fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Podsumowanie dekady (2010-2019)

Cykl tekstów o najważniejszych zjawiskach w literaturze ostatniej dekady. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Katarzyna Drewek-Wojtasik.

Paulina Chorzewska

(ur. 1996) – studentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m. in. w „Wakacie” i „Stonerze Polskim”. Mieszka w Warszawie. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Andrzej Frączysty

(ur. 1995) – absolwent filozofii i filologii polskiej w Kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego, publikował m.in. w „artPapierze”, „Popmodernie”, magazynie „Szum”, „Kontakcie”. Mieszka w Warszawie. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Jakub Nowacki

(ur. 1994) – student scenariopisarstwa w Szkole Filmowej w Łodzi. Debiutował w „Głosie Pruszkowa”, później publikował m.in. w „Ha!arcie”, „Kontencie”, „Popmodernie”, „Stonerze Polskim”, „Twórczości”. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Małgorzata Tarnowska

(ur. 1991) – doktorantka w Instytucie Literatury Polskiej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje w redakcji miesięcznika dla bibliotekarzy szkolnych. Mieszka w Warszawie. W „Małym Formacie” zaczynała od korekty. Obecnie redaguje.

Jacek Wiaderny(ur. 1994) – absolwent kulturoznawstwa w Kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego. Publikował m.in. w „Twórczości”, „Nowej Orgii Myśli”, „Niewinnych Czarodziejach”, „Ha!arcie”, „eleWatorze”. Mieszka w Otwocku. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

 

Andrzej Frączysty: Spotykamy się w tym pliku tekstowym, żeby pogadać przy okazji numeru, w którym podsumowujemy dekadę w literaturze. Jak się z tym czujecie? Z jednej strony wydaje się, że okoliczności ku takiej rozmowie są nader sprzyjające: rozpoczęliśmy tę dekadę jako początkujący, ale już jakoś ukierunkowani czytelnicy i czytelniczki, przeszliśmy w trakcie tej dekady przez rozmaite humanistyczne wydziały, które z lepszym, gorszym lub z żadnym skutkiem usiłowały nas „sprofesjonalizować” jako ludzi czytających i piszących, wreszcie – w drugiej połowie tej dekady – rozpoczęliśmy działalność czasopiśmienniczą, wpisując się tym samym w dobrze już rozpoznany model działalności w polu kultury w Polsce („pospolite ruszenie” jak pisze Piotr Marecki w tomie wywiadów z redaktorami i redaktorkami czasopism po 1989 roku). Daje to perspektywę nie tylko do socjologicznych opowieści o przemianach samego pola literackiego w Polsce ostatniego dziesięciolecia, ale też takich, które uwzględniają Wasze osobiste doświadczenia jako czytelniczek, studentek, redaktorek, krytyczek, poetek… Z drugiej strony przychodzi nam rozmawiać w warunkach skrajnie trudnych. Rozmawiamy o literaturze – a więc języku, instytucji, prawie, polityczności – w sytuacji niemożliwości wydobycia się ze skrajnie sprekaryzowanej kondycji. Rozmawiamy o literaturze – jako redakcja niewielkiego lewicowego czasopisma literackiego – w kraju, którego elity przeżywają właśnie graniczące ze zbiorową histerią wzmożenie, bo ich świecka święta została ostatecznie kanonizowana przez króla Szwecji. Rozmawiamy więc o literaturze, która tak dawniej, jak i dzisiaj – może szczególnie dzisiaj? – jest liberalizmem. Jak w takiej perspektywie odnajdujecie się pod koniec 2019 roku z własnym – czytelniczym, redaktorskim, autorskim – doświadczeniem? Czy uczestnictwo w „pospolitym ruszeniu” otworzyło Wam na coś oczy, a może przeciwnie – zabrało bezpowrotnie „niewinną” perspektywę?

Małgorzata Tarnowska: Pytanie, które postawiłeś porusza szereg bardzo istotnych wątków, ale mnie sprowokowało w pierwszej kolejności do powrotu do własnych doświadczeń czytelniczych sprzed dekady. To był moment, w którym z wielkim uporem kompletowałam domową bibliotekę zachodniego kanonu literatury. Z większym lub mniejszym sukcesem próbowałam w nim wówczas znaleźć reprezentację własnych mniejszościowych doświadczeń, oczywiście nie mając pojęcia – jako uczennica konserwatywnego liceum – o istnieniu alternatywnych kanonów wrażliwości. Kolejnych dziesięć lat lektur i funkcjonowania w środowisku wydawniczym i po części krytycznoliterackim w redakcji MF pozwoliło mi przede wszystkim zdać sobie sprawę z instytucjonalnych, politycznych i ekonomicznych uwikłań nie tylko kanonu literackiego, ale i samej literatury jako instytucji. W moim wypadku ta „utrata niewinności” była jednak jak najbardziej pozytywnym zjawiskiem, ponieważ pozwoliła mi dostrzec nieprzezroczystość liberalnego modelu opisu świata (na który zwróciłeś uwagę) i funkcjonowania pola literackiego, a co za tym idzie, poszukiwać zjawisk i nurtów, które funkcjonują na obrzeżach literackiego centrum i podważają jego hegemonię.

