fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Tocznia skrola

To kawałek internetu dla internetu. Autorski cykl Pauliny Chorzewskiej o kulturze cyfrowej i zjawiskach literackich w sieci. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Artur Denys

Paulina Chorzewska: Gdy planowałam formułę „Toczni Skrola”, już od początku myślałam o zagadnieniach związanych ze słodko-gorzką ulotnością internetu, którą każda osoba zainteresowana bardziej świadomie kulturą cyfrową odczuwa albo (ostrzegam!) niedługo odczuwać zacznie. Spotykamy się tekstowo w tym pliku, w tej rozmowie z okazji wznowienia powieści hipertekstowej pod tytułem „Blok” autorstwa Sławomira Shutego. Okazja więc bardzo doniosła i właściwie historyczna. Jakiego typu tekstem jest „Blok” z perspektywy historii literatury elektronicznej w Polsce i dlaczego właściwie dorobił się wznowienia?

Mariusz Pisarski: To super, że „Tocznia Skrola” powstała z pobudek, o których pani wspomina. Słodko-gorzka ulotność internetu dla redaktora i autora literackich form wyrosłych na cyfrowym podglebiu ma dodatkową aurę kwasoto-zgryzoty. Niejeden utwór powstały w polskiej sieci 20, 15 bądź nawet 10 lat temu został zmieciony z powierzchni internetu na skutek likwidacji serwisów lub serwerów, za sprawą nowych wersji javaskryptu, niezaaplikowanych updejtów php, wojny Apple’a z formatem Flash, bądź po prostu przez rozwój przeglądarek, które zarzuciły wsparcie dla starych metod formatowania tekstu i grafiki. Myślę o 0 Rh-” Joanny Roszak, „Carlosie” Jarosława Szatkiewicza, Tramwajach w Przestrzeniach Zespolonych” dr Muto. Że to samo spotkało „Blok”, świadczy o sile fali zniszczenia, jaką zostawiają za sobą rozpędzone technologie. O „Bloku” mówiło się i czytało, często i gęsto. Była to pionierska powieść hipertekstowa z klasyczną formułą krzyżujących się opowieści raczej z sukcesem przełożoną na środowisko sieci, rodzaj tekstowej „Alternatywy 4”. Aż tu nagle cisza, error 404.

Oczywiście, gdy pytano Ha!art co z „Blokiem” i gdzie go można przeczytać, odsyłaliśmy do Internet Archive, które przechowuje każdą aktywną, a zatem zlinkowaną, stronę powieści. Niestety świadomość istnienia Internet Archive nie jest zbyt powszechna. Dziś wciąż sięgają tam głównie desperaci, a szkoda. Stąd pomysł na sięgnięcie po pliki źródłowe, odbudowanie „Bloku” od fundamentów i zaprezentowanie w formie przyjaznej dla smartfonów. „Blok” dorobił się wznowienia po pierwsze dlatego, że jest rzeczą omawianą w szkołach i na uczelniach, że piszą o nim badacze kultury cyfrowej, ma zatem swoje historycznoliterackie CV. Po drugie, dlatego że wersja oryginalna, jako pionierska, miała swoje uszczerbki. Dopiero teraz, w trakcie prac przy fundamentach okazało się, że pewne partie były niedostępne, niektóre ilustracje nieobecne i nie wszystkie z zaplanowanych przez Shutego linków zrealizowane. „Blok” wznowiony to „Blok” pełniejszy, a jednocześnie dużo bardziej koszerny pod względem ponadplatformowości i reguł współczesnego projektowania stron. W starej wersji pierwszy paragraf tekstu zaczynał się na 250 linijce kodu, gdyż wcześniej mnóstwo zbędnych znaczników html musiało określać tabele i komórki, w których znajdzie się tekst główny i ilustracje. Dziś cała pojedyncza strona na 200 linijkach się kończy.

