fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Podsumowanie dekady (2010-2019)

Cykl tekstów o najważniejszych zjawiskach w literaturze ostatniej dekady. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Katarzyna Drewek-Wojtasik.

Jakub Skurtys

ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.

Jakub Nowacki: Jakubie, dobiegająca właśnie kresu dekada to także dekada twojej działalności krytycznej, przede wszystkim w obszarze poezji najnowszej. W Fundacji Karpowicza wkrótce ukaże się twoja debiutancka książka krytycznoliteracka pt. „Wspólny mianownik”, która – jak rozumiem – także będzie to dziesięciolecie w poezji podsumowywać. Opowiedz proszę o tym, jakim byłeś czytelnikiem i krytykiem u progu dekady? Do jakiej wody wchodził wówczas student polonistyki, który chciał zajmować się krytyką najnowszej poezji?

Jakub Skurtys: Jeśli dobrze pamiętam, debiutowałem jakoś na początku dekady, więc w jakimś sensie jest to też moja dekada, właściwie pierwsza, w której w pełni świadomie brałem udział. Z książką jest trochę jak mówisz, a trochę na odwrót, bo to przecież zaledwie zebrane szkice i recenzje, co prawda pisane w ostatniej dekadzie, ale oddające fragmentaryczny obraz tego, co robiła krytyka towarzysząca w ostatnich latach. Starałem się natomiast zebrać te teksty tak, żeby pominąć to wszystko, co wymyka mi się poza ramy pewnej opowieści, chociaż z pewnością to nie jest odpowieść syntezująca czy próba podsumowania. Taka wymagałaby solidnego, historycznoliterackiego wprowadzenia, które moim zdaniem nie za dobrze sprawdza się w książkach krytycznych. Zebrałem więc poetów i poetki uznawanych za „zaangażowanych społecznie”, debiutujących na ogół po 2010 roku (choć to nie do końca prawda), takich, którzy – przy wszystkich zastrzeżeniach – mieszczą się w jakąś narrację pseudopokoleniową, która jest zarazem narracją estetyczno-polityczną. I tyle.

Odpowiadając na twoje pytanie, muszę sobie kilka rzeczy przypomnieć i zrobić to tak, żeby nie mówić o sobie, tylko o pewnej zbiorowości. Przede wszystkim, pochodząc z niedużego, byłego miasta wojewódzkiego, obarczonego syndromem odstawienia na boczny tor w czasach transformacji, miałem dość ograniczony dostęp do najnowszej poezji, więc wychowywałem się gimnazjalnie na Mickiewiczu, a licealnie na Herbercie, Miłoszu i całym dwudziestoleciu. Dopiero pod koniec zacząłem nadrabiać braki, kupować „Studium”, zapoznawać się z tym, co zostało po „Brulionie” i „Nowym Nurcie”. Można więc powiedzieć, że jako student coś tam już wiedziałem, sporo miałem przeczytane, ale taką solidniejszą lekcję odbierałem dopiero na pierwszym roku, choćby na staropolce i fonetyce, kiedy uzupełniałem lekturowe braki w pozycjach Biura Literackiego. Myślę, że to jest doświadczenie wspólne wielu osobom z moich roczników. 10 lat temu początkujący student albo pamiętał jeszcze ruchy wokół krakowskiego „Studium”, albo współtworzył w Warszawie SDK, albo we Wrocławiu odwiedzał piwniczną siedzibę BL na tyłach Mediateki, towarzyszył kolejnym książkom Honeta, był na premierze „Dni i nocy” Sommera i cieszył się z zebranych pism Zadury. Trochę inaczej było zapewne z ludźmi, którzy już we wczesnych latach szkolnych poznali prężne, lokalne środowisko poetyckie, wiązali się z nim, to ono narzucało im lektury i kierunki rozwoju. Część z nich na studia przenosiła się do dużych miast i tam zaczynała tworzyć studenckie życie literackie, a część pozostawała związana z tymi regionalnymi odnogami.