Paulina Chorzewska: Na początku tej dekady czytałam produkowaną masowo młodzieżową literaturę gatunkową i sięgałam ciągle po identyczne książki. Cieszyło mnie poznawanie historii, moich rodziców cieszyło to, że czytam w przerwach od komputera. Chodziło mi chyba o to, żeby fantazjować i zaspokajać głoda na dany typ historii: jak miałam fazę  na wampiry – przez pół roku czytałam podobne rzeczy aż do porzygu, później zmiana. Nie rozumiałam tej całej machiny rynkowej, nie wiedziałam skąd się te książki biorą. W liceum nagle okazało się, że podoba mi się wszystko, bo przecież układa się w tą spójną, ewolucyjną opowieść epok i gatunków literackich. Czytanie wydawało mi się wtedy czymś bardzo ścisłym i dość poważnym, jak układanka. W tym samym czasie zawsze w lekturze wisiało nade mną maturalne pytanie o formę – „jak to jest zrobione?”. Myślałam, że to pytanie sprawi, że przeczytam i ogarnę każdy możliwy tekst. Później okazało się, że nie ma jednak pytania, które otworzy wszystkie teksty. Może też dlatego – chwilę przed pójściem na studia –  zainteresowałam się literaturą elektroniczną, która już zupełnie mnie wytrącała z pewności siebie i sprowokowała do zakwestionowania wielu wygód i przezroczystości. Dekadę kończę z podobną refleksją do tej, którą wyraziła Gosia – jeśli nastąpiła jakaś utrata niewinności, jest ona dla mnie pozytywna. Uczestnictwo w „pospolitym ruszeniu” i studia polonistyczne paradoksalnie sprawiły, że coraz mniej chce mi się bronić literatury, bo, jak zalinkował Andrzej, jest to pojęcie podejrzane. Bardziej chce mi się bronić szerszej kategorii, właściwie to możliwie jak najszerszej – piśmiennictwa (internetowego, osobistego i innych) oraz rozmów o nim, ruchu wokół niego. Literatura może być okej, ale ciekawsze jest to, po co ludziom jest, co im naświetla, co ją naświetla. (Już prawie) po studiach literatura wydaje mi się nudniejsza od ludzi, którzy o niej rozmawiają i jej używają (na różnych polach). To chyba sprawia, że mimo ładnie wyrażonej wyżej aury schyłkowości oraz trafnie wypunktowanych „skrajnie sprekaryzowanych” warunków jeszcze się chce. Nie wiem, czy miałabym takie poczucie, gdybyśmy robili pismo wyłącznie literackie.

Jacek Wiaderny: Dobrze pan Marecki powiedział. Niestety historia uczy, że pospolitym ruszeniem raczej się nie wygrywa, może bitwę, ale na pewno nie wojnę, dłuższe trwanie. Wizja przegranka zawsze wisi w powietrzu; w zasadzie stanowi ono nieodwołalny horyzont wszelakich działań. To pierwsza lekcja z uczestnictwa w kulturze – praktycznie każda inicjatywa jest w gruncie rzeczy kruchą konstrukcją, domkiem z kilku deseczek zbitych na ślinę. Czasem wystarczy, że jedna z nich się obluzuje, by całość runęła w drzazgi. Samo słowo „inicjatywa” jako domyślny rzeczownik jest zresztą trafniejsze od „instytucji”. „Inicjatywa” ma w sobie coś z oddolnego czynu społecznego, „instytucja” sugeruje powagę i solidność. Instytucje mają nieruchomości i logowane długopisy, inicjatywy wykładają podłogę dobrymi chęciami. Co można z tym zrobić? Ryneczek kulturalny wydaje się oferować małym inicjatywom dwie drogi: pokusę kapitalizacji lub iluzję profesjonalizacji.

Pokusę kapitalizacji łatwo wyjaśnić na przykładzie futbolowym. Jeśli w danym sezonie mały klub osiągnie spektakularny sukces, w kolejnym duże marki piłkarskie wykupują na pniu jego kluczowych zawodników. W ich głowy wwierca się bait sukcesu, do którego dochodzi jeszcze poczucie osiągnięcia szklanego sufitu: świetna robota, teraz chodź do nas! To właśnie pokusa kapitalizacji, drenaż zajebistości, uwłaszczanie się większego na mniejszym. W kulturze, jak wszędzie, więksi to często liberałowie – nie tyle nawet wśród czasopism (choć też), co właśnie instytucji kulturalnych. O tym mainstreamie można powiedzieć frazą Tuzza Globale – wszystkie drogi prowadzą go zawsze po więcej.

