„Moja dzika koza. Antologia poetek jidysz"
pod red. Joanny Lisek, Belli Szwarcman-Czarnoty i Karoliny Szymaniak, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2019, s. 624.
Będzie to tekst amatorski, co redaktorki i tłumaczki tekstów pomieszczonych w „Mojej dzikiej kozie” muszą mi wybaczyć. I po trosze tekst-manifest, choć nie używam poetyki manifestu, lecz omówienia. Pisanie o książkach takich jak ta jest bowiem wkraczaniem na pole walki symbolicznej o głos, o samostanowienie, o niepodległość myśli. Tym właśnie wyróżnia się omawiana antologia: jest niebezpieczna dla tych, którzy próbują podejść do niej inaczej niż wąską ścieżką indywidualnego spotkania. Osobiste szturmowanie tego szczytu stwarza bowiem szansę przecięcia się szlaków czytelniczych – i nie przypadkiem wiele wrażliwych artystycznie i społecznie kobiet w ostatnich miesiącach podeszło do „Mojej dzikiej kozy” emocjonalnie. Mierzyć się merytorycznie z tą antologią trudno, ale też ma ona tę wspaniałą właściwość, że ożywczo i przekonująco – również dla zwykłych sympatyków literatury jidysz – zestawia teksty witalne, silne emocjonalnością i wkładem osobistym. Energiczne świadectwem, które niweczy nie tylko druty obozów zagłady, ale i ściany domów, drzwi szaf, ścianki szuflad z bielizną, drzwiczki schowków na buty. Otwiera każde z miejsc, gdzie kobiety piszące skrywały to, co najbardziej własne. Odmyka je z impetem, którego w polskiej poezji kobiecej mamy zastanawiająco mało. Co za tą siłą stoi?
Zbigniew Raszewski spisał kiedyś przypowiastkę o mądrym kalifie, który skrócił swym więźniom wyroki o połowę. Jeden z nich skazany był jednak na dożywocie. Po namyśle mądry władca „kazał wypuścić więźnia na miesiąc, potem znów go zamknąć i po miesiącu znowu wypuścić”[2], gdyż „nawet na przestrzeni jednego roku planowanie życia ludzkiego jest rzeczą wysoce ryzykowną”[3]. Dla Raszewskiego to obraz losów badacza, który nigdy nie kończy swojej pracy. Czytając tę przypowieść, pomyślałam jednak o poetkach żydowskich, uwikłanych w szczególny sposób w paradoks kalifa. Ich sytuacja jako córek i żon, jako Żydówek i kobiet nie zapewniała im (i nie zapewnia) stabilizacji. Zawsze zagraża im surowy ojciec, zazdrosny mąż, nieszczęście, obowiązki rodzinne, emigracja, pogromy, a nade wszystko ich Bóg, który wyznaczył im całkiem inne role. Wychodzą na powierzchnię i znikają pod poziomem tego, co może zatrzymać druk, świadectwo, papier. Co począć z wyobraźnią pisarską, z potrzebą twórczą, z wolą protestu? Jak wygrać z sytuacją, która sygnaturze kobiecej zagraża podwójnie – spoza i z wnętrza własnej kultury? Chyba tylko napisać wiersz i trzymać go w ręku, jak w poruszającym apelu Konstantego Puzyny:
Wierzymy, że coś powiesz. Rozgrywka wyłoni
chyba ze trzy linijki, a całe twoje życie
i twoja sprawność są stawką. Pamiętaj, grasz o trzy linijki,
może je z plew odmiecie wiatr albo przypadek[4].