Był to moment wyjątkowo intensywnego życia literackiego we Wrocławiu, takiego chwilowego wzmożenia: powstawała Fundacja Karpowicza, nadal prężnym środowiskiem była „Rita Baum”, „8. Arkusz” w „Odrze” prowadzili wówczas Witkowski z Sadulskim, a BL miało finansowanie od miasta na szereg projektów i przynajmniej na początku dość rodzinną atmosferę. Przy okazji przez wiele osób, zwłaszcza nowonurtowców i lokalne roczniki 70., było uważane za monopolistę. W kontrze do tego rzekomego monopolu rozwijał się tymczasem poznański WBPiCAK i to też był wspaniały czas, bo Mariusz Grzebalski miał ambitne plany i dużo energii w kreowaniu inicjatyw. Małe wojenki między wydawcami sprzyjały rozwojowi młodych krytyków, trochę lawirujących między stronnictwami, ale przecież wspierających tę samą ideę: nowej poezji i nowych języków (paradoksalnie: fundowanych przez Sommera, Sosnowskiego i Zadurę) przeciwko tradycji Szkoły Polskiej, empikowemu konserwowaniu Szymborskiej i Lipskiej oraz nudzie dawnych nowofalowców. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z „Brulionu” był wówczas negatywnie odbierany; może nie czekało się z wypiekami na kolejną książkę Świetlickiego, ale on i jego zespół oraz już przemielona „ośmielona wyobraźnia” to był ostatni wspólny horyzont.

Zarazem całe pole krytycznoliterackie wydawało się już zagospodarowane, krytycy lepiej lub gorzej ustawieni, czasopisma pogodzone z własną niszowością i środowiskowymi bańkami. Trudno mi powiedzieć, co myślał przeciętny student polonistyki wrocławskiej, bo jednak trzymałem się raczej z tymi, którzy albo sami pisali, albo mieli ambicje akademicko-społeczne, ale wody nie były chyba tak mętne i zwodnicze jak teraz. W tej chwili mamy intensywne podziały, ideologiczne, polityczne i pokoleniowe (choćby dziwaczny spór na linii Instytut Literatury vs pseudoKombatanci). Wówczas byli ci sami krytycy, ale wszystko miało rys wzajemnego szacunku i współpracy: byli już krytycy dobrze osadzeni (fundujący zmianę narracji w latach 90., jak Piotr Śliwiński i Karol Maliszewski), byli ci podziwiani, ale jeszcze na dorobku (karierę robił Grzegorz Jankowicz, z racji wrocławskiej bliskości czytaliśmy z zachwytem „Liryczne narracje” Joanny Orskiej, ja chyba nawet debiutowałem recenzją z „Bumerangu” Ani Kałuży), no i te młode, rozproszone głosy, które pisały o poezji, bo uważały po prostu, że to najciekawszy i najbardziej subtelny sposób mierzenia się z językiem.

Śledziłem wówczas z zainteresowaniem, jak swoje książki, udające akademickie, pisali Śliwiński i Maliszewski, oraz jak wyglądała ta całkiem akademicka krytyka, jakimi językami się posługiwała i w co wierzyła. I to był chyba jeszcze taki czas, że nieśmiało myślałem, że na uczelni jest miejsce dla krytyków, że jedną z funkcji polonistyk jest podtrzymywanie rozmowy o literaturze, profesjonalnej rozmowy. No i skoro nasi wykładowcy mogli zrobić kariery naukowe na książkach krytycznoliterackich, to dlaczego my byśmy nie mogli? Ale te 10 lat sporo zweryfikowało i wydaje mi się, że powoli będziemy obserwować koniec krytyki akademickiej w jej stanie z ostatnich dwóch dekad; pisanie szkiców i recenzji, śledzenie życia literackiego i komentowanie go przestaje się na akademii opłacać, bo nie daje punktów, ani z międzynarodowych czasopism, ani z tych z czołówki krajowej. Te punkty może dać tylko jeszcze silniejsze podkręcenie teoretycznego motorka, tzn. przykładanie coraz to nowszych teorii do coraz to nowszych wierszy i udawanie, że w ten sposób robimy naukę. Ale to wielka fikcja, bo naukowo ma to niewielką wartość, a i społecznie do nikogo właściwie nie trafia. A jeśli krytyka znowu oderwie się od akademii, to będzie musiała popracować nad swoim miejscem i językiem, wytworzyć nowe media i włączyć się w debatę społeczną (o ile jeszcze w ogóle zdąży), bo mury uczelni nie zapewnią jej autonomii i bezpieczeństwa typowego dla książek z początku XXI wieku.

