fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Zdobycie władzy

Cykl tekstów powstaje we współpracy z Festiwalem Miłosza, którego 8. edycja odbyła się w czerwcu br. w Krakowie. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Simon Armitage

urodzony w 1963 roku w Huddersfield w zachodniej części Yorkshire, gdzie mieszka do dziś. Debiutował w 1989 roku zbiorem „Zoom!". Autor ponad dwudziestu książek poetyckich. Tłumacz średniowiecznej poezji angielskiej, okazjonalnie prozaik, antologista i redaktor. Wielokrotnie wyróżniany i nagradzany. Powszechnie uznawany za jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich. Dwukrotnie gościł w Polsce. Przekładany na język polski w tomach „Kwatery prywatne" (B&B), tłum. Jerzy Jarniewicz, Łódź 1998, i „Nocna zmiana i inne wiersze", tłum. Jacek Gutorow i Jerzy Jarniewicz, Wrocław 2003. W tym roku nakładem Wydawnictwa J ukazał się zbiór przekładów jego wierszy pt. „Mało brakowało", znów w tłumaczeniu duetu Gutorow-Jarniewicz.

Simon Armitage

„Mało brakowało", przeł. Jerzy Jarniewicz i Jacek Gutorow, Wydawnictwo J, Wrocław 2019.

To nie pański pierwszy pobyt w Polsce. Co zauważył pan i uznał za ciekawe do tej pory?

Jestem w Polsce po raz ósmy czy dziewiąty, wcześniej w Warszawie, Toruniu, Łodzi i Wrocławiu, prawie zawsze z okazji festiwali literackich i wieczorów autorskich, ale Kraków odwiedzam po raz pierwszy. Zaskakujące, że nie przyjechałem tu wcześniej, to naprawdę piękne miasto, a słyszę, że przyciąga znacznie więcej turystów niż, powiedzmy, dwie dekady temu, co bardzo rzucało się w oczy w samolocie. Wielu dociera tu, żeby wypocząć. Albo się napić.

Każdego lata przeżywamy coś w rodzaju najazdu Brytyjczyków.

Paru takich usadzono za mną w czasie lotu i nie chciałbym ich na weekend we własnym mieście. Dziedzictwo kulturowe jest tu oczywiście niezwykłe, szczególnie w sferze architektury, a miasto wydaje mi się bardzo przestronne, można w nim odetchnąć, może poza okresami smogu.

Czyli siedem miesięcy w roku. Czy kwestie tradycji mają znaczenie w pańskiej poezji, skoro wydaje się ona raczej skupiona na teraźniejszości niż zanurzona w przeszłości? Z reguły bada pan i obserwuje sprawy zwykłych ludzi.

Wziąłem właśnie udział w warsztatach tłumaczeniowych i niektórzy uczestnicy przyglądali się wierszowi, który napisałem na samym początku lat dziewięćdziesiątych, a wrzuciłem tam wszystko, materiałem było życie codzienne, nawiązywałem do piosenek i zespołów popowych, gazet et cetera. W pewnym stopniu nadal fedruję codzienność i czerpię z niej w tekstach. Ale należy sobie uświadamiać, że do codzienności docieramy przez warstwy i filtry przeszłości, szczególnie przez język, przedstawiający swoją własną historię. Z tą historią stykam się bezpośrednio, przekładając twórczość średniowieczną.

Istnieje podział w pana twórczości jako z jednej strony tłumacza „Sir Gawena” i „Zielonego Rycerza”, wręczającego nam cudze słowa i idee, a z drugiej pełnoprawnego autora? Ma to znaczenie psychologiczne?

Możliwe. Możliwe, że pozwala na inne nastawienie, ale warto pamiętać, że autor „Gawena”, autor „Perły”, twórcy manuskryptów z XII, XIII, XIV wieku byli poetami swojej współczesności, czerpiącymi z materii, którą napotykali. Część tej poezji jest nostalgiczna, odwołuje się do wcześniejszej ery rycerskiej dworności i tak dalej, jednak w swojej epoce miała wywierać wrażenie na odbiorcach. Próbuję do tego dotrzeć: do ówczesnego brzmienia takiej twórczości i poruszenia, które wywoływała.

