fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

W fil­mie „Joker” wy­ko­rzy­sta­no pro­sty i dość oczy­wi­sty za­bieg ze scho­da­mi. Bo­ha­ter wspi­na się po nich mo­zol­nie i cięż­ko, ale scho­dzi już lekko, tań­cząc, w pod­sko­kach. Wy­rzu­co­ny z pracy w Ha! Ha!, idąc scho­da­mi w dół, jed­nym skre­śle­niem zmie­nia za­sa­dy. Idzie po swoje, jest na dro­dze do wy­zwo­le­nia. Za­sto­suj­my tutaj ten sam me­cha­nizm.

Naj­pierw więc pod górkę.

 

Nie­za­raź­li­wy śmiech

Klu­czo­wym pro­ble­mem Jo­ke­ra wy­da­je się być trud­ność z syn­chro­ni­za­cją śmie­chu.

Ar­thur Fleck, po­cząt­ku­ją­cy komik, stara się swój śmiech zgrać ze śmie­chem ludz­ko­ści. By zro­zu­mieć, co bawi ludzi, robi no­tat­ki pod­czas wy­stę­pów do­świad­czo­nych ko­mi­ków. Uczy się od nich, wciąż jed­nak sam wy­bu­cha śmie­chem do­kład­nie w tych mo­men­tach, gdy inni prze­sta­ją się śmiać, i po­waż­nie­je, gdy im robi się we­so­ło.

Ar­thur cho­dzi na psy­cho­te­ra­pię. Tam jego śmiech spo­ty­ka się z ka­mien­ną twa­rzą te­ra­peut­ki. Nie po­tra­fią się ze sobą zgrać, cho­ciaż dzien­nik te­ra­pii, który pro­wa­dzi, jest rów­no­cze­śnie zbio­rem ske­czy, nad któ­ry­mi pra­cu­je.

Gdy śmie­je się w au­to­bu­sie, nikt nie po­dzie­la jego we­so­ło­ści. Wśród współ­pa­sa­że­rów za­pa­da gro­bo­we mil­cze­nie. Ar­thur ma z sobą wi­zy­tów­kę, która przed­sta­wia nie jego sa­me­go, ale jego śmiech. Na kar­to­ni­ku, który w ta­kich sy­tu­acjach po­da­je, mo­że­my prze­czy­tać wy­tłu­ma­cze­nie jego za­cho­wa­nia: śmiech to neu­ro­lo­gicz­ny pro­blem. Ale też że jego śmiech jest nie do po­wstrzy­ma­nia.

Dow­cip o tym, że bur­mistrz Go­tham zna­lazł roz­wią­za­nie pro­ble­mu z su­per­sz­czu­ra­mi i że roz­wią­za­niem tym mają być su­per­ko­ty, daje nam na­dzie­ję – wspól­ny śmiech jest moż­li­wy. Jest to jed­nak głów­nie śmiech z kon­wen­cji i miej­sca, w któ­rym my­śli­my, że się zna­leź­li­śmy, ale w któ­rym wcale tak łatwo się nie od­naj­dzie­my.

Gdy Ar­thur w swo­jej wizji lą­du­je na wi­dow­ni te­le­wi­zyj­ne­go pro­gra­mu ko­me­dio­we­go i naj­po­waż­niej na świe­cie wy­zna­je, że miesz­ka z mamą i się nią opie­ku­je, pierw­szą, spon­ta­nicz­ną re­ak­cją tejże wi­dow­ni jest śmiech.

Wie­lo­krot­nie musi od­po­wia­dać na py­ta­nie: „Co cię tak bawi?”. Wie­lo­krot­nie sły­szy, że wcale nie jest za­baw­ny. Czy pod­ska­ku­jąc jak głup­ko­wa­ty klaun, może na­praw­dę roz­śmie­szyć dzie­ci prze­by­wa­ją­ce w szpi­ta­lu na od­dzia­le on­ko­lo­gicz­nym?

