesz, dla mnie jakość tego, co pisali i piszą Domarus czy Wróblewski, czy Dominik, czy Piotrek, czy Andrzej, czy Tomek, czy Grobelski, była od zawsze oczywista i w tym sensie „alternatywną rzeczywistością” był dla mnie raczej recepcyjny mainstream, obracający się wokół nazwisk, które nie znaczą już dzisiaj nic. Albo prawie nic. Alternatywną rzeczywistością była dla mnie ówczesna krytyka, zajęta – w swoich wyższych partiach – ciągle Sosnowskim i Piórą, a w dolnych komicznie niezorientowana, wyławiająca i nagradzająca jakieś bohomolce, niechwytająca absolutnie pulsu wydarzeń. Więc jeśli pytasz, co czuję, kiedy nagrody dostają wiersze moich kolegów, które wisiały w necie 10 lat temu i nikt się nimi nie interesował, albo kiedy widzę, jak Anna Kałuża jako przeoczoną książkę roku pokazuje wydanego na ksero Szpindlera, to odpowiedź jest taka: czuję, jakby potwierdzała się oczywistość, krąg na wodzie, który widziałem malutkim i znam dobrze, podnosił coraz dalsze obszary i docierała o tym do mnie – czy do nas – informacja. Miłe uczucie. Ale i nie ma co się jakoś specjalnie napuszać, bo Cyc pozostał praktycznie bez żadnej oprawy, jeśli chodzi o artefakty kultury: nie powstały o nim żadne szkice, nie ma żadnych zapamiętywalnych zdjęć, druków, wydarzeń, nic. Nie wspominając o samej stronie, która już właściwie nie istnieje. Ten wpływ, o którym rozmawiamy, i o który od czasu do czasu ktoś się upomina (pierwszy był chyba Pułka wnoszący o „cycyzm”), będzie za moment nie do wyłapania, przetrwa tylko w sposób niejawny, zmielony z innymi w pożywkę, na której wyrosły takie czy inne nazwiska. No ale póki co, faktycznie, po długich latach chudych są w kraju CG jakby tłustsze latka.

PC: Gdybym miała kanonizować Cyca czy lansować jakąś waszą, wyjątkową formę pisania, na przykład w ramach historycznoliterackiej syntezy, w centrum postawiłabym rubrykę „Rozmowy”. To jest dla mnie ta przestrzeń, gdzie najbardziej czuje się Historię (na przykład wykorzystanie zapomnianego już dzisiaj odkrycia, że net jest od tego, żeby publikować nieskończenie długie teksty), ale nie powiedziałabym, że są to teksty, które się zestarzały. Bardzo długie, dygresyjne, pisane wieloma językami, często dość hermetyczne, ale też literackie i niedbające o czytelnika, gdy idzie o jasność wywodu. Widać w nich potrzebę przegadania, przerobienia tematów, ale bez żadnych elementów, które mają się sprzedać (nawet tak podstawowych jak dopasowanie tytułu do tematu albo wypowiedzenie tego tematu). Te rozmowy czytają mi się dzisiaj trochę jak jakaś prywatna korespondencja (a jeśli powstawała w takich pliczkach jak ten teraz, to może i nie jest to wcale tak wydumane porównanie). Jeden tekst można czytać cały dzień. Bardzo się ta lektura rozgałęzia, bo co chwila jakaś dygresja, dygresyjka, kontekst, kontekścik i siup, człowiek googluje i doczytuje, i doczytuje, i doczytuje. Oczywiście umiejscowienie takiej formy w necie sprzyja podobnym praktykom. Powiedzcie, czym były dla was te gawędy?