We własnych wierszach ma pan jakiś punkt odniesienia, wzoruje się pan na kimś? Podlega to jakiejś ewolucji?

Myślę, że jestem poetą głównego nurtu. Cokolwiek to znaczy.

Obecnie to obelga.

Może próbuję niejako nadać temu słowu nowy sznyt. Mam wrażenie, że robiąc w poezji, już jest się nieznanym, więc będąc nieznanym poetą, osiąga się jakiś nadir poboczności. Czuję więź z twórcami takimi jak Wordsworth i romantycy, piszącymi dla tak zwanego ogółu – nie tylko specjalistów, ale też bywalców teatru, galerii, muzeum. Taka widownia mnie ciekawi. Nie chcę pisać dla profesora w sąsiednim pokoiku. Bez wątpienia jestem ze szkoły Larkina, Hughesa, Audena, a poprzez Audena – Hardy’ego. Z poprzedników europejskich wskazałbym prawdopodobnie na Charlesa Simica, który mieszka obecnie w USA. I gdyby opisywać wymienionych pod względem postaw poetyckich, można by powiedzieć, że to antymoderniści. Zatem raczej ta część rodziny niż Eliot, Pound, Bunting. Nie jestem przeciwny awangardzie ani eksperymentowi. Chętnie czytam takie wiersze i takich poetów; wielu moich studentów to eksperymentatorzy próbujący swoją twórczością przeniknąć DNA języka. Ale wiersze, które chcę pisać i które najbardziej podziwiam, to szkice i sceny – rozchyla się kurtyna, coś następuje, kurtyna się zamyka. Nie potrzeba im rusztowania w postaci całej powieści. Można to nazwać konwencjonalnym czy typowym dla romantyzmu, ale wydaje mi się, że od zawsze interesuje nas narracja i ładunek emocjonalny, który może ona nieść. Wszyscy wielcy dramaturdzy, wielcy poeci na przestrzeni dziejów opowiadają historie, a zarazem kładą ogromny nacisk na język. Poezja, która mnie nie ciekawi, bądź darzę ją mniejszym szacunkiem, jest niekomunikatywna. Nie lubię wierszy, które brzmią jak rozumowanie. Ani tych, które brzmią pisarsko. Nie opowiadam się za konkretnym stylem poetyckim, intryguje mnie subtelność, ale w służbie komunikacji.

Wiersze, które chcę pisać i które najbardziej podziwiam, to szkice i sceny – rozchyla się kurtyna, coś następuje, kurtyna się zamyka

We własnej twórczości widzi pan określoną trajektorię od lat osiemdziesiątych, od tomów „Human Geography” i „Zoom” do „The Unaccompanied” i „Flit”? Ruch w którąś stronę?

Lubię myśleć, że radzę sobie coraz lepiej. W jednym z pierwszych wierszy, wydanym w „Zoom”, ktoś, właściwie trenujący biegacz, wypowiada taką frazę, łapiąc dech: „Z czasem nie jest łatwiej, ale szybciej”. Więc może tyle…

Ale czy rzeczywiście?

Nie, w sumie nie, to nieprawda. Mylił się. Mógłbym snuć przypuszczenia, że zmienia się perspektywa. Najwcześniejsze wiersze pisałem bez żadnej pewności, że dojdzie do ich wydania, więc miały pewną naiwność, swoistą beztroską radość. Po publikacji to się zmienia. Pisałem je też jako syn, jako młody człowiek. Teraz jestem rodzicem, co może wywołać zmianę optyki. Można sobie wyobrażać, że z biegiem lat nabiera się mądrości… To rzecz do oceny przez czytelników. Wiersze robią się krótsze. Nie krótsze, ale węższe, jak zauważyłem – w czym da się doszukiwać przyczyn psychologicznych, płytszego oddechu. Z reguły mieszczą się na jednej stronie, nie dochodzą do prawego marginesu, nie dochodzą do dołu strony. Podoba mi się wygląd, oblicze wiersza. Jestem zdania, że czasem mamy więcej wspólnego z artystami wizualnymi, malarzami, rysownikami, twórcami komiksów, zwłaszcza tymi ostatnimi, niż z powieściopisarzami.

Zdarzają się wiersze, w których widać to wyraźnie. „Ołtarz” George’a Herberta, „Kaligramy” Apollinaire’a…

Oczywiście. Cały nurt poezji konkretnej, wizualnej, jak najbardziej.