Za­raź­li­wy śmiech

W prze­ło­mo­wym mo­men­cie hi­sto­rii Ar­thu­ra, w sce­nie mor­der­stwa w me­trze, do­cho­dzi do pierw­szej po­waż­nej syn­chro­ni­za­cji śmie­chu. Za­czy­na trzech pod­chmie­lo­nych bo­ga­tych pa­lan­tów. Śmie­ją się, ro­biąc sobie gów­nia­ne żar­ci­ki z dziew­czy­ny, rzu­ca­ją w nią fryt­ka­mi. Są wszyst­kim, czego się brzy­dzi­my. Wtedy budzi się śmiech sie­dzą­ce­go w po­bli­żu Ar­thu­ra. Jego śmiech i śmiech pa­lan­tów na chwi­lę łączą się. W tej sce­nie oraz w sce­nie póź­niej­szej, bę­dą­cej jej kon­se­kwen­cją, po­ja­wia się też ta­niec. Gdy pi­sa­łem na po­cząt­ku, że klu­czo­wym za­gad­nie­niem tego filmu wy­da­je się śmiech, tak na­praw­dę z was żar­to­wa­łem. Nawet nie z was, tylko z tego, jak od­bie­rze­cie słowo „wy­da­je się”. Cie­kaw­szy od wy­bu­chów śmie­chu wy­da­je mi się ta­niec Jo­ke­ra. Ale wróć­my do mo­zol­ne­go wspi­na­nia się po ko­lej­nych stop­niach śmie­chu, ta­niec zo­staw­my sobie na póź­niej.

Gdyby tak pa­lan­ci i Ar­thur mogli się po pro­stu wspól­nie po­śmiać. Syn­chro­ni­za­cja jest tu jed­nak tylko chwi­lo­wa. Pa­lan­ci po­waż­nie­ją pierw­si, nie bawi ich już ta sza­lo­na we­so­łość. Biją Ar­thu­ra, a Ar­thur ich za­bi­ja.

Jesz­cze jedna scena, w któ­rej tak bar­dzo sza­mo­ce się i szuka swo­je­go miej­sca śmiech: Je­ste­śmy przed drzwia­mi szpi­ta­la, do któ­re­go tra­fi­ła mama Ar­thu­ra. Zna­la­zła się tam po wi­zy­cie dwóch de­tek­ty­wów zaj­mu­ją­cych się spra­wą mor­der­stwa w me­trze. Teraz pod­cho­dzą do ławki, na któ­rej sie­dzi Ar­thur. Mimo nie­sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści pró­bu­ją wy­do­być z niego ze­zna­nia. Mało to śmiesz­ne z ich stro­ny i nie­zbyt chyba po­waż­ne. Na py­ta­nie o swoją broń Ar­thur od­po­wia­da, że nie jest ona na serio, że to tylko ele­ment jego ko­me­dio­we­go nu­me­ru. Gdy ma wy­ja­śnić po­wo­dy swo­je­go zwol­nie­nia z Ha! Ha!, ze­zna­je, że szef uwa­żał, że on, Ar­thur, nie jest wy­star­cza­ją­co za­baw­ny. Śmiesz­ne, co? Ar­thur wsta­je, pod­cho­dzi do au­to­ma­tycz­nych szkla­nych drzwi i ude­rza w nie, jakby od­gry­wał naj­kla­sycz­niej­szy numer z ko­me­dii. Jak gdyby był Char­liem Cha­pli­nem.

Wie­czór w kinie: Char­lie w domu ża­ło­ści

No i hop! Prze­ska­ku­je­my do Ro­ber­ta Co­ove­ra. Książ­ka nosi tytuł „Wie­czór w kinie”, a roz­dział, z któ­rym jest nam naj­bar­dziej po dro­dze, za­ty­tu­ło­wa­ny jest „Char­lie w domu ża­ło­ści”. Jeśli za­py­ta­cie mnie, co le­piej zro­bić: iść do kina czy zo­stać w domu i prze­czy­tać „Wie­czór w kinie”, od­po­wiem zde­cy­do­wa­nie, że to dru­gie, bo książ­ka ta za­wie­ra w sobie wszyst­kie filmy, które wi­dzie­li­ście i które bę­dzie­cie mogli zo­ba­czyć.