Podsumowując, mogę powiedzieć następująco: student, który 10 lat temu chciał uprawiać krytykę, raczej dość naiwnie wierzył, że krytyka akademicka, intelektualna i wysoce steoretyzowana, jest odpowiedzią na jego wołanie o nowe języki, nowe pojęcia, a tym samym nową wrażliwość społeczną. Dowodem na to mieli być jego starsi koledzy, czasem już wykładowcy i profesorowie, którzy napisali te wszystkie „najciekawsze książki o najnowszej literaturze” (Nowacki, Czapliński, ś.p. Uniłowski, Śliwiński, Iwasiów, Maliszewski, Orska) i po których sięgało się, żeby nadrobić lata dwutysięczne, wciąż mocno oddziałujące swoim klimatem (powiedzmy – od buntu roczników 70. jako pokolenia X po powstanie i ustabilizowanie się Krytyki Politycznej jako ważnej instytucji naukowej i społecznej, zdolnej wykreować, a właściwie to ściągnąć od Verso teoretyczne rusztowanie).

JN: Mój ogląd ostatniej dekady jest z pewnością niepełny (w 2010 roku grałem w piłkę nożną, a poezja najnowsza nie była bynajmniej w centrum moich zainteresowań), zapewne nieco spaczony poprzez działalność redaktorską, prowadzenie pisma w ostatnich latach, ale najciekawszą dyskusją krytycznoliteracką kończącego się właśnie dziesięciolecia pozostają dla mnie dwie debaty z internetowej „BiBLioteki”, dla których punktem wyjścia było wydanie antologii „Zebrało się śliny”: „Formy zaangażowania” i „Na scenie czy w polu”. Mogę nawet z pewną retoryczną przesadą przemówić w imieniu własnego, niewielkiego, w sensie ścisłym małoformatowego środowiska i powiedzieć, że „wychowaliśmy się” na tych debatach. Pamiętam oczekiwanie na kolejne teksty (twoje, Joanny Orskiej, Dawida Kujawy, Mai Staśko, Marty Koronkiewicz, Pawła Kaczmarskiego, Łukasza Żurka i innych) i gadanie o nich na kampusie; rozmowy nasze były wtedy żarliwe, trwała łaskawa akademicka jesień. Te wypowiedzi w istotny sposób zmieniły mój kąt patrzenia na to, co wówczas próbowaliście pochwycić w ramach problematycznych pojęć „krytyki i poezji zaangażowanej”. Czytaliśmy wasze teksty jeszcze przed założeniem MF i myślę, że dopiero one pozwoliły nam ujrzeć polityczne zaangażowanie w poezji jako – używając twoich słów z późniejszego już tekstu o Zadurze – „coś oczywistego, naturalnego, będącego składową języka i wiersza, ale też coś, co zachowuje językową autonomię wobec korporacyjno-medialnej nowomowy i kognitywnego kapitalizmu”. Nie mówię jednak tego wszystkiego celem rychtowania laurki dla młodej krytyki (choć pewnie należy się to wam, gdy hegemonem w poletku wciąż są rumiani recenzenci liberalnych tygodników), tylko żeby spytać: co się zmieniło w twoich rozpoznaniach dotyczących tzw. „poezji zaangażowanej” od czasu tamtych Biurowych debat? Jak wpłynęła na to dynamika wydarzeń w poezji – nowych książek, debiutów, wystąpień, tekstów? 