PC: Czyli głównym zamiarem ponownego wyłowienia „Bloku” na internetową powierzchnię było myślenie o czytelniku współczesnym – tym, który nie załapał się na dostęp do pierwszej wersji z 2002 roku, albo tym, który ceni sobie łatwość dostępu. Równolegle z nowym „Blokiem” podczytuję sobie „Wprowadzenie do historii cyfrowej” Marcina Wilkowskiego i zastanawiam się jak i kto (w obliczu pustki instytucjonalnej) powinien myśleć już na etapie publikowania, tym bardziej wskrzeszania zaginionych publikacji, o czytelniku z przyszłości, o archiwizacji?

Zastanawia mnie jeszcze jedna zasadnicza kwestia – czy wiadomo, jak to się stało, że „Blok” zniknął z sieci? Byłam przekonana, że po prostu nie opłacono serwera (a więc grzech zaniechania), natomiast w felietonie dla „Ha!artu” ostrzegał Pan przed algorytmami cenzurującymi. Brzmi to zagadkowo.

MP: Ha! Ciekawe, jakie są przyczyny owej instytucjonalnej pustki? Czy państwowe instytucje mają gdzieś archiwizację, czy być może wiedzą, że w cyberprzestrzeni i tak nic nie ginie? Tezy o „pokoleniu delete”, którego sieciowa wytwórczość z pierwszych dekad internetu odejdzie w zapomnienie, chyba nie da się już utrzymać po Snowdenie. Budowane pod kuratelą NSA olbrzymie farmy serwerów na amerykańskich pustyniach, w które budżet obronny USA wpompował miliardy dolarów, to ostateczny back-up, rodzaj archiwizacji totalnej w dobie „inwigilacyjnego” kapitalizmu… Ale ten proces ruszył pełną parą dopiero kilka lat po 9/11, dotyczy zatem głównie komunikacji i treści kreowanych w Web 2.0, natomiast jeśli chodzi o Web 1.0, do którego przynależy „Blok”, cóż, mimo iż większość globalnej internetowej komunikacji przechodzi przez serwery amerykańskie, gdzie jest przechwytywana, wątpię, by soczysta proza Shutego chłodziła się gdzieś w tej chwili w serwerowni NSA na pustyni Mojave. Dlatego po tym, gdy seria kilku banalnych, choć nieodwracalnych w skutkach zdarzeń sprawiła, że „Blok” zniknął z sieci, naszym obowiązkiem jako wydawców było przywrócić go jak najszybciej, w formie oryginalnej. Niestety zdani byliśmy na własne dziurawe archiwa bądź na Internet Archive i stanęło na tym drugim rozwiązaniu. „Blok” w wersji obecnej jest wznowieniem w obrębie współczesnego pola pisma, jakim jest ekran smartfona. Ale nie jest to wersja 2.0, a jedynie updejtowana rekonstrukcja, która umieszcza tekst we współczesnej ramie html5, przestrzegającej głównych zasad tzw. web standards (oddzielenie treści od prezentacji). Stąd można iść dalej i reinkarnować „Blok” na kolejnych platformach i polach pisma przyszłości, jak choćby Facebook Horizon.

Kieruje pani tę rozmowę w absolutnie trafnym kierunku. Zamknięcie i ponowne pojawienie się „Bloku” prowokuje pytania o kwestie poruszane we „Wprowadzeniu do historii cyfrowej”, a kluczowe nie tylko dla archiwistów i bibliotekarzy, ale w pierwszym miejscu dla wydawców. Wydawałoby się, że obowiązkiem wydawcy powinno być pielęgnowanie swojego cyfrowego portfolio, a każdy martwy link czy niedostępna strona powinny być traktowane jako coś wymagającego natychmiastowych działań. Niestety nawet Penguinowi zdarza się zamykanie projektów, które przeszły do historii, jak np. „A Million Penguins”[1]. Instytucjonalne lenistwo i brak wyobraźni – w tym przypadku ze strony dużego i poważanego wydawcy.