Iluzja profesjonalizacji to z kolei choćby program ministerialny Czasopisma, który niniejszym realizujemy. To tworzenie wrażenia, że za 6000 złotych brutto można wydać porządnie numer czasopisma, zapłacić za teksty, grafiki, skonsultować się z prawnikiem i księgową. Razem z dotacją pojawia się konieczność spełnienia szeregu poważnych wymogów. Teoretycznie stawia to inicjatywę w jednym rzędzie z biznesem i dużymi NGO-sami – w praktyce, gdy porównamy skalę wsparcia, okazuje się kolejnym żartem z mniejszego. Chciałbym zobaczyć minę Janusza Filipiaka albo Jurka Owsiaka, gdy dowiadują się, że informacja o budżecie (lub jego braku) na kolejny rok pojawi się w kwietniu, a same pieniądze w maju. Czy byłoby im do śmiechu? U podstawy tej iluzji, maskującej brak jakiegokolwiek poważnego pomysłu na kulturę, leży przekonanie, które nazwijmy tutaj teorią tanecznego skapywania. To znana skądinąd wiara, że jeśli mali zatańczą z dużymi na ich zasadach, nagle coś im skapnie z góry. Umówmy się, nie skapnie.

Jeśli chodzi natomiast o moje prywatne doświadczenie czytelnicze rozpostarte między dwa bieguny dekady – a więc teraz i kiedyś – to różni je przede wszystkim czasowość. U progu lat nastych miałem połacie czasu, zielone i żyzne jak z tapety Windowsa. Czytałem wszystko, żarłocznie i z pogardą wszelkich chronologii czy genologii: całego Stendhala, większość Sartre’a, trochę Gorkiego, Tołstoja, Boya, Kotta, Dygata, Gombro i tak dalej, ale też różne książki fantastyczne, biograficzne, historyczne. Pamiętam swoje oburzenie, kiedy bibliotekarka w rodzinnym Otwocku oznajmiła, że nie posiada w magazynie dwudziestodziewięciotomowego wydania „Historii Rewolucji i historii Cesarstwa” Adolphe’a Thiersa. Wiele lat później dowiedziałem się, że to ten sam Thiers, który kazał strzelać do komunardów paryskich, więc może dobrze się stało – z drugiej strony dziś taki wysiłek (i zapał) byłby nie do powtórzenia. Poza wycieczkami w eksces gros lektur stanowił jednak męskojęzyczny zachodni kanon a la Harold Bloom made in Poland pod Warszawą. Kobiety – bibliotekarki i polonistki – były raczej jego strażniczkami. Później to się zmieniło, od Houellebecqa wolę Darrieussecq, kanon znacznie się poszerzył, natomiast czas skurczył się jak w gorsecie.