JS: To bardzo zabawne, bo kiedy czytam twoje pytanie, czuję się staro, chociaż dzieli nas tylko kilka lat… Według tej nowej nomenklatury, ty byłbyś chyba już doomerem, a ja łapałbym się na boomera, natomiast wszyscy czytalibyśmy i pisali (i tu się zgodzę) w klimacie jakiejś złotej, akademickiej jesieni. To prawda, wszyscy wyżej wymienieni krytycy dość wcześnie zaczynali pisać, na 2-3 roku studiów byliśmy już na ogół aktywni publikacyjnie, więc może stąd to poczucie dystansu. Ale ta młoda krytyka niejako z natury nie może przejąć pozycji hegemonicznych, bo wzrastała w poczuciu, że hegemona trzeba rozmontować na kawałki, że nie można się godzić na spłaszczony i prostacki język centrowych mediów i że w tych mediach z pewnością nie uda nam się powiedzieć tego, co chcemy. A to z kolei wynikało z doświadczenia naszych młodszych wykładowców, z ich rozczarowania tym, w jaki sposób centrum próbuje zarządzać językami krytycznymi, jeśli w ogóle dopuszcza je do głosu (był nawet taki czas, gdy na antenie TVP Kultura swój program prowadziły Sylwia Chutnik i Ania Kałuża). A skoro wchodziliśmy z boku, celowo pisząc poza głównym nurtem, w czasopismach raczej branżowych niż o dużym posłuchu („Odra”, „Opcje”, „Rita Baum”, animowana przez Grzebalskiego „Litera”), to nic dziwnego, że to wszystko nie bardzo docierało, że nie wymieniliśmy się miejscami w redakcjach gazet i dzienników z pokoleniem naszych rodziców.

Z tego punktu widzenia nie dziwi mnie też, że tym, co dotarło najdalej, bo miało najlepsze medium, były debaty BL. Tylko że obie te debaty były takimi (nowo)tworami, jedna powstała przypadkiem, z mojej (zamówionej zresztą przez wydawnictwo) dość ostrej odpowiedzi na tekst chyba Maćka Topolskiego, a potem wtórnie dopisano do tego hasła i zamówiono kolejne wypowiedzi. Druga towarzyszyła rzeczywiście książce i chyba była nawet planowana przez Pawła, Martę i samego Artura Bursztę, ale pojawiła się w takim momencie, w którym w samym środowisku młodokrytycznym było już sporo podziałów, a większość z nas miała dość walki o pojęcia polityczności i zaangażowania oraz nie bardzo chciała uczestniczyć w samych pracach nad „Zebrało się śliny” (a równocześnie jeszcze trzymała się przecież „Przerzutnia”, jako próba zebrania naszych politycznych głosów). To nie była przegrana walka, bo kiedy słyszę od młodych poetów, że to oczywiste, że wiersz działa politycznie, że to działanie nie wiąże się wyłącznie z jego tematem, ale też z językiem, formami, z tym, w jaką strategię estetyczną się wpisuje, to myślę sobie: uff, zrobiliśmy swoje, oczywiście nie tylko my, ale cała praca środowiska literackiego i akademii nad wyczuleniem na te kwestie. Czytam te debaty BL dzisiaj, wiem, że powstają o nich prace licencjackie i magisterskie, że są brane za jakąś wypowiedź pokoleniowo-programową, ale ja ich tak nie odbieram i nie będę im dorabiał legendy. Nawet nie bardzo pamiętam, kto się w nich wypowiadał. Na pewno nie chodziło o to, żeby spierać się między sobą, bo w samej kwestii polityczności byliśmy w gruncie rzeczy dość zgodni, to było to nowe (ale przecież wcale nie aż tak nowe) myślenie na pograniczu filozofii społecznej i estetyki, które nie chciało zrezygnować z autonomii, a zarazem celowo pokazywało momenty deautonomizacji pola literackiego, momenty, w których te wiersze próbowały pracować inaczej niż tylko na osi „ładne” – „nieładne”, „udane” – „nieudane”.