PC: Moje własne doświadczenia nie-lekturowe sprawiły, że ciekawią mnie losy tych porzuconych, nieodnawianych projektów. Pamiętam, że gdy czytałam „Liternet.pl” (2003) w 2015 albo 2016 roku, pilnie wklepywałam martwe linki do wyszukiwarki i zastanawiałam się, jak i gdzie to doświadczenie lekturowe można odzyskać. Czy może pozostaje już tylko forma lektury pośredniej – rozmowy z tymi, którzy zdążyli z danym zasobem cyfrowym zapoznać się, zanim zniknął (swoją drogą, to ciekawa forma ochrony pamięci, szczególnie w przypadku tekstów ergodycznych)? W przypadku „Bloku”, który poznaję całościowo dopiero teraz – sprawa była wyjątkowo emocjonująca, bo oceny tego tekstu, na które trafiałam wcześniej, były skrajnie różne. Z artykułu na Wikipedii wynika wręcz (zupełnie wbrew mojej intuicji, do której jeszcze wrócę), że „Blok” właściwie nikomu się nie podobał. Jak pan sądzi, dlaczego?

MP: Pierwsze słyszę, aby „Blok” się nikomu nie podobał. To raczej niemożliwe. Proszę sobie wyobrazić rok 2003. Ówczesny interfejs to 14- bądź 15-calowy monitor w opasłej beżowej ramie wielkości robota R2D2, wyświetlający obraz w rozdzielczości 640 x 460. Internet był z konieczności dozowany, gdyż serwowany był użytkownikom poprzez łącza Telekomunikacji Polskiej, pobierającej 12 groszy za impuls. Impuls tyka co 3 minuty. Internet ma zatem swoje tętno, bycie online jest włączaniem się do tego krwiobiegu. Za każdym razem, gdy zgrzyt inicjującego połączenie modemu kończy się, zaczyna się wyścig z czasem. Czyta pani wiadomości, ogląda blogi kumpelek, sprawdza co nowego na stronach autorskich w domenie art.pl i czas się rozłączać, bo od ziarnka do ziarnka i okaże się, że połączenia z internetem przez „Tepsę” kosztują więcej niż jedzenie i randki. I oto nagle, pośród tego przyspieszonego surfowania pośród artystycznych postów i animowanych gifów – „Blok”, rzecz nadająca na innych częstotliwościach, zapraszającą do zwolnienia, skupienia, eksploracji. Na monitorach niskiej rozdzielczości tekst rozciągał się na całą przestrzeń, ilustracje Maciejewskiego były duże i czytelne, żółte dymki z odautorskimi komentarzami wyświetlały się niczym małe, kąśliwe banery. Był to rodzaj cyfrowej odpowiedzi na postulat „formy bardziej pojemnej”, której tak konsekwentnie po Słowackim poszukiwał Miłosz. Ale jednocześnie „Blok” nie rozmywał się w sylwę, lecz realizował znaną i lubianą formułę „Diabła kulawego” (formalnie) i „Alternatywy 4” (tematycznie), będąc jednocześnie spin-offem docenionego już przez polskiego czytelnika „Cukru w normie” Shutego. Czy to jest przepis na pisarską i wydawniczą porażkę? Aby jednak usadzić się w pozycji, w której staje się to oczywiste, najlepiej zasiąść do „Bloku” tak, jak dzielni internauci sprzed 16 lat: na komputerze Intel PC z procesorem 266MHz, pamięcią 2 megabajtów, na przeglądarce Internet Explorer, na 14-calowym monitorze i z chrobotliwym modemem łączącym się z numerem dostępowym TP SA. Rzecz technicznie możliwa w Muzeum Historii Komputerów w Katowicach lub w Ubu Labie w Krakowie i przy użyciu wersji zachowanej w Internet Archive. Raz jeszcze zaryzykujmy tezę, iż nic w przyrodzie, także tej cyfrowej, nie ginie. Te na pozór zaginione pliki „Bloku” na gdańskim serwerze muszą gdzieś być. Mamy co najmniej kilka instancji, do których możemy się odwołać: właściciel serwera, autor, wydawca, ilustrator, web designer, agent agencji cyberbezpieczeństwa… Ponieważ nad literacką produkcją cyfrową najczęściej czuwa cały zespół, nierzadko rozproszony geograficznie, archiwiści i bibliotekarze, a nawet co dociekliwsi czytelnicy znajdą to, czego szukają. To nie jest przypadek legendarnej walizki Peipera! Są oczywiście wyjątki. Kilka miesięcy po publikacji „Bloku” w redakcji Techstów tłumaczyliśmy z niemieckiego jeden z animowanych, groteskowych hipertekstów Johannesa Auera. Tłumacz pracował na komputerze, którego wentylator zapychał się kurzem i kocią sierścią. Gdy przyszły letnie upały, płyta główna przegrzała się i spaliła, zabierając ze sobą w niebyt także dysk twardy. Cała praca, przy nieobecności kopii zapasowych, poszła na marne. Na tym samym dysku „usmażył się” też „Blok” Shutego. Ale tutaj kopie zapasowe były, zarówno w sieci, jak i na kilku dyskach zaangażowanych w publikację osób.