Ob­ser­wu­je­my tutaj Char­lie­go Cha­pli­na. Char­lie robi, co może. Wy­ko­rzy­stu­je wszyst­kie swoje sztucz­ki, by po­ra­dzić sobie w trud­nej sy­tu­acji. Cho­dzi po domu, w któ­rym jest in­tru­zem, i stara się roz­ba­wić jego miesz­kań­ców, ko­rzy­sta­jąc z ca­łe­go swo­je­go re­per­tu­aru gagów. Wszy­scy wokół po­zo­sta­ją jed­nak po­sęp­ni. Nikt nie zwra­ca uwagi na jego żarty, nie do­strze­ga w ogóle jego ist­nie­nia. Może nawet na­ki­chać im w twarz i wylać na nią ta­lerz zupy, a oni i tak po­zo­sta­ną nie­czu­li na jego obec­ność. Może swoją la­secz­ką za­dzie­rać im spód­ni­cę, i tak będą go igno­ro­wać. To dom ża­ło­ści i jest się w nim po to, by ukrę­cić dla sie­bie stry­czek. Syn­chro­ni­za­cja śmie­chu nie jest moż­li­wa, śmiech nie może w tym domu za­miesz­kać. Każdy żart Char­lie­go ob­ró­ci się tu w smu­tek.

Dla­cze­go więc tu we­szli­śmy? Z wielu po­wo­dów. Mógł­bym od­po­wie­dzieć: bo mamy oto bie­da­ka, ob­dar­tu­sa w za du­żych bu­tach, który tra­fia do peł­ne­go bo­gactw domu, w któ­rym jego eg­zy­sten­cja wy­glą­da jak tani żart. Jego dow­cip, po­zo­sta­jąc igno­ro­wa­nym in­tru­zem, przy­no­si jed­nak znisz­cze­nie. Ale wo­lał­bym, że­by­śmy po­szli dalej z krót­szą od­po­wie­dzią, a za­ra­zem py­ta­niem. Brzmi ono: kto tu się śmie­je, a kto jest żar­tem?

Bo­ha­ter „Jo­ke­ra”, Ar­thur Fleck, za­uwa­ża z ulgą, że jego życie wy­da­wa­ło mu się dra­ma­tem, ale oka­za­ło ko­me­dią. Czy nie jest jed­nak od­wrot­nie? Przy­go­dy Char­lie­go są smut­ne, udają jed­nak we­so­łe, wdra­pu­jąc się tym samym na jesz­cze wyż­szy po­ziom smut­ku. Może więc naj­lep­szym py­ta­niem, jakie mo­że­my zadać, jest: czy można śmiać się ze śmier­ci?

 

Wy­mu­szo­ny śmiech

Gwyn­pla­ine, bo­ha­ter po­wie­ści Wik­to­ra Hugo z 1869 roku, jest słusz­nie uzna­wa­ny za pier­wo­wzór Jo­ke­ra. Przez 150 lat nie­wie­le się zmie­ni­ło. W przy­pad­ku hi­sto­rii oby­dwu na po­cząt­ku jest prze­moc za­da­na ma­łe­mu dziec­ku. Ich losy spla­ta­ją się z lo­sa­mi wład­ców świa­ta. Gwyn­pla­ine po­peł­nia sa­mo­bój­stwo, Joker o sa­mo­bój­stwie fan­ta­zju­je. To, co wi­dow­nia bie­rze za ich śmiech, jest tylko bli­zną. Przed­sta­wie­nie, w któ­rym gra po­twor­nie oka­le­czo­ny Gwyn­pla­ine, nosi tytuł „Chaos zwy­cię­żo­ny”.