Inaczej mówiąc, „wiersz – jako jedyny – ma szansę”. Dowodzi tej prawdy każda strona „Mojej dzikiej kozy”. Tylko on pozwala spojrzeć poza kres, uwierzyć w głos i sens indywidualny – choć jest się tylko „kamykiem, jakich miliony na białych plażach, tak samo / ścieranym przez leniwe fale imperium”[5]. I, co może bardziej jeszcze istotne, umożliwia zaznanie rauszu, jaki daje wynurzenie się choć na moment, postawienie się śmierci. Tak przecież swoim „Non omnis moriar” postawiła się śmierci Ginczanka. Między alegorię skazanego a alegorię kamyka wpisuje się los kobiet piszących w jidysz. W swoich zatrudnieniach twórczych przeszły one, rzec można, od jednej do drugiej, czasem osobno, ale i tak trzymając się za ręce. Bo kobiece pisanie w tym języku – który doświadczył patriarchalnej przewagi hebrajskiego – ma wymiar szczególny. Konstytuuje bowiem wspólnotę wykluczonych. W znakomitej syntezie Joanny Lisek „Kol isze – głos kobiet w poezji jidysz (od XVI w. do 1939 r.)” – warto, skądinąd, czytać antologię i tę rozprawę równocześnie, pięknie się uzupełniają – czytamy:
Dla kobiet pisanie było przez wieki jedyną dostępną formą wejścia w przestrzeń publiczną, uczynienia swojego głosu słyszalnym. W przypadku żyjących w diasporze Żydówek pisarstwo można postrzegać jako aktywność podejmowaną w warunkach potrójnej marginalizacji: jako przedstawicielek mniejszości narodowej i religijnej, jako kobiet funkcjonujących w systemie patriarchalnym i jako osób piszących w niemającym władzy i prestiżu języku jidysz[6].
Trudną jest emancypacja, której nie można dokonać inaczej, jak w języku wspólnoty archaicznej, wewnątrz patriarchalnego idiomu. A wspólnota robi wszystko, by uczynić kobiecość możliwie nieznaczącą. Paradoksalnie (choć nie ma w tym żadnego paradoksu) „Moja dzika koza” to nie tylko świadectwo trudu emancypacji literackiej, ale też ruchome archiwum gestów mocnych, ofensywnych. Jidyszowa poezja kobieca jest bowiem zadziwiająco bezpośrednia, a czasem bezwstydna. Zaskoczenie to słabnie, gdy uzmysłowimy sobie, z jakiej tradycji (albo: z jakich tradycji) ta twórczość wyrasta. Weźmy krąg poezji ludowej, w którym tworzyli poeci jidysz, często – jak pisze Jerzy Ficowski – sygnowanej nazwiskiem autora (w jego antologii są sami mężczyźni, z oczywistych względów – piśmienni)[7]. W tym wypadku silna sygnatura podmiotowa robiła swoje, ośmielała i wzmacniała walor indywidualny. Porównajmy to teraz z sytuacją pisarską kobiet ze środowisk żydowskich. Tych edukacyjnie wyemancypowanych i piszących. Ciekawe i niesprawdzalne, ile pokątnie spisywanych manuskryptów mężowie wrzucili do ognia! Kobiet, które nie mogły drukować, ale mogły spotkać się, by podać z rąk do rąk – bez tworzenia podziału na życie literackie i prywatne – wyznanie osobiste, wiersz… Początki ich pisarstwa to zasadniczo – co pieczołowicie opisuje we wstępie do antologii Karolina Szymaniak[8] – utwory religijne: teksty pobożnościowe, pieśni i tchiny, autorstwa takich poetek jak Chana Kac czy Sara bas Tojwim. Jednak i one nie łamią linii ekspresji silnych indywidualności. Wystarczy czytać pod włos te kazania i modlitwy, by wydobyć z nich niejedno ukryte przesłanie, lęk, pragnienie. Nic zresztą dziwnego: przypatrzmy się patronującym im damom biblijnym. Czy to osoby słabe? Tak to Pismo drugą ręką dawało to, co zabierało pierwszą.
Wystarczy czytać pod włos kazania i modlitwy jidyszowych poetek, by wydobyć z nich niejedno ukryte przesłanie, lęk, pragnienie
Antologia zestawia wiersze powstałe od XVI do XXI wieku. Co prawda najwięcej w niej tekstów z wieku XX, ale nie powinno to dziwić – próg tego stulecia (a konkretniej rok 1888) bowiem to czas narodzin nowoczesnej literatury jidysz. A zarazem narodzin opresji. Okazało się wówczas, że poezja ta ma fundament wyłącznie męski (renoma Szolema Abramowicza, Szolema Rabinowicza i Icchoka Lejba Pereca wzmacniały patriarchalne podwaliny). Nie będę tu – za Joanną Lisek i Karoliną Szymaniak – odtwarzać meandrów wykluczania kobiet z domeny literackiej ani dynamiki wywalczania sobie przez nie miejsca. Kto ciekaw, ten znajdzie w badaczkach dalece bardziej kompetentne przewodniczki. Wspominam o tym wyłącznie dla zarysowania okrutnego paradoksu, że przebicie się jidysz do języków (oficjalnie) literackich nie pociągnęło za sobą wzmocnienia pozycji kobiet. Przeciwnie: stworzyło kolejne narzędzie dyskryminacji. „Moja dzika koza” jako całość pozostaje w tym kontekście kolekcją tekstów walczących. Dotyczy to również najbardziej intymnych „narracji”. Walczących – bo każde słowo jest tu mieczem obosiecznym: ryzykiem dla piszącej i oskarżeniem tych, którzy na mocy władzy symbolicznej zabronili jej mówić.