W kwestii pierwszości czy niepierwszości „Bloku”, gdyż to był najczęstszy zarzut krytyków, przypominanie Shutemu, że pierwsza powieść hipertekstowa powstała już w 1989 roku („popołudnie, pewna historia” Michaela Joyce’a) i w związku z tym „Blok” to nic nowego, jest przejawem historycznoliterackiej gruboskórności. Joyce napisał swój hipertekst przed internetem, kolejne powieści hipertekstowe w systemie Storyspace powstały przed internetem, w środowisku off-line, w kontekście najczęściej akademickim i w warunkach niczym nie zagrożonego amerykańskiego dobrobytu. „Blok” to polska powieść czasu przemian, kiedy to do społeczeństwa cyfrowego było nam dalej niż na księżyc. Zupełnie inny kontekst. Jeśli chcemy na siłę porównywać się z literaturą amerykańską, punktami odniesienia powinny być „Grammatron” Marka Ameriki, „My Body” Shelley Jackson czy „Hegiroskop” Stuarta Moulthropa powstałe w latach 1996-1997. A jeśli chodzi o „pierwszą polską” powieść hipertekstową – tej deklaracji nikt nigdy nie traktował poważnie. Należy pamiętać, że i Ha!art i Sławek Shuty w roku 2003 to ciągle nowi gracze w polu artystycznym, ich ruch z obrzeży ku centrum dopiero się zaczyna. Atrybut „pierwszości” jest przy tak zajmowanych pozycjach naturalnym taktycznym dopalaczem i zawdzięczamy go przede wszystkim performatywnej stronie działalności Piotra Mareckiego jako wydawcy. Zenon Fajfer od początku mówił nam o hipertekście „AE” Roberta Szczerbowskiego, w trakcie produkcji „Bloku” odkryliśmy też „Koniec świata według Emeryka” Radka Nowakowskiego. Ha!art i Techsty gęsto i często o tych utworach później pisały, jednak priorytetem w trakcie publikacji „Bloku” było promowanie tej akurat nowości. Jeśli odmieniane przez wszystkie przypadki słowo „pierwsza” w tym pomagało, tym lepiej.

PC: Wizja czytania „Bloku” w całościowo odtworzonych warunkach technologicznych z 2003 roku jest bardzo ciekawa, bo faktycznie przez ich zmianę dziś można powiedzieć, że odbiór tego hipertekstu oddala nam się historycznie. Kluczowe wydaje mi się to, że internet był wolniejszy i przekazywał innego rodzaju treści niż dziś – mniej nastawione na niekończące się skrolowanie, bardziej na większe partie lektur, na przykład na blogach, forach. Hipertekst literacki to gatunek slow. Czy Pan miał takie doświadczenia – na przykład dydaktyczne – związane z tym, że „Blok” dzisiaj może czytać się trudniej właśnie przez odległość historyczną w kontekście technologii?