Być może rzeczywiście spór o polityczność w poezji (bo ten o polityczną prozę był sporem poprzedniej dekady, czasów Mariusza Sieniewicza i Przemka Wojcieszka) był najważniejszą dyskusją ostatniego dziesięciolecia. Wiązał się z próbą znalezienia języka na dowartościowanie autorów i autorek pokroju Góry, Rybickiego, Witkowskiej, Kopyta, Bąka, Pietrek i wielu innych, a był przy tym próbą powiedzenia, że poezja nie jest tylko hobby jakiejś garstki zapaleńców w krakowskich piwnicach. A nawet jeśli jest, to ci ludzie kiedyś wyjdą z tych piwnic na ulice i zaczną swoje piwniczne szanty włączać do chóru niepokornych. I co im wtedy powiemy, że nie, że polityka prozwierzęta i proklimatyczna jest w porządku, ale tylko na poziomie „Dwutygodnika” i „Przekroju” albo „Szkła Kontaktowego” (nawet nie wiem, czy to jeszcze istnieje)? W poezji najszybciej wypracowuje się nowe idee, najszybciej zmienia się wrażliwość, bo wiersz zawsze jest trochę doraźny, niby zanurzony w tych estetycznych porządkach długiego trwania, ale znacznie szybciej niż powieści czy reportaże oddaje to, co siedzi nam w głowach lub co siądzie w nich za jakiś czas. To doskonała soczewka tego, jak za pomocą języka zarządzamy makro- i mikrostrategiami radzenia sobie w świecie, jak wyznaczamy ramy tego radzenia sobie. U nas dochodziło silne przekonanie, o lewicowych korzeniach, że ta soczewka, skupiając światło, nie tylko coś odbija, ale też przekierowuje uwagę, a więc oddziałuje społecznie.

Jeśli zaś chodzi o moją zmianę stosunku do pojęcia polityczności i znacznie bardziej topornego pojęcia zaangażowania (przez wielu krytyków podważanego, ogrywanego na różne sposoby), to przede wszystkim uważam, że coraz bardziej jesteśmy w stanie obyć się bez niego. Bo ono zaczęło funkcjonować jak etykietka i nic dziwnego, że buntowali się niektórzy poeci, a inni chcieli się z taką etykietką pokazać. Ale przecież nie chodziło o etykiety, tylko o zmianę, o odsłonięcie tego politycznego aspektu poezji, który w naszym neoliberalnym myśleniu o kulturze jako elemencie promocji idei społeczeństwa obywatelskiego zszedł na drugi plan (dodajmy – idei, która poniosła całkowitą klęskę w obliczu politycznego resentymentu, związanego ze wzrastającym odklejaniem się nowych elit). We „Wspólnym mianowniku” zbieram głównie te zaangażowane, polityczne głosy, ale jestem świadomy, że to ta część sprawozdawcza, że nie potrzebujemy tych pojęć, jeśli tylko będziemy mieć świadomość ich nieustannego działania w wierszu, obok niego i zza niego (nie potrzebują ich już ani Monika Glosowitz do badania afektywnych wspólnot, ani Dawid Kujawa do maszynistycznych użyć wiersza, ani, jak sądzę, Paweł Kaczmarski w swoim projekcie krytyki wysokiej łączliwości, chociaż promowana przez niego intencjonalna teoria interpretacji chyba z tych pojęć korzysta).

Zarazem – jako krytyk – uważam, że to właśnie pojęć potrzebujemy nieustannie, bo to za pomocą pojęć, wytwarzania ich i obudowywania opowieściami, krytyka literacka jest w stanie włączyć się w debatę społeczną. To one po nas zostają. Są takimi momentami zafałdowania przestrzeni, w których skupiło się w danym momencie więcej energii, więcej głosów i więcej nadziei. Potem oczywiście odkształcają się, ulegają zmianie, zapominają się, ale ten ich moment skupienia jest kluczowy. Pozostaje też oczywiście komentarz do wierszy, ale ten przeczyta garstka, ta niewielka, która o historii literatury nie myśli jak o Historii albo przedmiocie do zaliczenia, tylko bardzo niepewnej rozmowie wielu ludzi w wielu różnych momentach dziejowych.