Ar­thur Fleck, gdy w swoim de­biu­cie wy­cho­dzi na scenę, do­sta­je na­pa­du nie­kon­tro­lo­wa­ne­go śmie­chu, co unie­moż­li­wia mu roz­śmie­sze­nie wi­dow­ni i czyni z niego po­śmie­wi­sko. W re­zul­ta­cie w roli dzi­wa­dła-nie­udacz­ni­ka tra­fia do ko­me­dio­we­go pro­gra­mu te­le­wi­zyj­ne­go, o czym wcze­śniej ma­rzył. Tam pada kwe­stia: ze śmier­ci nie wolno żar­to­wać. I tam Ar­thur za­bi­ja.

Gdy dzie­się­cio­let­ni Gwyn­pla­ine tra­fia do Ur­su­sa, czło­wie­ka, który za­opie­ku­je się nim i ob­sa­dzi go w przed­sta­wie­niu, na py­ta­nie, dla­cze­go się śmie­je, od­po­wia­da: „Ja się nie śmie­ję”. I wła­ści­wie od tego po­win­ni­śmy za­cząć. Jego gry­mas, tak samo jak neu­ro­lo­gicz­ne na­pa­dy Ar­thu­ra, nie jest prze­cież śmie­chem. Wi­zy­tów­ka Ar­thu­ra mówi: „Tak na­praw­dę ja się nie śmie­ję”.

I Gwyn­pla­ine, pró­bu­ją­cy zwró­cić uwagę wła­dzy na fa­tal­ny los ludu, i Joker mó­wią­cy w te­le­wi­zji o tym, że lu­dzie są okrop­ni, mają rację. To, co dotąd na­zy­wa­li­śmy tutaj śmie­chem, jest gry­ma­sem bólu. Char­lie zna­lazł się w domu ża­ło­ści.

 

Pu­łap­ka śmie­chu

Oka­le­cze­nie przez opie­ku­na i men­to­ra, któ­re­mu zo­stał pod­da­ny Gwyn­pla­ine, zo­sta­je za­mie­nio­ne w gest sce­nicz­ny, ele­ment spek­ta­klu. Ar­thur Fleck dzien­nik swo­jej te­ra­pii pró­bu­je za­mie­nić w ze­szyt ze ske­cza­mi, chce wyjść z nimi na scenę. W fil­mie „Joker” znaj­du­je jed­nak w sobie moc po­zwa­la­ją­cą zabić. Ale to tylko film.

Ci wszy­scy po­twor­ni lu­dzie, któ­rzy spra­wia­ją, że jego życie jest okrop­ne, że nasze życie jest okrop­ne. Nie po­tra­fi­my ich po­ko­nać i to budzi w nas ner­wo­wy śmiech. Mo­że­my opo­wia­dać sobie, że nasze życie nie jest dra­ma­tem, tylko ko­me­dią, żeby tylko nie do­pu­ścić do sie­bie świa­do­mo­ści, że nie gramy tu żad­nej po­waż­nej roli. Dla­cze­go? Bo wma­wia­my sobie, że nasz gry­mas bólu to tylko śmiech. Bo da­li­śmy sobie wmó­wić, że Joker jest zły.

Możemy opowiadać sobie, że życie nie jest dramatem, tylko komedią, żeby nie dopuścić do siebie świadomości, że nie gramy tu żadnej poważnej roli

 

A teraz za­tańcz­my

Tań­czą­cy na dys­ko­te­kach czy pry­wat­kach lu­dzie to z re­gu­ły ko­micz­ny widok. Naj­śmiesz­niej­sze jest w nich to z tru­dem skry­wa­ne pra­gnie­nie, to wo­ła­nie: patrz na mnie, ależ ja tań­czę! Oczy­wi­ście, są i tacy, któ­rzy dają po­nieść się w tańcu tak, że resz­tę świa­ta mają w dupie. Cza­sa­mi udaje się to parom, to pięk­ny widok wtedy na nie pa­trzeć.