RW: Miłe to, co mówisz, dzięki. Nigdy nie miałem poczucia wyjątkowości tych rozmów, chyba po prostu nie umieliśmy inaczej, haha. Nawiasem mówiąc, te opublikowane rzeczy były tylko – w moim przekonaniu – kulturalnym, uczesanym kuzynem rozmów, które toczyły się na liście dyskusyjnej w Gmailu, o którym wcześniej mówili chłopcy. Nie wiem, może żeby dać pojęcie… Zajrzałem tam teraz i z losowego wątku wyciągam „krzywą uwagi” nad tomikiem „Inwazja i inne wiersze” Karola Maliszewskiego, którą zrobiłem, posiłkując się danymi ze strony poezja-polska.art.pl. Oni podawali tam liczbę odsłon danego wiersza, a książka była wrzucona w całości, co skłaniało do analizy klikalności w zależności od odległości od początku książki. Wrzuciłem to

na grupę, na co Grobelski, skądinąd bardzo lubiący Maliszewskiego, wysłał swoje obserwacje:

Takie to były nasze zabawy w tamtych latach. Trochę żałuję, że nie byliśmy bardziej niegrzeczni także na zewnątrz. Cyc w wersji oficjalnej był w sumie wcieleniem pozytywności, pogody nawet. Ale z drugiej strony ci, którzy byli naprawdę niegrzeczni, kiepsko po roku dziewięćdziesiątym na tym wychodzili.

PJ: Myślę, że sporo widać, czym dla każdego z nas były gawędy w nich samych. Mnie zależało, żeby rozmówcę wmanewrować w naszą przestrzeń; to może nie lokuje rozmowy w jej społecznie przyjętej roli, bo zwykle – w czym idę tropem RW – rozmowa taka już się dokonała: zanim spotykaliśmy się pod świętą sosną dokumentu, w drodze na miejsce przegadywaliśmy to i owo, w moim przekonaniu większość, stąd najczęściej wsłuchiwałem się po prostu w pytania kolegów, których nie umiałbym zadać i tu wyczuwałem nowe zapachy. I one chyba były najważniejsze, to znaczy węszenie. Dziś może więcej czasu poświęcałbym działowi „Varia”, proponował jego zapełnianie.

Zanim spotykaliśmy się pod świętą sosną dokumentu, w drodze na miejsce przegadywaliśmy to i owo. najczęściej wsłuchiwałem się w pytania kolegów, których nie umiałbym zadać

Szpndlr: To było na tyle dawno, że osobiście towarzyszyłem wrażeniu, jakoby czasy gawędziarzy odeszły bezpowrotnie za krepinowy nawis tego nieboskłonu, co urządza nam tu zestawy modelek faktu, spośród których, układając się jakoś z kwestią bycia gdzieś w ciele – niekoniecznie rejestrowanym ściegiem frankensztajna jadąc na bungee – i bycia ciałem rejestrowanym skądś, odmalowujemy nasze martwe natury. Miało może już nie być tak, że „ja to przeżyłem, więc wiem o co mi chodzi / a wy mnie słuchacie, przynajmniej tak wam zaraz powiem”.

Nie to, że tak od razu transpejsuję na świńskim kablu po cerebrolizynę specjalnie dla was. Nie, po prostu śmigam do tych wspomnień niechcianych znowu najpewniej w formule bieżączki, która na wszystko mówi ble mi stąd, na wszystko mówi buuu, bo w życiu osobistym to ona łka, a na planecie „Więcej Żyć Niż Łyżeczko-Zwrotnych Kokard Ideoplastii” („Wyżerki”) rządzi jej szał (recenzowania), chyba że patrzy na wizerunkowe cuda, jakie żonglując gatunkowcami aerozolowych pól energetycznych wyczyniają wokół siebie naziole (poglądowa śpiewka: „pultaj się, pultaj, klimat, matole / znikają nami więksi dziadole”).