JN: We wstępie do „Wspólnego mianownika” twierdzisz, że tym, co się zmieniło w ostatnich dwóch dekadach, jest „[…] odejście od elegii o śmierci krytyka i jego władzy sądzenia […] na rzecz wiary w jego widmową, ale jednak istotną obecność jako aktora procesów komunikacyjnych”. Piszesz, że „współczesna poezja potrzebuje krytyków i krytyczek, potrzebuje ich głosów, sporów i pomyłek, a w szczególności potrzebuje dyskusji, której język będzie wykraczał poza impresyjne doznania i odsyłał do racjonalnej mimo wszystko wspólnoty czytających”. Brzmi to bardzo pięknie i całkowicie się zgadzam, zastanawia mnie jednak ta „widmowa obecność”. Jak to jest być „krytykiem widmowym”? Jak to jest pisać krytykę w czasie, gdy aktorzy tego najbardziej niszowego literackiego subpola, którym jest poezja, zostali zepchnięci na zupełnie już fanbase’owe rubieże, margines, do jakiejś sekcji badaczy owadzich nogów? O tyle niesprawiedliwie, że zepchnęli ich tam, przylepiając łatkę „krytyki akademickiej”, wiodący prym w polu wpływowi recenzenci, „dziennikarze kulturalni”, wymachujący z ekranów tomami telewizyjni eksperci, o których pisał w swojej książeczce Pierre Bourdieu. Ci sami dziennikarze kulturalni albo bezwstydnie kradną aparat pojęciowy owej „krytyki akademickiej” (spotykało to np. Dawida Kujawę), albo – w najlepszym wypadku – nominują do nagród poetów przez nią docenionych.

JS: O widzisz, to mi przypomina jeszcze jedną rzecz. Student pierwszego roku, a także kilku kolejnych, wchodził w krytykę literacką obarczony traumą swoich poprzedników i była to na ogół trauma ich niezdolności podtrzymania społecznego dialogu o literaturze. To było poczucie klęski roczników 70., związane z odbudowującą się centralą, która samą literaturę pozostawiła na dalekich marginesach, ewentualnie wykreowała własne, podobające się, łatwe gatunki (choćby ten bum na reportaż sprzed piętnastu lat). Ze wszystkich książek krytycznoliterackich, które wtedy czytaliśmy, wyłaniały się opowieści o nieudanym geście krytycznym, o heroicznej walce o głos z neoliberalnym hegemonem i o postępującym marginalizowaniu roli krytyki. Trochę to nie współgrało z rzeczywistością, skoro w „Gazecie Wyborczej” regularnie wypowiadał się Dariusz Nowacki, większości obrad i festiwali przewodził Piotr Śliwiński, a etatowym ekspertem od lewicowości był Przemysław Czapliński. Komuś się więc udało, nawet za cenę ustępstw i nawet jeśli ten nowy ekspert miał głos Sobolewskiej lub Nogasia.

Troszkę już o tym wspominałem w kontekście tego, że my nie mogliśmy zająć centrum, bo nigdy nie chcieliśmy w nim być, bo nasz sposób pisania i mówienia o literaturze po prostu z tym centrum się nie pokrywa. W tym sensie to, co robiła cała młoda krytyka, której wystawiasz laurkę (a przecież sam jesteś teraz jej częścią), było swego rodzaju awangardową robotą. Było i jest. Skoro nie zajmiemy centralnych pozycji, bo nie godzimy się na reprodukowanie języka i władzy, które odpowiadają centrum, to zostaje nam tylko ta praca na marginesach. One oczywiście będą wchłaniane, przesuwane, ale zawsze delikatnie, i to będzie i zwycięstwo tej krytyki, i jej klęska, bo Witkowska wchłonięta przez centrum to inna Witkowska niż ta z naszych szkiców i recenzji. Ale skoro jest tam miejsce na empatię pozagatunkową, na kwestie proekologiczne i posthumanistyczne (oczywiście miejsce to w pierwszej kolejności przypadło Julii Fiedorczuk i Urszuli Zajączkowskiej), to znaczy, że samo centrum cały czas ulega przemianom.