Joker tań­czy z mamą, ale przede wszyst­kim tań­czy sam. Po za­bi­ciu bo­ga­tych pa­lan­tów za­my­ka się w pu­blicz­nej to­a­le­cie, by za­tań­czyć. Pierw­sze jego ruchy są ostroż­ne, jak w ja­kimś ćwi­cze­niu tai chi. Ta­niec Jo­ke­ra jest jego praw­dzi­wą mocą.

Gdy tań­czy sam w po­ko­ju. Gdy tań­czy na scho­dach Go­tham. Gdy tań­czy przed ka­me­ra­mi te­le­wi­zji. Gdy jego ulicz­ni wy­znaw­cy wy­cią­ga­ją go z roz­bi­te­go ra­dio­wo­zu i kładą na masce auta, gdy od­naj­du­je siły, by się pod­nieść, jest to pięk­ny ta­niec. Swo­je­go „śmie­chu” Ar­thur Fleck nie kon­tro­lu­je. Kon­tro­lę od­zy­sku­je w tańcu.

Zro­zu­mie­li­śmy już, że Bat­man jest tylko bo­ga­tym pa­lan­tem. Do­cie­ra do nas po­wo­li, że bo­ga­ci pa­lan­ci nie ura­tu­ją świa­ta. Czy nas do końca zruj­nu­ją?

Teraz każdy chce być Jo­ke­rem. Bo­ga­ci pił­ka­rze i bied­ni pi­sa­rze. Trze­ba być pa­lan­tem albo dziec­kiem, żeby wy­cho­dząc z kina, czuć więź z Bat­ma­nem.

Bo­ga­ty pił­karz prze­bie­ra się na Hal­lo­we­en za Jo­ke­ra, bo faj­nie jest być kimś innym niż bo­ga­tym pa­lan­tem.

Bied­ny pi­sarz czuje się Jo­ke­rem, bo za każ­dym razem, gdy czuje się go­rzej, chciał­by po­czuć się le­piej.

Bo­ga­ty pił­karz ma­lu­je się na Jo­ke­ra, bo tak po­do­ba się jego żonie, która zor­ga­ni­zo­wa­ła już sobie sek­sow­ny ko­stium Har­ley Quinn.

Bied­ny pi­sarz chciał­by być Jo­ke­rem, który zła­pie za włosy bo­ga­te­go pił­ka­rza prze­bra­ne­go za Jo­ke­ra i bę­dzie go za nie cią­gnął przez całe bo­isko przy peł­nej wi­dow­ni.

Bo­ga­ty pił­karz po­sta­na­wia za­mó­wić sobie ko­szul­kę z na­pi­sem „Joker” i fan­ta­zju­je, jak by to było raz, dla żartu strze­lić pod­czas meczu Ligi Mi­strzów sa­mo­bó­ja.

Bied­ny pi­sarz czuje się Jo­ke­rem, który zła­pał bo­ga­te­go pił­ka­rza prze­bra­ne­go za Jo­ke­ra i cią­gnie go za włosy przez całe bo­isko przy pu­stej wi­dow­ni.

Bo­ga­ty pił­karz po­sta­na­wia na­pi­sać swoją au­to­bio­gra­fię i dać jej pod­ty­tuł „Praw­dzi­wy Joker”. Prosi swo­je­go agen­ta: „Znajdź mi do tej ro­bo­ty ja­kie­goś bied­ne­go pi­sa­rza”.

Bied­ny pi­sarz chciał­by wal­nąć z całej siły w lu­stro, ale nie ma tyle od­wa­gi. Po chwi­li sam po­mysł wy­da­je mu się ża­ło­sny.

Bo­ga­ty pił­karz chciał­by wal­nąć z całej siły w lu­stro, ale nie star­cza mu od­wa­gi. Po chwi­li sam po­mysł wy­da­je mu się mało śmiesz­ny.