AF: Mówicie kapitalne rzeczy, aż nie wiem, za którą nitkę pociągnąć. Może za tę: „Uczestnictwo w »pospolitym ruszeniu« i studia polonistyczne paradoksalnie sprawiły, że coraz mniej chce mi się bronić literatury”. Jakoś rozpoznałem się w tym twierdzeniu, choć sam proces dochodzenia do tego przekonania miał u mnie, rzecz jasna, zupełnie inny przebieg. Przyjechałem do Krakowa z Kościeliska już jako dziecię okropnie przejęte i „zainteresowane literaturą”, czego nabawiłem się w prowincjonalnym zakopiańskim gimnazjum od ubóstwianej polonistki (z którą dziś serdecznie się przyjaźnimy). Nie ma co wieszać psów na Zakopanem i prowincji, bo w Krakowie nabawiłem się jeszcze gorszych rzeczy – zaczęło mi się wydawać, że to wszystko jest bardzo ważne (dla świata, dla innych ludzi) i począłem wykonywać ruch podobny do tego, który opisuje Małgosia. Jako że dzieciaki z tzw. „dobrych liceów” krakowskich wpuszczano i zapraszano na zajęcia uniwersyteckie na UJ – na moje szczęście i nieszczęście mój pierwszy kontakt z akademią odbył się poprzez „teorię literatury”. Mój Boże. Wtedy, tak mi się wydaje, ta dyscyplina literaturoznawstwa miała w mojej głowie taki status jak… Bo ja wiem? Fizyka? No po prostu myślałem, że to jest taka teoria wszystkiego. Bryłka języka przesłoniła mi świat na dłuższy czas. No i, co chyba jeszcze istotniejsze (i przykrzejsze), świetnie pełniło to rolę dystynkcji. Odróżniałem się, dzięki literackim i teoretycznoliterackim (z czasem naturalnie przechodzącym w filozoficzne) zainteresowaniom nie tylko od mojego rodzinnego, wiejskiego środowiska, ale również wewnątrz moich krakowskich środowisk rówieśniczych. Najlepiej to, co się ze mną wtedy działo, pokazują moje ówczesne rozmowy matką: ja klarowałem jej coś trzy-po-trzy o moich najnowszych czytelniczych najrewelacyjniejszych rewelacjach, a ona pytała mnie „z czego będziesz żył?”; ona dopytywała, czy na pewno chcę całkiem rezygnować ze swoich dotychczasowych matematycznych i fizycznych zainteresowań, a ja tymczasem pouczałem ją, dlaczego głosowanie na Andrzeja Leppera jest niewłaściwe… Długo by wyliczać te bzdury, które wygadywałem, a o których wiele osób rozmawia dzisiaj za sprawą „Powrotu do Reims” (i dobrze – ta książka jest udana przez to, że jest, w pewnym sensie, nieudana). Potem przyszły dyskusje o poezji i krytyce zaangażowanej, których wnioski stały się przecież przesłankami naszej działalności, a lwia część dyskutującego wówczas grona (Kaczmarski, Koronkiewicz, Żurek, Staśko, Sztafa, Skurtys, Kujawa) – została naszymi stałymi lub sporadycznymi współpracownikami. Worka pt. „akademia” nawet nie tykam, niech zostanie na kiedy indziej. Zmierzam do tego, że moje pytanie wypływało z pobudek osobistych, bo mimo wszystko pracę w piśmie uważam za okres najintensywniejszych przekalibrowań literackich (estetyczno-ideowych), które doprowadziły mnie w podobne rejony co Paulinę. Co robisz, kiedy na dobre orientujesz się, że uczestniczysz w dyskursach i praktykach, których główną funkcją społeczną jest reprodukowanie statusu aktorów tego spektaklu i/lub chłostanie „ciemnogrodu”, który jest poza tym obiegiem? Kiedy dociera do ciebie, że te wszystkie pierdolety o promocjach i wskaźnikach czytelnictwa, co to się z nich wszyscy kunktatorsko podśmichują (dystansik, ważna sprawa w dobrym towarzystwie), są realnie panującymi przekonaniami mającymi wielką moc symboliczną, polityczną etc.? „Te i inne pytania”. Pewne odpowiedzi – które teraz przemilczę, bo już przekroczyłem granice przyzwoitej długości wypowiedzi – na szczęście nadeszły, bo inaczej nie byłoby mnie tu z wami.

Ale, ale: rozejrzyjmy się wokoło, zajrzyjmy do sąsiadów. Tych – co jak my – nie mają nic (lub prawie nic) i wciąż działają („Kontent”, „Stoner Polski”, „Wizje”, „Wakat”, „Szajn”), tych co się zmęczyli/wypalili po latach solidnej roboty (z ostatnich doniesień choćby „Midrasz”, „Fa-art”) i tych, co mogą rosnąć w cieplarnianych warunkach kapitału zakładowego wydawcy („Nowy Napis”, „Dwutygodnik”). Wreszcie: nie zapomnijmy o dzieciach tego czasu – dziennikarzach kulturalnych i influencerach (Michał Nogaś, Justyna Sobolewska, Wojciech Szot i zastępy innych), którzy przecież zasiadają w kapitułach wielu nagród literackich w kraju. Jak odnajdujecie się z naszą działalnością w tym – z grubsza tylko nakreślonym – towarzystwie? Czy czujecie, że takie a nie inne sąsiedztwo jakoś wpływa na naszą praktykę i na wasze myślenie? Wartościujecie jakoś te zjawiska?

PC: Fajnie, że tak wszystko ładnie posegregowałeś, poukładałeś, bo jak słyszę, że ktoś porównuje ze sobą wyżej wymienione podmioty z różnych kategorii, żeby ustalić, który jest najlepszy, kto kogo przegania, kto się wspina na podium – to nie ma sensu, przy świadomości, że każda redakcja/podmiot działa w określonych warunkach medialnych, społecznych, instytucjonalnych, finansowych i chyba w ten sposób trzeba te zjawiska wartościować – jeśli jakkolwiek. Wszyscy chcielibyśmy pracować w warunkach bardziej stabilnych i nie wiem, czy można właściwie powiedzieć coś więcej. Niestety ciągle nie wiemy, jak to zrobić, żeby takie warunki sobie zapewnić. Jest to męczące – szczególnie, że najczęściej słyszę o tym, że otwierają się nowe pisma i zarazem zamykają się stare – jakoś nigdy nie są to wieści o tym, że nagle ktoś się ustabilizował – że ktoś znalazł pomysł na to, jak działać w stabilnych ramach finansowych.