Mówić – ale o czym? Struktura antologii nie jest chronologiczna, lecz tematyczna. W konkretnych składających się na nią kręgach bowiem zabierają głos poetki z różnych czasów, a dodać trzeba, że wiele z nich odzywa się (i to nie raz) w paru miejscach jednocześnie. Rezygnacja z prezentacji chronologicznej – oczywiście nie bez osłony historycznego wstępu, biogramów, spisu źródeł – chytrze dezautomatyzuje lekturę, utrudniając czytanie czysto muzealnicze. W zamian aranżuje spotkanie, każąc tym, którzy wezmą książkę do ręki, ujrzeć w przeplatających się głosach warkocz wciąż tych samych i nowych losów i problemów. Jednym z pasm tego warkocza staje się osobiste doświadczenie czytelnika, a właściwie: czytelniczki. „Moja dzika koza” jest bowiem lekturą nie tylko angażującą, lecz także anektującą – już od pierwszego działu (a jest ich szesnaście), od „Genealogii”. Otwiera go, zasłużenie, Kadia Mołodowska (w przekładzie Joanny Lisek). Oto fragment „Pieśni kobiet”:
1.
Kobiety z naszej rodziny przyjdą
do mnie nocą, we śnie, i powiedzą:
Przez pokolenia cnotliwie zachowałyśmy czystą krew
i tobie przekazałyśmy ją jak wino strzeżone
w koszernych piwnicach naszych serc.
[…]2.
Przyjdę do tego,
który jako pierwszy dał mi kobiecą rozkosz, i powiem:
Mężczyzno,
jeszcze innemu ofiarowałam moje ciche spojrzenie
i nocą głowę obok niego kładłam.
Teraz zgryzoty jak żądła pszczół
wbiły się w moje złamane serce.
[…]5.
Noce są tak wiosenne tutaj,
kiedy spod kamienia z ziemi trawa kiełkuje
i ścieli się świeży mech zielonymi poduszkami
pod czaszką martwego konia.
[…]Noce są tak wiosenne tutaj,
kiedy rozbłyskują cięcia srebrnych noży
na czarnej ziemi.
Ciężarne kobiety – ku białym stołom szpitalnym
cichym krokiem przybywają
z uśmiechem dla nienarodzonego dziecka,
a może i dla śmierci[9].
Każde słowo »Mojej dzikiej kozy« jest ryzykiem dla piszącej i oskarżeniem tych, którzy na mocy władzy symbolicznej zabronili jej mówić
Widać tutaj cechy szczególne kobiecego pisania, kobiecej wrażliwości, kobiecej kondycji: od czułości dla świata po bolesną, fizyczną z nim unię, z jego ciemnymi sokami i podglebiem. Miłość, która rozsadza granice tego, co wolno i wypada, która wspina się po plecach okoliczności, by przeskoczyć przynajmniej niektóre z ograniczeń własnej biografii. Patetyczne pragnienie doświadczenia silnego, choćby miało okazać się graniczne. Zwykłość, która nie symuluje wyjątkowości, unikatowości przeżyć. I wreszcie: wspólnotowość kobiecego losu, więź matek, sióstr i córek. Jakie to szczęście, że poezja ta nie cofa się przed szczerością, naiwnością bezpośredniego wyznania, dosadnością obrazowania – a nawet perwersją. Rzecz jasna, pozwalam sobie na grube uogólnienie, zapoznając swoistość takich obecnych w tym zbiorze autorek, jak choćby poetka chłodnej statyki – Debora Vogel. Niemniej nawet i ona pisała: „Jak by silnie nie protestować – materiał życia pozostaje przecież tematem sztuki”[10], a za nic innego, jak przydawanie uczuciom abstrakcyjnym „przymiotników typowych dla percepcji zmysłowej”[11], została – niezbyt mądrze – zaatakowana. Reasumując, zmysłowość – subtelna i silna, jasna i frenetyczna, łagodna i gwałtowna – jest jednym z podstawowych komponentów tej poezji. W dziale „Rodzicielki” mamy „Skargę młodych matek” Racheli H. Korn (w przekładzie K. Szymaniak):
Młot krwi wbija w wyciągnięty krzyż ciała
ostre gwoździe lat:
dwadzieścia,
dwadzieścia sześć,
trzydzieści.