MP: Reedycję „Bloku” czytało 60 studentów na międzywydziałowym kursie na UW. Zdecydowana większość czytała na swoich smartfonach i odbiór był pozytywny, ani tekst nie przeszkadzał smartfonowi, ani smartfon tekstowi. Każdego z beta testerów poprosiłem też o krótką refleksję i ewentualne sugestie na przyszłość.

Na pytanie o potencjalne ulepszenia, co druga osoba intuicyjnie bądź z nawyku wskazała na aplikację „stand-alone” jako jeszcze lepsze i bardziej przyszłościowe wcielenie „Bloku”. Skąd ten pęd ku aplikacjom? Chodzi zapewne o drobne niedogodności przeglądarek internetowych: czasem po kliknięciu na link musimy poczekać aż nowa strona z tekstem i grafiką się załaduje, a gdy już się załaduje, lądujemy u góry strony, pod paskiem adresu, który na kilka sekund bądź nieustannie (zależy od systemu) przypomina o tym, że przywołujemy tekst z internetowego serwera. Nie jest to lektura ani megaszybka ani superimmersyjna. Jednak odrobina więcej wygody, którą daje nam apka, okupiona jest wysoką ceną. W dobie totalnego powrotu telewizji, kiedy kontent sam przychodzi do nas, skrojony na naszą własną miarę i nie domagający się już żadnej reakcji poza lajkiem, swipem i zakupem użytkownik jest jak panna na wydaniu, o którą zabiegają producenci aplikacji. Tymczasem im więcej aplikacji, tym bliżej nam do świata postinternetowego. Łatwo zapomnieć, że za większością z aplikacji stoją inwestorzy i developer zrobi wszystko, by zapewnić ich, że aplikacja pojawi się na wszelkich możliwych systemach i będzie na bieżąco updejtowana. Z projektem artystycznym jest inaczej. Można mnożyć przykłady autorskich aplikacji, które przepadły, gdyż iOS wersja 1.0 został zastąpiony wersją 3, a Android KitKat Androidem Nugat. Mark Amerika, Aya Karpińska, Jody Zelen byli pionierami e-literackich aplikacji, ich utwory pojawiały się na iPhonie już od 2009 roku. Dziś nie ma po nich śladu. W odróżnieniu od aplikacji, które zawsze muszą być targetowane na określone podwórko: czy to Apple czy Google, rzeczy stworzone w zwykłym htmlu, dostępne w sieci, pozostają z nami na długo Strona internetowa jest agnostyczna, żyje dłużej niż całe generacje systemów mobilnych, a takżedużo łatwiej ją archiwizować. Innymi słowy, studenci zaproponowali rozwiązanie im bliskie i oczywiste, ale najkrótszego zasięgu. Umieszczenie „Bloku” w sieci i na serwerze wydawcy, a nie serwerze dostawcy mobilnego systemu operacyjnego lub producenta telefonu jest gwarancją długowieczności i automatycznej archiwizacji przez instytucje publiczne traktujące treści internetowe jako dziedzictwo kulturowe. Takiej gwarancji na razie nie mają apki. Zarzuci mi pani sprzeczność: najpierw mówię, że w cyfrowej przyrodzie nic nie ginie, a potem, że aplikacje giną, a strony internetowe nie. Ale jest to kwestia skali i czasu. Na razie aplikacje pochłania czarna dziura. Nie powstała jak dotąd żadna platforma automatycznego backupu, nie zawiązała się żadna instytucja, której misją byłoby archiwizowanie mobilnych aplikacji tak, by można było je otwierać w ich natywnych środowiskach. A te ostatnie ewoluują w szalonym tempie. Jeśli w roku 2009 zapisaliśmy apkę na dysku, jak ją otworzyć w 2019? Ani Google, ani Apple nie zaprzątają sobie tym głowy. Jest nadzieja, że będzie to kiedyś możliwe. Kto by pomyślał jeszcze kilka lat temu, że na stronach Internet Archive będzie można otwierać programy na Macintosha stworzone w roku 1984? Mac Os 7 jest tam dostępny za darmo. Programy napisane na ten system, np. animowane slajdy na popularny Hypercard, w tym Uncle Buddy’s Phantom Funhouse Johna MacDaida, można otwierać ze zwykłej przeglądarki internetowej. Przeglądarka internetowa to środowisko, które najdłużej opiera się się rozpędowi technologii i własnościowym wojnom o prawa nad cyfrowymi wytworami kultury. Javascript i html to gwarancja długowieczności. Wszystko, co da się otworzyć w przeglądarce, przetrwa dużo dłużej niż kolorowe fajerwerki na Instagramie. Pamiętajmy, że fotka, którą daliśmy na Facebooka, staje się prawnie własnością Facebooka.