Widzę, że poruszyłeś tu też kwestie dziennikarzy literackich i – kontrowersyjne słowo – influencerów, które oznacza osoby mówiące o książkach w pojedynkę we własnych kanałach, mediach społecznościowych. To określenie „influencer” jest tak kontrowersyjne, bo ma oznaczać osobę, która raczej promuje książki zamiast je krytycznie czytać i o nich rozmawiać  – ma sprawczość reklamową, jej opinia ma się przekładać w pewnym stopniu na sprzedaż. Środowisko literackie lubi czasem tym postraszyć, ale wydaje mi się, że nie zawsze tak to wygląda. Od jakiegoś czasu toczę rozkminkę, obserwując środowsko instagramerów i youtuberek książkowych – to jest chyba właśnie ta przestrzeń działalności, która ponoć zabiera pracę krytykom literackim. Chyba należałoby przyjrzeć się trochę bardziej tym rejonom – tym bardziej, że są to osoby, które zwracają się po prostu do innych grup niż krytycy piszący do czasopism. W dużym stopniu są to młode dziewczyny, które mówią o ważnych społecznie problemach do innych młodych dziewczyn, obok tego uczą się wzajemnie jak krytycznie czytać literaturę popularną, młodzieżową, gatunkową. Nie należy tego ignorować, bo często mam wrażenie, że te osoby właściwie wyrabiają w swoich odbiorcach nawyk obcowania z krytyką. Takie Bestsellerki, które nagrywają półgodzinne (albo nawet dłuższe recenzje), komentują przekłady, dyskutują, wciągają do dyskusji swoich widzów, wszystko to bez napinki – takie jakościowe towarzystwo w poletku mnie cieszy. Nie chodzi mi też o to, żeby porzucić wszystkie redakcje i przerobić się na instagramerów, bo to nie jest idealne wyjście i nie rozwiąże wszystkich problemów (o czym zresztą samo środowisko booktuberskie często mówi), bo przecież praca na książkach w mediach społecznościowych w pojedynkę albo prawie w pojedynkę to zupełnie inny koncepcyjnie rodzaj roboty niż robota redakcyjna, która powinna być wspierana, stabilizowana, żeby wypełniać dobrze swoje cele.

Jakub Nowacki: O dziennikarzach kulturalnych, influencerach i mejwenach, liderach literackiej opinii, wolę nie mówić za dużo. Zgadzam się z Pauliną, że to inne kategorie, że gramy właściwie w innych ligach. Ale, idąc za rozpoznaniami Pierre’a Bourdieu z jego książki „O telewizji”, powiedziałbym, że pole dziennikarskie, poprzez swoją hegemoniczną pozycję, skłonność do dominacji nad wszystkimi innymi polami produkcji kulturowej (również literaturą), wiele rzeczy może nam wmówić i narzucić. Wmówić nam mogą, że jesteśmy towarzystwem wzajemnej adoracji, hermetycznym kółkiem akademickim pozbawionym troski o tzw. „zwykłego czytelnika”. Narzucić mogą swój przezroczysty język, swój rygor szybkiego myślenia (za Bourdieu: fast-thinking) i produkowania marketingowych notek w funkcji recenzji. Ponieważ w tej zabawie idzie o język, nie wolno dać się zwieść dziennikarzom, bo sami się nie zorientujemy, kiedy przestaliśmy pisać o literaturze, a zaczęliśmy produkować pastę do zębów ODONTO. Tę samą, o której tak pięknie pisał, również w bourdieańskim duchu, mój ulubiony Andrzej Falkiewicz ( „Takim ściegiem”):

Im jestem starszy, tym wyraźniej czuję, że w tę grę utowarowionej produkcji humanistycznej, graną przez autorów-towary i redaktorów-uspołecznionych handlowców, grać nie powinienem. Kiedyś mój tato produkował pastę do zębów. Pasta ODONTO to było coś, co musiało najlepiej smakować, być najbardziej higieniczne, najzdrowsze i możliwie najbardziej słodkie dla możliwie największej grupy ludzi. Całej rodzinie, wszystkim krewnym i znajomym dawał do smakowania te miętowo-anyżkowe próbki. (…). Dowiedziałem się później, że to się nazywa marketingiem. W ten sposób w USA marketingują samochody, wódki, domki jednorodzinne, proszki do prania. Umiejętność marketingu polega na umiejętności stworzenia towaru, który zadowoli wszystkich w jakiejś mierze. Teoretycy marketingu mówią nawet o »osobowości towaru«. Domyślam się, że powinna być to osobowość miła, kontaktowa, ale też trochę nijaka — taka, z którą nie warto dłużej przestawać. No bo jeśli towar w jakiejś mierze musi zadowolić wszystkich, zaspokoić wszystkie gusty, a wszystkie dysgusty ominąć — to znaczy, że nikogo nie zadowoli w pełni.