W każdy członek ciała,
w każdy rozdygotany kawałek naszego mięsa[12].
Skarga ta wyznacza jeden z punktów skrajnych na mapie doświadczenia zmysłowego zapisanego w tym tomie. Nie jest to jednak jedyny tryb doświadczania świata i nie każdy z obrazów poetyckich ma pudowy ciężar. Równie ważne pozostaje notowanie codzienności, błahych, a tak koniecznych do przetrwania, uciech, relacji z powszedniej krzątaniny. Jak w wierszu Rochelle Werpińskiej „Szafa” (przeł. J. Lisek) czy w „Strofach do mojej szafy” K. Mołodowskiej (przeł. B. Szwarcman-Czarnota) z refrenem: „Leżę sobie oto mistycznie skupiona, / nad swą kacabajką słodko rozmarzona”[13]. W tym gospodarskim bogactwie są – niezależnie od tematu – i wiersze, które zdają się symulować rytm śpiewno-kołysankowy, i nowocześnie-ekspresjonistyczne, cięte z ukosa, wbrew rytmom, meliczności.
Jakie to szczęście, że poezja ta nie cofa się przed szczerością, naiwnością bezpośredniego wyznania, dosadnością obrazowania – a nawet perwersją
W kręgu tematycznym „Dom i bezdomność” znajdujemy „Pogodę” Rejzl Żychlińskiej (przeł. K. Szymaniak), dedykowaną Awromowi Suckewerowi, a wartą cytowania w całości:
Uroczyście brzmi
głos spikera radiowego
odczytującego raport
o stanie pogody na świecie.
Paryż 63℉, bezchmurnie,
Londyn 63℉, zachmurzenie duże,
Meksyk 61℉, zachmurzenie umiarkowane,
Portoryko 79℉, deszcz –
Czy bardziej mnie obchodzi
bezchmurne niebo w Paryżu
niż słońce tu, w Nowym Jorku?
Czy chciałabym teraz chodzić po deszczu
gdzieś tam w Portoryko?
Czekam, aż spiker powie mi,
jaka jest pogoda w kraju,
którego nie ma na mapie,
ale który czeka już na mnie od dawna[14].
Czuje się w tych słowach smak cywilizacji XX wieku. Wiersz ten, proszę zauważyć, w żadnym razie nie przypomina tłumaczenia – zdaje się zapisany od razu po polsku.
Każe to wspomnieć, że antologia jest (i była przez wiele lat) wielkim wyzwaniem przekładowym i pozostanie dokumentem wielogłosu nie tylko poetyckiego, lecz także tłumackiego. Ze szczegółowych decyzji i ogólniejszych strategii tłumaczy się – za siebie i współpracowniczki – Karolina Szymaniak we wstępie do książki[15]. Co warte wzmianki, redaktorki zdecydowały się nie tłumić wielogłosowości tomu także na poziomie przekładu. Osobność głosów poetyckich równoważy tu zatem kolektywność na podobnej zasadzie, jak osobność idiomów równoważy wspólny ton całości. Całości, w której – w zgodzie ze zwrotem kulturowym oraz postkolonialną i genderową wrażliwością – pozostawiono wiele tropów odmienności czysto leksykalnej, częściowo tylko ów efekt obcości łagodząc. Czy i w jakim stopniu i sensie antologia jest projektem feministycznym? W decyzji opowiedzenia się po stronie kobiet i udzielenia im głosu – jest, oczywiście. W decyzjach przekładowych – tak, zasadniczo, acz nie karmi stereotypu, który prowokowałby do gromadzenia w książce wyłącznie tekstów jawnie zbuntowanych wobec patriarchalnej opresji (i wzmocnienia tego buntu w przekładzie). Antologia ta, jak każde udane dzieło w tym rodzaju, życzy sobie dawać do myślenia, ocalać różnice i zgrzyty sensu[16] – w języku, a przez język: w świecie.