PC: Może teraz pytanie bardziej ogólne – czy jako autor i teoretyk hipertekstu oraz piewca rozwiązań webowych widzi Pan przyszłość hipertekstów literackich w post-webie? Czy jest w ogóle możliwa i czy powstaje hipertekstowa narracja we wtórnie linearnych platformach takich jak Twitter? Czy może cały głód na interaktywne fikcje wypełnił już rynek gier wideo? Co natomiast z rozwiązaniami kompromisowymi takimi jak Twine – program demokratyczny i prosty w użyciu, ale czy wystarczająco rozbudowany?

MP: Na razie nie widzę. „Humement”– aplikacja remediująca legendarną książkę Toma Phillipsa, White i inne apki Jacoba Nelsona, które podbiły serca e-literatów kilka lat temu, to kolejne przykłady utworów post-webowych, które zniknęły ze smartfonów i tabletów. I tylko Jörg Piringer (niemal) samotnie i niestrudzenie przemierza podstępne wody tego Trójkąta Bermudzkiego. Wiara w post-web doprowadziła e-literaturę do opłakanego stanu. Rzeczy pojawiają się i znikają, gdyż „kuratorzy” naszego doświadczenia sieci nie mają cierpliwości do producentów kontentu, których cykl wydawniczy nie pokrywa się z bezlitosnym cyklem systemowych updejtów, z których rozliczają ich akcjonariusze. Dlatego J.R Carpenter, Roderick Coover, Scott Rettberg, Nick Montfort, nie mówiąc o Judy Malloy publikują w formule web bądź pre-web, w sieci lub w galeriach.

Pre-web, web i post-web to ewolucja, której skutki zmuszają do oporu. Moi rodzice żyją w post-webie, dla nich internet to Facebook, z wyjątkiem kilku dni w roku, kiedy rozliczają się z Urzędem Skarbowym. Wiadomo – pragmatyzm i wygoda. Jednak w post-webie żyją także fabryki troli i na nim żerują. Artysta musi się temu przeciwstawić. Gdyby 20 lat temu Zuckerberg pojawił się na konferencji SigWeb czy Hypertext i ogłosił, że od dziś jego portal będzie internetem, brzuchy bolałyby nas od śmiechu. A jednak… Wtórnie linearna platforma to przede wszystkim Facebook. Instagram to z kolei post-webowa telewizja. Michael Joyce mówił kiedyś, że hipertekst to zemsta słowa nad telewizją. Dziś Instagram to zemsta telewizji nad hipertekstem. Twitter to coś innego. Jego otwarty, społecznościowy charakter przyczynił się do sukcesu hasztagu – narzędzia zaproponowanego przez użytkownika Twittera, zaakceptowanego przez deweloperów i przyjętego do powszechnego użytku na wszystkich innych platformach. Mijająca dekada pokazała, że hasztag to jeden z jaśniejszych fenomenów sieci 2.0. Jako rodzaj turbo-linku, który grupuje ludzi i idee, oraz jako samoustanawiający się kanał komunikacyjny hasztag wyzerowuje linearność i asynchroniczność skrola do pojedynczego momentu. Zamienia lekturę w wydarzenie, zachęca do przejścia od skrolowania do działania.