Więc zabrać się mieli stąd gawędziarz i jego gawędziarstwo, a na ich miejsce trysnąć i wybuchnąć miały inna świta, inny hip i nołp. Na pl. Zbawiciela można było spokojnie się załkać, bo to wtedy był film Krauzego. I w podcieniach, w budce, gdzie teraz Twardoch zakupuje szkocką, była prowadzona sprzedaż kolorowych biperów (megalitycznie krótka faza na młodzieżowe pejdżery a symultanicznie do tego malutkie nokie z klapką, którym antenkę wyciągało się pincetą). Dopiero następnie „orient, kuro, twoja pierś! a ty kręcisz wiadrem całą filmografię pozytywnych biedrolnięć”, więc postsymultangołgołyzm. I faza „ZZ” (Zawsze Zamiast). Masłowska dostaje Nike zamiast Eustachego Rylskiego. Kiedy to właśnie Eustachy napisał: „zawsze coś za coś, nigdy odwrotnie”. Więc stało się w empiku pośród innych takich, w parujących puchówkach Fishbone’a zakupionych w mrówce, obok kafejki internetowej, w pasażu metro Centrum. Kartkowało się Lampę, wcale nie wzdychało się, nie buczało, nie wydawało polifonicznych piknięć, jak bramka, przez którą przechodzą sami złodzieje, obładowani stertami złamanych istnień, kolejnych wymiarów arte povera (popraw mi to, wilgotna pokemonopodobna bułko, na której to piszę, popraw mi to na warte povera, a zamienię się w bzyczącą i popiardującą w podróbach vansów szafę, obliczającą żarłoczność boga, któremu tylko same, samiutkie śmierci smakują; i wcale nie będę sprawdzać na kumple.blog.pl, czy nie znajdzie się coś w klimacie otuchy albo jak to jest prowadzić czasopismo z siedzibą w tym samym mieszkaniu, co siedziba rastra, gdzie kłębią się najfajniejsi), cześć!

JN: Rozmawiamy już długie tygodnie, kończą nam się zapasy żywności, czas chyba zwijać namioty. Tymczasem Tomek Szewczyk, wypowiedziawszy się raz, zamilkł. Powiedz coś, Tomku; widziałem cię na Nowych Horyzontach, chciałeś odsprzedać w ostatniej chwili bilety na „Deerskin” Quentina Dupieux, a to był przecież znakomity film. Zgodnie z opisem opowiadał o facecie w kurtce z frędzlami, w pierwszej scenie Joe Dassin śpiewał z samochodowych głośników et si tu n’existais pas.

TSz: Olałem „Deerskin”, bo czułem, że to bardziej żart niż coś pełnokrwistego. No i w pamięci nazwisko Dupieux mam już na wieki przytroczone do żółtej pacynki z teledysków Mr. Oizo (gdybym poszedł, wciąż myślałbym, że zaraz skądś wyskoczy). Poza tym tego dnia miałem we krwi już trzy nowohoryzontowe wspaniałości: wzruszający „Portret kobiety w ogniu”, miłoszowską z ducha „Dziką gruszę” oraz typowo gutkowy snuj, czyli „Złotą owcę i świętą górę”. Żal było rozganiać ich ściśle przylegające mgiełki. Wolałem pogdybać nad tym jeszcze (i nad pierożkami wonton). A za brak odzewu przez większość rozmowy zwyczajnie przepraszam: co się zabierałem i otwierałem, coś zabierało mnie i mój czas. Kiepski lipiec, kiepski sierpień w temacie skupienia. Planowałem podopisywać się sprytnie z odpowiedziami to tu, to tam, ale skoro zdążyłeś już zadekretować fakt mojego skandalicznie nikłego udziału, Kuba, a czas nagli – odniosę się tylko do ostatniej kwestii. Kwestii gawędy. Pamiętam, że na polonistyce brałem sobie silnie do serca ten postulat, że krytyka literacka stanowi w istocie czwarty rodzaj literacki (wydawało mi się, że wyrzekł to jakiś francuski poststrukturalista, tymczasem Google mówi mi teraz, że to Grzymała-Siedlecki; what about that!). Bardzo chciałem ten postulat realizować – ale tak na serio, już po wypierniczeniu wszystkich ścianek – i nie było za bardzo gdzie. A jak nie ma gdzie, zasadność traci „jak”. Wkrótce potem pojawił się jednak Cyc i zasadniczo te rozmowy z chłopakami okazały się właśnie czymś takim. A potem – jeszcze czymś innym. Poza tym chciałem rzec, że z większością rzeczy wypowiedzianych dotychczas przez kolegów się zgadzam, co sprawi, że magiczny licznik minut, które pozostały do przeczytania artykułu, zachowa przyzwoitą wartość…