Tyle w temacie „nogasiów”. Wolę mówić o młodych czasopismach, to one – a nie szpalty „magazynów do czytania” – tworzą dziś w tym kraju życie literackie. Tym bardziej, że w wypadku młodych, sieciowych pism, można już mówić o jakimś, bo ja wiem, trzecim obiegu. Nowe periodyki internetowe wyrastają jak grzyby po deszczu, redaktorzy są młodzi, zdolni i dobrze odżywieni. I dobrze, bez cienia przekąsu wołam: niech się plenią rzyradory! Formułą, przy pomocy której chcą uprawomocnić swój byt niemal wszystkie nowe redakcje – w owych inicjacyjnych odezwach, zakładkach „O nas“, quasi-manifestach – jest „brak miejsca dla młodych autorów“. Sami przecież w ten sposób tłumaczyliśmy powołanie MF, kiedy zaczynaliśmy wiosną 2017 roku. Zamknęły się właśnie „2Miesięcznik” Rafała Różewicza i krakowska „Popmoderna” (ta druga odrodziła się jakiś czas później, ale już z innym impetem); czuło się, że jakaś przestrzeń się zwalnia. Oczywiście, w tym samym czasie w głowach naszych krakowskich znajomych, w zakamarkach Gołębnika rodził się pomysł na kwartalnik literacki „Kontent”, który wystartował właściwie równo z nami. Później do peletonu dołączyły „Wizje”, „Stoner Polski”, do regularnego wydawania wrócił „Wakat”, z polonistycznych samizdatów („Feerie”) do internetu i ilustracji przeszedł „Tlen Literacki”. Nie należy zapominać, że w krakowskich piwnicach dojrzewały w międzyczasie ekstatyczne poetyki; na skutek sztamy trzech pokoleń poetyckich (w osobach Biedrzyckiego, Rybickiego i Mateusza) uformowało się coś w rodzaju nowego „brulionu”, czyli Krakowska Szkoła Poezji. Zrobiło się gęsto. Zmierzam do tego, że podobna formuła inicjacyjna – „nie ma gdzie publikować, musimy stworzyć własne miejsce“ – dziś musi już brzmieć zabawnie; nie ma racji bytu, gdy miejsc do publikowania jest legion. Klucz, jak mi się zdaje, tkwi w tym, by – cytując parnasistę – „wymyślić swoją trudność“, a więc nie powielać wesoło sprawdzonego schematu w duchu „jesteśmy fajni, załóżmy pismo“, tylko zawalczyć o, przepraszam za wyrażenie, linię czasopisma – w karnawale publikowania postawić sobie pytanie, co tak naprawdę warto publikować. Wyróżnikiem MF na tle innych inicjatyw wspomnianego „trzeciego obiegu“ jest chyba stawianie sobie takich pytań, takich trudności. Uważna czytelniczka dostrzeże u nas konsekwencję w podejmowaniu zagadnień z zakresu socjologii literatury – np. realiów pracy w kulturze, prekaryzacji w zawodach redaktorsko-wydawniczych czy niedostatecznej reprezentacji kobiet wśród nominowanych do nagród literackich. Te kwestie były dla nas ważne od początku, ale myślę, że doświadczenie pracy w „tej dziwnej instytucji zwanej literaturą” jeszcze bardziej nas na nie uwrażliwiło.