Wracając do interaktywnych fikcji. Równolegle do prac odświeżających „Blok” Shutego w html5, przyglądałem się możliwościom adaptacji prozy Shutego na dwa najbardziej stabilne dziś systemy do tworzenia nielinearnych programowalnych narracji: Storyspace 3 oraz Twine 3. Choć w Storyspace można dziś robić rzeczy, o których się nie śniło klasykom (dynamiczne podmienianie tekstu, hipertekst „skulpturalny”, warunkowe fajerwerki bazujące na krokach i ekwipunku bohatera), to Twine ma podwójną przewagę. Po pierwsze posiada wewnętrzny zegar odmierzający czas rzeczywisty w milisekundach, a po drugie jest za darmo. Jednak mimo to, stety lub niestety, najwięcej innowacji w interaktywnym storytellingu odbywa się dziś w Unity i Unreal – a zatem silnikach gier wideo, zwłaszcza w gatunku konsekwentnie realizowanym przez studio Telltale Games i innych deweloperów, którzy poszli w tym właśnie kierunku. „Life is Strange” oraz prequel „Before the Storm” to prawdziwa uczta nie tylko dla post-millenialsów, ale i dla miłośników starej, dobrej hipertekstowej narracji. Można wręcz odnieść wrażenie, że Zak Garris, Chris Floyd, Zoe Brown z zespołu stojącego za serią to byli studenci Michaela Joyce’a w Vassar Collage lub innych pionierów hipertekstowej narracji. Efekty hipertekstowego nawrotu i rekurencji realizowane są tam innowacyjnie i po mistrzowsku, zarówno w ciągu syntagmatycznym, jak i paradygmatycznym. No i w każdej chwili możemy w „Life is Strange” wyluzować i spowolnić, tak jak chciał Robert Coover, a tekst gry nawet wtedy, lub wręcz zwłaszcza wtedy, odwdzięczy się nam czymś nowym i niespodziewanym.

 

[1] „A Million Penguins” to projekt kolaboracyjnej wiki-powieści uruchomiony w 2007 roku przez wydawnictwo Penguin i Uniwersytet De Montforta w Leicester. Oparty na zasadzie Wikipedia projekt otwarty był dla każego. Uczestnicy, poza dodawaniem własnego tekstu, mieli prawo edytować tekst nadesłany przez kogoś innego. Nad całością czuwał zespół moderatorów.

Tocznia skrola

To kawałek internetu dla internetu. Autorski cykl Pauliny Chorzewskiej o kulturze cyfrowej i zjawiskach literackich w sieci. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Artur Denys

Mariusz Pisarski
ur. 1973, krytyk, cyfrowy wydawca i producent. Twórca portalu i pisma „Techsty. Literatura i Nowe Media”. Doktor nauk humanistycznych, autor pierwszej polskiej monografii hipertekstu literackiego „Xanadu. Hipertekstowe przemiany prozy", współautor cyfrowych adaptacji klasyki literackiej, m.in internetowej powieści paragrafowej „Bałwochwał" na podstawie opowiadań Brunona Schulza i hipertekstowej adaptacji „Pamiętnika znalezionego w Saragossie" Jana Potockiego. Nominowany do nagrody Teda Nelsona przez ACM (Amerykańskie Stowarzyszenie Informatyków) na konferencji Hypertext 2011.
Paulina Chorzewska
(ur. 1996) – studentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m. in. w „Wakacie” i „Stonerze Polskim”. Mieszka w Warszawie. Redaktorka „Małego Formatu”.
korekta Katarzyna Barcik
POPRZEDNI

varia proza  

Siodłaj konie, ruszajmy

— Paweł W.

NASTĘPNY

szkic  

Joker, bogaty piłkarz, biedny pisarz

— Adam Kaczanowski