JN: O tyle rzeczy mieliśmy Was jeszcze spytać, przede wszystkim o kwestie cyfrowej archiwizacji – czy nie jest jednak skandalem, że „Cyc Gada” wisi wciąż bez własnej domeny w tej maszynie czasu, która – zdana na cudzą łaskę – może się kiedyś popsuć? I skończy się tak, że pozostaniecie już tylko w przekazie ustnym, w owej gawędzie, o której tu mówiono, bez własnego tomu w serii Biblioteki Narodowej. I co wtedy? Z czego będzie się uczyć literacka młodzież? Co będą czytać na smartfonach znudzeni studenci polonistyki, w trakcie niekończących się wykładów z literatury najnowszej? Te pytania zawieszam już jako retoryczne. Zadamy Wam je przy kolejnej okazji, którą będzie XX-lecie „Cyc Gada”, obchodzone uroczyście i z honorami we własnoręcznie wyremontowanej przez ministra Glińskiego piwnicy SDK-u. Będzie fajnie, swoje nieśmiertelne saksofonowe wariacje zagra Tomek Świtalski; przedzierając się przez zastępy slamerów, przybijemy sobie piątki.

Proszę zatem o krótkie końcowe deklaracje. Gdybyście mieli się znaleźć na bezludnej wyspie – który tom księdza Jana Sochonia byście ze sobą zabrali?

RW: „Kwiaty zła”.

PJ: Dziś wziąłbym „Dublińczyków” i słownik. Dzięki, ludzie.

MF: TO NIE SĄ TOMY KSIĘDZA JANA SOCHONIA!

Szpndlr: Szczerze? Przez tłoki! Za oczywistość! W róg obvious’łości! BańkęTrąbką.

TSz: „Strzałka czasu” w takim razie; czytam to jak „Siemka, zegarku”, do bezludności jak znalazł.

Tocznia skrola

To kawałek internetu dla internetu. Autorski cykl Pauliny Chorzewskiej o kulturze cyfrowej i zjawiskach literackich w sieci.

Ilustr. Artur Denys.

Tomasz Szewczyk

ur. 1981 w Częstochowie. Swoje litery poświęca aktualnie towarom.

Piotr Janicki

gdyby nie kwestie semantyczne, jednak wartość rozmowy mierzymy, kula mozzarelli jest biała. Weź do serca, co wzięłeś [tu nie ma błędu – PJ].

Andrzej Szpindler

poseł na sejm (2023). Strącony do wulkanu za zszywanie ukradkiem futerek i sałat ideologii, tym samym hybrydowanie ich, odkrył złoża zezłomowanych kabin hibernacyjnych.

Rafał Wawrzyńczyk

ur. 1980 w Tomaszowie Mazowieckim. Parnasista.

Paulina Chorzewska
(ur. 1996) – studentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m. in. w „Wakacie” i „Stonerze Polskim”. Mieszka w Warszawie. Redaktorka „Małego Formatu”.
Jakub Nowacki
(ur. 1994) – redaktor „Małego Formatu". Debiutował w „Głosie Pruszkowa".
korekta Katarzyna Barcik
POPRZEDNI

recenzja  

Murek się wyrównuje

— Dawid Kujawa

NASTĘPNY

rozmowa  

Otwarłem okno i miałem krzyczeć. Zamknąłem okno i nie krzyczałem

— Piotr Janicki, Tomasz Szewczyk