Literatura ma szansę obecnie być tak atrakcyjna, budzić tak żywiołowe reakcje jak film czy muzyka pop?

Oby nie, ponieważ nie jest równie ugrzeczniona. To pojedynczy głos osoby mówiącej w przemyślany sposób coś, co naprawdę myśli. Wymaga uwagi oraz skupienia i w czasie pisania, i czytania. Przynajmniej ta najwyższej próby. W tym znaczeniu zawsze będzie przeznaczona dla mniejszości, ale może to być mniejszość niemała, złożona z zainteresowanych, wykształconych, refleksyjnych czytelników. Mnie interesuje mistrzostwo. Interesują mnie najwybitniejsze możliwości poezji, a poezja to kraina pełna różnorodności. W Wielkiej Brytanii jest bardzo żywa, po części dodały jej werwy slam i performans, po części, jak sądzę, rosnąca nieufność wobec sieci społecznościowych, mass mediów i świata, w którym 24 godziny na dobę atakują nas bzdury. Występy slamerów wnoszą mnóstwo zapału i energii. To właściwie tradycjonaliści, przekazujący twórczość w sposób, w jaki pierwotnie szerzyła się poezja – jeśli zgodzimy się, że jej początki to gromadzenie się w świątyni i wokół ogniska, w teatrze – zatem w formie ustnej, przy użyciu ciała i cielesności. O takiej sztuce nie powiem nic negatywnego, z wyjątkiem tych jej odmian, które idą na łatwiznę, prowokują do natychmiastowej reakcji albo są wydawane bez potrzeby. Jeśli chodzi o nowe, audiowizualne sposoby prezentacji, urok nowości trochę już minął. Tak naprawdę lubimy ciężar książki, fakturę papieru, wielkość fontu, zapach. Sądzę, że lubimy mieć ją w ręku oraz być w jej ręku.

Jeśli chodzi o teksty piosenek, poświęciłem temu tematowi wiele rozmów i wykładów. Naturalnie, poezja i tekściarstwo mają punkty styczne, łączy je materia – język – korzystają z wielu wspólnych technik – rymu, aliteracji. Ale koniec końców teksty piosenek pcha naprzód inna siła – muzyka. Poeci dysponują tylko muzycznością i aranżacją, które daje język. Mają alfabet, nie akordy.

A jednak istnieje wśród poetów tendencja, by przekraczać ten rozziew, czego dowodem pana udział w zespole Scaremongers dziesięć lat temu. Rzecz robiona z przymrużeniem oka, ochota na napisanie piosenek indie czy coś poważniejszego?

Poważna w tym sensie, że za młodu zawsze chcieliśmy grać w zespole i wielbimy album jako formę sztuki. Bliżej nam było do wrażliwości punkowej i postpunkowej, a część z tych odczuć znalazła się w wierszach. Nadarzyła się okazja, poczuliśmy, że pora wcielić słowa w czyn, i nagraliśmy album. W młodości nie mieliśmy instrumentów, piosenek, nadziei zresztą też nie, a na pewno ani pieniędzy, ani kontaktów. Ale nie działałem tam jako poeta, a jako tekściarz i wokalista. Wyraźnie to rozdzielam.

Czy – zważywszy na te wspomnienia i wszystkie nocne zmiany, szpitale, narkomanów, pijaków zaludniających pana tomy – Yorkshire faktycznie jest w tak opłakanym stanie?

Tak i nie. Region ucierpiał z powodu kryzysu gospodarczego, a przy ostatnim zbiorze, „The Unaccompanied”, pracując nad innymi projektami, nie wiedziałem, co stworzę. Przez kilka lat nie patrzyłem na całość – wreszcie okazało się, że pisałem o postindustrialnej północnej Anglii, osłabionej ekonomicznie i kulturowo, pokrzywdzonej przez rozpad społeczności i instytucji oraz rosnące osamotnienie ludzi zabijających czas stukaniem w smartfony. Tom zaczyna się od „The Last Snowman”, więc jest i odwołanie do zmian klimatycznych, ale to rozważania o samotności, lęku, obawach. Inne, bogatsze miejsca w Wielkiej Brytanii nie odczuły po 2008 skutków kryzysu w takim stopniu. Ciekawe i zdumiewające, jak doszło do sytuacji, w której przepaść między biednymi a bogatymi stała się większa i bardziej dostrzegalna niż kiedykolwiek. To dla wielu prawdziwa pobudka. Część społeczności górniczych północnej Anglii była w latach osiemdziesiątych zdruzgotana, chociaż w kolejnej dekadzie, przy lepszej koniunkturze, bogactwo wydawało się rozdzielone nieco równiej, ale rząd Blaira to odległa przeszłość. Co niesie przyszłość, nie wiem i nikt raczej nie spodziewa się, że będę wiedział. Minęły czasy poety jako mędrca, proroka, wieszcza. Ale z natury jestem pesymistą.