Bied­ny pi­sarz pla­nu­je na­pi­sać wła­sną wer­sję „Jo­ke­ra”, w któ­rej wszyst­kie kwe­stie wy­po­wia­da­ne przez Bat­ma­na będą cy­ta­ta­mi z Ezry Po­un­da.

Bo­ga­ty pił­karz po­ży­cza od żony kij bejs­bo­lo­wy Har­ley Quinn i roz­bi­ja nim lu­stro. Przez na­stęp­ną go­dzi­nę sprzą­ta ła­zien­kę i prze­pra­sza żonę.

Bied­ny pi­sarz robi listę osób, które po­win­ny zgi­nąć z rąk Jo­ke­ra. Na po­cząt­ku są to na­zwi­ska, potem już same za­wo­dy: dzien­ni­karz, den­ty­sta, ba­ri­sta.

Bo­ga­ty pił­karz jest tro­chę wku­rzo­ny, gdy spo­ty­ka na balu dru­gie­go bo­ga­te­go pił­ka­rza, też prze­bra­ne­go za Jo­ke­ra. Po chwi­li jed­nak już tylko się z tego śmie­ją.

Bied­ny pi­sarz za­sta­na­wia się nad sa­mo­bój­stwem w stro­ju Jo­ke­ra. Myśli nad do­bo­rem ksią­żek, na któ­rych sta­nął­by, mając już stry­czek na szyi.

Dwaj bo­ga­ci pił­ka­rze prze­bra­ni za Jo­ke­ra robią sobie zdję­cie z trze­cim bo­ga­tym pił­ka­rzem prze­bra­nym za Jo­ke­ra oraz ze swo­imi part­ner­ka­mi prze­bra­ny­mi za Har­ley Quinn.

Bied­ny pi­sarz roz­wa­ża: A gdyby tak sta­nąć na książ­kach wła­sne­go au­tor­stwa? Czy to byłby dow­cip w stylu Jo­ke­ra?

Jedna Har­ley Quinn psuje całą sesję, wkła­da­jąc sobie koń­ców­kę kija bejs­bo­lo­we­go do ust. Wszy­scy niby się śmie­ją, ale potem nikt nie chce wrzu­cić na fejsa ta­kiej fotki.

Bied­ny pi­sarz nie miesz­ka z żoną, która zo­sta­wi­ła go dla in­ne­go bied­ne­go pi­sa­rza. Fan­ta­zju­je na­to­miast na temat pew­nej są­siad­ki, która nie czy­ta­ła żad­nej jego książ­ki.

Bo­ga­ty pił­karz pod ko­niec im­pre­zy, po­pro­szo­ny o au­to­graf, pod­pi­su­je się na pod­su­nię­tej mu ko­szul­ce: Joker. Nie takie były ocze­ki­wa­nia.

Bied­ny pi­sarz i bo­ga­ty pił­karz spo­ty­ka­ją się w me­trze. Bo­ga­ty pił­karz kle­pie po ple­cach bied­ne­go pi­sa­rza i pyta go: „W któ­rej grasz dru­ży­nie?”.

Adam Ka­cza­now­ski
ur. 1976, ra­czej pi­sarz, tro­chę per­for­mer. Czło­wiek-mał­pa, Ca­li­necz­ka, klaun, lau­re­at Wro­cław­skiej Na­gro­dy Po­etyc­kiej Si­le­sius. Ostat­nio opu­bli­ko­wał zbiór opo­wia­dań „Czego boją się ro­dzi­ce”. W stycz­niu 2020 roku w Biu­rze Li­te­rac­kim ukaże się jego nowa książ­ka „Za­baw­ne i zba­wien­ne”.
redakcjaMałgorzata Tarnowska
korekta Renata Kumala
POPRZEDNI

rozmowa  

Tocznia skrola (4): Rozpędzone technologie

— Paulina Chorzewska

NASTĘPNY

recenzja  

Przedpole utopii

— Paweł Kaczmarski