Książka ta celebruje wspólnotę w tym wszystkim, co decyduje o unikatowości więzi między kobietami. I okazuje się pochwałą kobiecości w jej stłumionej, a walczącej o wyraz, ekspresji. Czytamy we wstępie deklarację Karoliny Szymaniak:
Taką to antologię oddajemy w Państwa ręce – antologię samoświadomą, która dyskutuje swoje założenia […]. Antologię, która jest też gestem politycznym i nie wstydzi się swej polityczności […]. Poetki prezentowane w tej książce dzielą wiele doświadczeń ze współczesnymi kobietami […]. Gestem politycznym, bo wprowadzanie głosu kobiet do dyskursu publicznego jest opowiedzeniem się za szerszą i mocniejszą w nim kobiecą obecnością […][17].
Jest to czyn intelektualny, artystyczny i moralny wielkiej klasy. Gdy myślę o tych wszystkich kobietach, przychodzi mi na myśl Rachel z „Wesela” (przypomnijcie sobie, co ma do powiedzenia o poezji). Rachel jeszcze bardziej zbuntowana i ryzykująca sobą, bo przenosząca swój bunt do wnętrza własnej społeczności.
Tytuł recenzji to fraza z wiersza Anny Margolin „Dziewczęta w parku”, przeł. D. Vogel, w: „Moja dzika koza. Antologia poetek jidysz”, przeł. P. Appenszlak i in., wybór i oprac. K. Szymaniak, J. Lisek, B. Szwarcman-Czarnota, wprowadzenie K. Szymaniak, il. A. Czudżak, Kraków 2018, s. 380.
[2] Z. Raszewski, „Weryfikacja czarodzieja i inne szkice o teatrze”, Wrocław 1998, s. 5.
[3] Tamże, s. 5.
[4] K. Puzyna, „Kamyki”, Warszawa 1989, s. 35.
[5] Tamże.
[6] J. Lisek, „Kol isze – głos kobiet w poezji jidysz (od XVI w. do 1939 r.)”, Sejny 2018, s. 16.
[7] Por. „Rodzynki z migdałami. Antologia poezji ludowej Żydów polskich w przekładach”, oprac. i wstęp J. Ficowski, wstęp S. Łasik, Wrocław 1988, s. 5 i n.
[8] Por. „Moja dzika koza…”…, dz. cyt., s. 9.
[9] Tamże, s. 87–90.
[10] D. Vogel, „Montaż jako gatunek literacki”, przeł. K. Szymaniak, w: K. Szymaniak, „Być agentem wiecznej idei. Przemiany poglądów estetycznych Debory Vogel”, Kraków 2006, s. 268.
[11] L. Rescio, „»I znowu kwitną akacje…«. Interpretacja nader niefortunnej »nie-powieści« Debory Vogel »Akacje kwitną«”, w: „Poznańskie Studia Polonistyczne. Seria Literacka”, tom IV, Poznań 1997, s. 213.
[12] Por. s. 313.
[13] Por. s. 242.
[14] Por. s. 342.
[15] Por. s. 65 i n.
[16] Por. s. 73.
„Moja dzika koza. Antologia poetek jidysz"
pod red. Joanny Lisek, Belli Szwarcman-Czarnoty i Karoliny Szymaniak, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2019, s. 624.
ur. 1982. Adiunkt na Wydziale Polonistyki UW. Członkini Zarządu Głównego TLiAM. Opublikowała książki akademickie: „Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”, a także książki prozatorskie: „Elizje” i „Po drugiej stronie siebie". Współredaktorka antologii poezji najnowszej „Poeci i poetki przekraczają granice”, redaktorka wyborów poezji mniej współczesnej (w tym Norwida). Od 2019 roku członkini Kapituły Nagrody Literackiej Gdynia.