Nawet jeśli dawno minęły czasy wieszczów, najwyraźniej nie krajowych bardów. Otrzymał pan tytuł poety laureata. To wielkie wyróżnienie, ale też zjawisko nieco nam obce, chociaż w Wielkiej Brytanii element życia literatury czy jej związków ze społeczeństwem. Jak przebiega cały proces, jak Jej Królewska Mość wybiera daną osobę i jakie stoją przed nią zadania? Oraz co z beczkami wina?

To królewskie mianowanie poprzedzone rekomendacją parlamentu i komitetu osób ze świata sztuki, efekt dyskusji między literatami a rządem. Gabinet przekazuje imię pałacowi, zostaje wyrażona zgoda, następnie premier zaprasza na stanowisko. Ma ono naturę ceremonialną i honorową, ale wiąże się z bogatą tradycją sięgającą siedemnastego wieku. Dawniej było dożywotnie i oznaczało bliski kontakt z dworem. Później stało się nieco tajemnicze, być może związane z masonerią, a po śmierci Teda Hughesa w 1998 roku przekształcono je w mianowanie na dziesięć lat. To rola bardziej przypominająca pracę, wykorzystywana przez dwoje ostatnich laureatów do wprowadzania pomysłów i projektów, często edukacyjnych. Wino… Sprawa najmocniej wszystkich interesująca. Na początku częścią wyróżnienia był zapas sherry, dar od korony hiszpańskiej i korony brytyjskiej. W 1790 poeta laureat Henry James Pye postanowił, że nie życzy sobie sherry, tylko pieniędzy. Od tamtej pory zarzucono obdarowywanie alkoholem, ale w latach osiemdziesiątych, po mianowaniu Teda Hughesa, winiarze z Jerez skrzyknęli się i postanowili przywrócić tę tradycję. Zapewne w celach promocyjnych. Otrzymuje się zatem zaproszenie do południowo-zachodniej Hiszpanii, żeby posmakować sherry, wybiera się typ i dostaje beczkę ze swoim imieniem, bodaj 750 butelek, które są przelewane i przysyłane przez całą dekadę, 75 butelek rocznie. Laureatom przydają się do zbierania funduszy, jako prezenty, nagrody, na aukcjach i tak dalej.

Pojawiały się głosy, że najwyższa pora wybrać kogoś reprezentującego mniejszości.

Na pewno stanowiło to część dialogu w obrębie komitetu – i słusznie. Zaoferowano mi tę rolę i przyjąłem ją z przyjemnością; ciekawe, że większość osób zastanawiających się nad tą kwestią wygląda podobnie do mnie. Ta ważna kwestia jest częścią debaty i trzeba się do niej odnosić – sam nie pochodzę z uprzywilejowanego środowiska, nie roszczę sobie praw, a moim poglądom i wypowiedziom nie można wiele zarzucić. Twarz brytyjskiej poezji, jeśli można tak powiedzieć, zmieniła się w ostatnim dziesięcioleciu ogromnie. Wcześniej była to raczej monokultura, obecnie poszerza się grono autorów i autorek, zmieniają się antologie, odbiorcy na wieczorach literackich są znacznie bardziej różnorodni. Co nie znaczy, że zmieniło się wystarczająco wiele.

Twarz brytyjskiej poezji, jeśli można tak powiedzieć, zmieniła się w ostatnim dziesięcioleciu ogromnie

Także w branży wydawniczej?