AF: A jak widzicie w kontekście omawiania tych sąsiedzkich relacji obecność nowego gracza czyli Instytutu Literatury i jego flagową inicjatywę czyli pismo „Nowy Napis”? Mija, zdaje się, mniej więcej rok od rozpoczęcia ich działalności i można już coś niecoś na ten temat powiedzieć. Sam, przyznam szczerze, od dłuższego czasu nie potrafię myśleć o ich działalności inaczej niż przez analogię do wielu innych PiS-owskich reform. W skrócie: za inicjatywą niewątpliwie stoi dobre rozpoznanie problemu – podtrzymywany przez lata w polu kultury – dzięki sieci nagród literackich, mediów, dyżurnych krytyków i dziennikarzy – liberalny status quo ogromną asymetrią kapitału, prestiżu, wreszcie – widzialności. W strefie półcienia (lub zepchnięty do absolutnej niszy) pozostaje gros twórców, inicjatyw, zjawisk wartościowych, nieraz bijących na głowę mainstreamowe wyroby – to właśnie z myślą o nich kreowana jest nowa, dobrze finansowana instytucja i jej media. Co się dzieje w praktyce? Inicjatywa, owszem, trafia po części do założonych adresatów i adresatek (podkreślam „po części”), ale poza tym próbuje się nią obsługiwać jeszcze tysiąc innych spraw: a to, że pismo będzie trafiać do dzieci i młodzieży szkolnej i zapewniać jej kontakt z literaturą najnowszą i krytyką literacką (z rozmów z wszystkimi znajomymi mi nauczycielami i nauczycielkami wnoszę, że pojawienie się Nowego Napisu w szkołach można porównać do upadku niezidentyfikowanego obiektu kosmicznego – nikt nie wie co to jest i po co, no i tym bardziej nikt nie pracuje na tych materiałach z ludem szkolnym miast i wsi); a to, że na fali „niedocenionych i niedostrzeżonych” do ustronnej zatoczki ministerialnej wpływają prawicowe wykwity wszelkiej maści, co owocuje tym, że dyskurs „Nowego Napisu” – brany jako pewna całość instytucjonalna – jest dyskursem kompletnie schizofrenicznym, a pismo jest po prostu słabe, niespójne ideowo, estetycznie, typograficznie, jakkolwiek (z ostatniego numeru: Dawid Mateusz rozmawia z Katariną Šalamun-Biedrzycką, a obok Antoni Libera na niekończącym się egotripie o tym co zawsze czyli beckettowsko-splenglerowskiej eschatologii z Żoliborza). Umownie mówiąc, w odpowiedzi na to ostatnie, dojrzałem dotychczas dwie postawy: wyrazicielką pierwszej była poetka i redaktorka, Agata Jabłońska, a drugiej – poeta i krytyk, Rafał Wawrzyńczyk. Podczas dyskusji o literackim obiegu czasopiśmienniczym w czasie Wakatowego festiwalu „Literatura jako fotosynteza” na Jazdowie (lipiec 2019) Agata mówiła mniej więcej tak: pracujemy z tym, z czym możemy pracować; pojawiła się taka-a-taka instytucja, daje pewne możliwości, spróbujmy je wykorzystać, a nie odwracać się od niej bezsensownie; może się uda coś konstruktywnego zrobić, może nie. Na pewno zaczerniając szpalty kolejnych numerów „Nowego Napisu” naszymi wierszami, opowiadaniami, tekstami krytycznymi nie pogorszymy i tak ogólnie niezbyt napawającej optymizmem sytuacji, a w sprzyjających warunkach – możemy ją ciut poprawić, wymknąć się logice środowiskowej wsobności. Było to, w moim przekonaniu, rozumowanie, „odśrodkowe”, akcentujące sprawczość piszących. Z kolei Rafał trwa mocno na stanowisku, że konserwatywna, prawicowa „rama” (wydawca, wstępniaki, prawicowi autorzy kolportowani do pisma przez red. naczelnego) skutecznie neutralizuje wszelkie treści w niej zamieszczone, ba, nie tylko je anuluje, ale cynicznie wykorzystuje ich ideologiczne usytuowanie do uprawomocnienia swoich własnych treści (byłoby to ujęcie „dośrodkowe”). Co o tym sądzicie? Jak sytuują się Wasze intuicje między takimi dwoma, dość umownie ustanowionymi biegunami? Potraktujcie, proszę, moje zapytanie możliwie szeroko. Może oto ostatecznie okazuje się, że koncepcja „pisma literackiego”, ta forma organizacji treści, ludzi, życia jest już nikomu po nic nie potrzebna? Może ten upiór postmodernizmu (patrzcie no – przebijano go osinowym kołkiem tysiąc razy, a on znowu tutaj), który straszy po Krakowie i okolicach to taki ostatni dzwonek dla tego typu inicjatyw, a potem wreszcie (haha) rozpadniemy się w zatomizowany pył i każdy będzie sam sobie sterem, żeglarzem i łódką? Chcę Was – na koniec rozmowy i na koniec roku – trochę rozhuśtać, więc nie sądźcie mnie zbyt surowo.