I tu jeszcze jedna uwaga. Przecież nie da się „ukraść” aparatu pojęciowego, bo on nie jest naszą własnością, a im więcej osób się nim posługuje, tym lepiej. Można go ewentualnie wykorzystać w innym celu, spłaszczając i dekontekstualizując. I to jest oczywiście problem, problem tego, w jaki sposób władza w obrębie kapitalistycznego porządku wchłania opór. Ale to jest stary problem, przemyślany wielokrotnie. Ta „widmowa obecność” to zatem wybór. Może nawet moglibyśmy być w centrum, każdy z nas ma umiejętności wystarczające, żeby sprawnie w tym świecie funkcjonować, niektórzy mają też odpowiednie plecy i układy i coraz bardziej rozpoznawalne nazwiska (Maja wykorzystuje to nazwisko w walce społecznej, właściwie rezygnując tym samym z uprawiania krytyki poetyckiej). Widać też, że znacznie bliżej do tego mitycznego centrum jest wam, redakcjom młodych czasopism, i że od początku staraliście się połączyć pewien model akademickiego, precyzyjnego mówienia z flirtem z mediami, ze ściankami festiwali, z „Polityką” i dużymi fundacjami. I nie ma w tym oczywiście nic złego, bo stworzyliście zarazem media, które działają w sposób wam odpowiadający. Flirt z centrum dla krytyka jest zawsze bolesny, zejście w stronę prostoty językowej, która graniczy z prostactwem, z 6 tys. znaków do 3 tys., ze spierania się o książki do uścisków na galach. Zamiast tego język tej młodej, politycznie niepokornej krytyki nawiedza centrum jak marksowskie widma. I dobrze, niech im się śni po nocach, nawet gdyby to miała być jedna noc w roku.

A w tym zdaniu ze „Wspólnego mianownika”, które zacytowałeś, zwróciłem uwagę na jeszcze jedną rzecz, która chyba dopiero teraz, poza kontekstem, wydała mi się jasna: obecność. Nie wiem, czy to dobrze, nie wiem, co z tego będzie, ale mam wrażenie, że następuje ponowne przesunięcie akcentów filozoficznych i sama obecność, umiejętność wytwarzania jej efektów, staje się dziś istotniejsza niż najważniejsze nawet, najbardziej skrupulatne teksty, oparte na rzetelnej pracy intelektu. To ona stwarza wspólnotę i daje tej wspólnocie pozory trwałości. To uparte podtrzymywanie pozorów obecności stoi oczywiście za popularnością dziennikarzy, krytyków-influencerów oraz widzialnością pewnych autorów kosztem innych, ale sama obecność jest też zasadą oddolnych inicjatyw, które wynikają przecież ze wspólnotowej partycypacji, z bycia razem, a nie tylko z dzielenia tych samych idei. Jako krytyk towarzyszący czuję się z tym całkiem dobrze, bo wiem, że ktoś na tą moją obecność liczy bardziej niż na uczoną syntezę, w której znajdzie swoje nazwisko (choć pewnie i taką chętnie kiedyś przygarnie).

JN: Pisałeś w ostatnich latach obszerne podsumowania, oprócz krytyki negatywnej twoim żywiołem jest synteza, mogę zatem zaryzykować pytanie ogólne i wybiegające nieco do przodu: jak myślisz, z czego zapamiętamy lata 2010-2019 w poezji? O czym będziemy czytać w summach, które nadejdą?

JS: Chyba się nie zgodzę, że to moje żywioły. Cykl z krytyką negatywną zrobił się popularny, bo już od dłuższego czasu nikt tak nie pisał. Albo byli ci spolegliwi, koncyliacyjni starsi krytycy, którzy spierać się potrafią tylko z młodszymi, ale sama literatura to dla nich świętość, albo też nie było mediów, bo prasa nie sprzyja takim rozprawom, zarazem szczegółowym i na swój sposób bezczelnym. Ten cykl oczywiście odżyje, chwilowo miałem pauzę ze względu na ogrom pracy, ale nie myślę o nim jak o swoim żywiole. Tak samo synteza – te moje podsumowania roku są tak dalekie od syntezy, jak tylko można o niej pomyśleć. To raczej bardzo rozbudowany felieton, w którym próbuję znaleźć każdemu trochę miejsca, formułuję niewiele tez ogólnych, nie projektuję całego pola i raczej po prostu zestawiam ze sobą pewne zjawiska, bo przede wszystkim stoi za tym doświadczenie lektury każdego tomu z osobna, ujmowane w parakrytyczną formułę. Obawiam się, że do samej syntezy nie mam zmysłu, zwykle piszę studia przypadków i zdecydowanie lepiej odnajduję się w roli towarzyszącej afirmatywnie temu, co uważam za wyjątkowe.