Nie w tym samym stopniu. Wydawcy i redaktorzy to klucznicy, zdolni zamykać bramy i otwierać je. Osoby na tych stanowiskach musiały przeobrazić to, jak słuchają i czytają, podjąć wysiłek dopasowania swoich norm kulturowych. Myślę, że zmiana następuje. A poetom potrzeba uważnych czytelników, krytycznego oka czy ucha, kogoś, kto poda tekst w wątpliwość.

Podobnie z tłumaczami. Wyszedł właśnie zbiór przekładów pańskich wierszy, przygotowanych przez Jacka Gutorowa i Jerzego Jarniewicza.

Poznałem ich. Kontakt z tłumaczami to ciekawa sprawa, zawsze dawał mi satysfakcję, chociaż nie mogę docenić efektu końcowego. Większość zadaje dużo pytań, może też dlatego, że piszę potocznie, korzystam z eufemizmów. Ten proces rozmowy cieszy. To zresztą kwestia zaufania i skłania do myślenia nad własnym pisarstwem. Dziś rano podczas warsztatów uczestnicy tłumaczyli wiersz, który napisałem pod koniec lat osiemdziesiątych i pewnie nie zerknąłem do niego od tamtej pory. Istna ekshumacja połączona z sekcją zwłok. Pewnie wiedzieli o wierszu więcej ode mnie. W chwili pisania czułem się jak brat tego utworu, teraz podchodzę z rodzicielskim dystansem, zrobił się z niego zadziorny synek.

Jako autor doświadczony, który nie zwalnia tempa, jak znajduje pan czas i umiejętność spokojnego parcia do przodu?

Robię swoje. Wyłączam telefon. Wyłączajcie telefony po prostu. Dorastałem w latach siedemdziesiątych. Nie było do roboty nic poza łażeniem i rzucaniem kamieniami. Tyle – albo pisanie wierszy, a ich pisanie oznaczało dla mnie skupienie, myślenie, rozmarzenie. Martwi mnie w pokoleniu mediów społecznościowych także to, że nie bujają w obłokach. Widzę, że każda pauza w rozmowie, każdy moment samotności zostaje wypełniony bodźcami albo szukaniem wsparcia. A trzeba czasu, żeby rozwinąć myśl albo pozwolić myśli się rozwinąć. Jednak, póki mamy język, istnieć będą ludzie, pragnący wprawiać się w używaniu jego bardziej skoncentrowanej formy, badać granice, stosować go ciekawiej. Heaney powiedział, że poezja to antropologiczna konieczność. Nie wiem, czy konieczność, ale myślę, że antropologiczna nieuchronność.

Zdobycie władzy

Cykl tekstów powstaje we współpracy z Festiwalem Miłosza, którego 8. edycja odbyła się w czerwcu br. w Krakowie. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Simon Armitage

urodzony w 1963 roku w Huddersfield w zachodniej części Yorkshire, gdzie mieszka do dziś. Debiutował w 1989 roku zbiorem „Zoom!". Autor ponad dwudziestu książek poetyckich. Tłumacz średniowiecznej poezji angielskiej, okazjonalnie prozaik, antologista i redaktor. Wielokrotnie wyróżniany i nagradzany. Powszechnie uznawany za jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich. Dwukrotnie gościł w Polsce. Przekładany na język polski w tomach „Kwatery prywatne" (B&B), tłum. Jerzy Jarniewicz, Łódź 1998, i „Nocna zmiana i inne wiersze", tłum. Jacek Gutorow i Jerzy Jarniewicz, Wrocław 2003. W tym roku nakładem Wydawnictwa J ukazał się zbiór przekładów jego wierszy pt. „Mało brakowało", znów w tłumaczeniu duetu Gutorow-Jarniewicz.

Simon Armitage

„Mało brakowało", przeł. Jerzy Jarniewicz i Jacek Gutorow, Wydawnictwo J, Wrocław 2019.

Adam Ladziński
Monada, nomada, czasem menada. Tłumaczy, redaguje, koryguje. Nie znajdziesz go na Facebooku, Twitterze, Instagramie ani Pintereście. Często trawiony anhedonią.
korekta Julia Lange
POPRZEDNI

recenzja  

Banalizm postapokaliptyczny

— Przemysław Czapliński

NASTĘPNY

recenzja  

Pobieda 2.0

— Renata Lis