JN: Andrzeju, obiecywałeś nam przed rozmową, że będzie miło. I co teraz? Zamiast zagaić nas o plany na sylwestra, strzelasz z biodra pytaniem o instytucję, która podzieliła środowisko tak mocno, że powróciły chyba widma lat 80. i poezji stanu wojennego. Oto z jednej strony mamy młodych stonerowców, którzy z dnia na dzień stali się kolaborantami albo „pokoleniem Ruszara”, a z drugiej stronnictwo ćwiczące herbertowski kontrapost. Z faktu, że te widma powracają cieszyć się musi zapewne dyrektor Instytutu Literatury, który, z tego co wiem, zajmuje się naukowo twórczością autora „Hermesa, psa i gwiazdy”. Właściwie przyłączyłbym się do frakcji herbertowskiej, książęta moich zmysłów wybrałyby dumne wygnanie, widząc stronę internetową „Nowego Napisu” i jakąś upiorną – postmodernistyczną właśnie! – sałatkę: dysertacje o „dramacie jednostki w niewoli sowieckiej na przykładzie twórczości Jacka Kaczmarskiego” zaraz obok „sranshumanizmu” Patryka Kosendy. Przyłączyłbym się do chóru oburzonych, gdybym nie miał za sobą dwuletniego doświadczenia współredagowania miesięcznika literackiego bez jakichkolwiek funduszy na honoraria dla autorów, autorek, korektorek, ilustratorów, nie wspominając o samym zespole redakcyjnym. Udawało się to dzięki wielkiemu zapałowi i serdeczności osób, które z nami współpracowały „w imię idei”, a także dobrodziejstwom okresu studenckiego, w którym wesoło i rozkosznie współegzystowaliśmy. Dziś wiemy, że taki modus operandi nie sprawdzi się na dłuższą metę i jeżeli chce się funkcjonować w tym polu w sposób jakkolwiek stabilny, trzeba myśleć o zakorzenieniu instytucjonalnym. A skoro – jak już zdążyliśmy się przekonać – mecenasi prywatni są nieszczególnie zainteresowani finansowaniem takich inicjatyw jak pismo krytycznoliterackie (nie będzie już chyba drugiego Mieczysława Kurpisza, legendarnego biznesmena–wydawcy poznańskiego „Nowego Nurtu”), to trzeba ubiegać się o pomoc z instytucji publicznych tej lub innej władzy.

Ujmując sprawę jeszcze inaczej: pewien zaczepiony akademicko krytyk literacki współpracujący z Instytutem Literatury powiedział mi: „może przestanę z nimi współpracować w imię opcji proniemieckiej, jeżeli uczelnia zapewni mi etat na europejskim poziomie”. Cynizm? Młodzieńcza roszczeniowość? A może realizm?

AF: Powiadasz, że już nigdy nie będzie takiego Kurpisza… Co w takim razie wyczytujecie w gwiazdach na 2020 dla takich maluczkich jak my? Co mówią horoskopy, co wam podpowiadają szósty zmysł i trzecie oko?

JW: Wiem, ale nie powiem.

PC: „Mały Format” narodził się w maju i jest zodiakalnym bykiem. Znalazłam w netowej szklanej kuli taką przepowiednię i nad nią się zadumajmy: „pieniądze zaczną płynąć, ale z nowego źródła. Jeśli jeszcze nie masz pomysłu, to spokojnie rozejrzyj się wokół. Wspólnicy Cię nie opuszczą, a pracy będzie przybywać, jednak tym razem wszystko stanie się bardziej opłacalne. Uran otwiera przed Tobą nowe branże”. Niech się darzy!

MT: Nawiązując do wątków, które pojawiły się na początku rozmowy: życzmy współpracownicom i współpracownikom, czytelniczkom i czytelnikom, i sobie, redakcji „Małego Formatu” – wielu pozytywnych rozczarowań w nowej dekadzie.

JN: Chciałbym paść ofiarą dowolnej intrygi.

Podsumowanie dekady (2010-2019)

Cykl tekstów o najważniejszych zjawiskach w literaturze ostatniej dekady. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Katarzyna Drewek-Wojtasik.

Paulina Chorzewska

(ur. 1996) – studentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m. in. w „Wakacie” i „Stonerze Polskim”. Mieszka w Warszawie. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Andrzej Frączysty

(ur. 1995) – absolwent filozofii i filologii polskiej w Kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego, publikował m.in. w „artPapierze”, „Popmodernie”, magazynie „Szum”, „Kontakcie”. Mieszka w Warszawie. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Jakub Nowacki

(ur. 1994) – student scenariopisarstwa w Szkole Filmowej w Łodzi. Debiutował w „Głosie Pruszkowa”, później publikował m.in. w „Ha!arcie”, „Kontencie”, „Popmodernie”, „Stonerze Polskim”, „Twórczości”. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Małgorzata Tarnowska

(ur. 1991) – doktorantka w Instytucie Literatury Polskiej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje w redakcji miesięcznika dla bibliotekarzy szkolnych. Mieszka w Warszawie. W „Małym Formacie” zaczynała od korekty. Obecnie redaguje.

Jacek Wiaderny(ur. 1994) – absolwent kulturoznawstwa w Kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego. Publikował m.in. w „Twórczości”, „Nowej Orgii Myśli”, „Niewinnych Czarodziejach”, „Ha!arcie”, „eleWatorze”. Mieszka w Otwocku. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.

Redakcja
POPRZEDNI

varia poezja  

Trzy wiersze

— Wojciech Brzoska

NASTĘPNY

varia poezja  

Forum młodych

— Mieszko Lisiecki