A teraz wracam do pytania: co zapamiętamy, co będzie. Zapamiętamy pewnie niewiele, będziemy się nostalgicznie odnosić do siebie, bo przeszliśmy w kulturę powszechnej nostalgii. Nawet pewne gesty polityczne mają charakter nostalgiczno-retrotopijny. Widać już, że powoli następuje akademickie kanonizowanie roczników 70., również tych późnych i najbardziej pomijanych, że oni powoli stają się widzialni (to choćby casus Adama Kaczanowskiego i Roberta Rybickiego), pewnie przyjdzie i czas na Pasewicza, na Górę, na Kopyta. Wiele zależy od samych poetów, od ich zdolności wpływania na pewne rozpoznania krytyczne. Ile rzeczy rozstrzygnie się jeszcze w szeregach starego „Brulionu”, jak bardzo podziały między Świetlickim, Wenclem, Sendeckim, Biedrzyckim czy Wróblewskim rozegrają to pole raz jeszcze? Oczywiście nie są to cyniczne gry o władzę. To jest codzienność, drobne działania, bycie fair, i nagle jakaś dykcja zaczyna wracać z olbrzymią siłą, a inna wydaje się coraz bardziej nietaktowna. Przez ostatnie 10 lat na pewno wzrosła rola slamów, doceniono poezję spokenwordową, pracowano na różnych osiach zaangażowania, a przede wszystkim na masową skalę odzyskiwano tradycję neoawangardową (powiedziałbym, że symbolicznie jesteśmy dzisiaj między dwoma antologiami – „Powiedzieć to inaczej” i „Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale”). Tu już nie chodzi tylko o przeciwstawianie się klasycystom, o naśmiewanie się z Miłosza i Herberta (a zarazem korzystanie z tego miłoszowskiego, gnostyckiego arsenału wyczekiwanej apokalipsy i spóźnionych nauczycieli ludzkości), ale o pewien opór w korzystaniu z tradycji, o odzyskanie Tymoteusza Karpowicza i Witolda Wirpszy, o wydobycie awangardowych inspiracji w Nowej Fali, o rosnące znaczenie pisania kobiet i dziewczyn, które w fascynujący sposób rekonstruują swoje pozakanoniczne tradycje. Ale nie mam pojęcia, o czym przeczytamy w syntezach, bo nie ma nawet umiarkowanie dobrej próby syntezy ostatniej dekady, a na akademiach zajmujemy się właśnie nowym trzydziestoleciem i nawet ten pomysł nie cieszy się powszechnym zainteresowaniem. Choćby po tym wnioskuję zmęczenie krytyki akademickiej, jej okopywanie się z dala od towarzyszenia i z dala od poczucia misji spisania tej najbardziej bieżącej historii literatury. Wydaje mi się, że rzecz tak ambitna i zarazem tak rozdająca karty na kolejne lata, jak „Literatura polska 1976-1998” Czaplińskiego i Śliwińskiego, jeszcze długo się nie powtórzy. Ale czy my nie mieliśmy czasem o poezji, zamiast o krytykach i historykach literatury?

Podsumowanie dekady (2010-2019)

Cykl tekstów o najważniejszych zjawiskach w literaturze ostatniej dekady. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Ilustr. Katarzyna Drewek-Wojtasik.

Jakub Skurtys

ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.

Jakub Nowacki
(ur. 1994) – student scenariopisarstwa w Szkole Filmowej w Łodzi. Debiutował w „Głosie Pruszkowa”, później publikował m.in. w „Ha!arcie”, „Kontencie”, „Popmodernie”, „Stonerze Polskim”, „Twórczości”. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.
POPRZEDNI

rozmowa  

Ankieta e-literacka. Podsumowanie dekady w kulturze cyfrowej

— Paulina Chorzewska

NASTĘPNY

szkic  

Powroty literatury chłopskiej (2010-2019)

— Małgorzata Tarnowska