fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Kacper Bartczak

„Naworadiowa", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019, s. 60.

O „Naworadiowie” Kacpra Bartczaka pisze się trudno. Trzymając się słownych rejestrów bliskich samemu poecie – języka tkanek, substancji, surowców etc. – powiedzieć moglibyśmy, że nowy tom nie jest łatwym materiałem do recenzji: trudno z niego recenzję uszyć.

Dodajmy jednak od razu: owa trudność nie znaczy, że książce coś dolega – przeciwnie, „Naworadiowa” jest tomem bardzo dobrym, inspirującym, pełnym intrygująco zaczepnych fraz, głęboko nowatorskim nawet w kontekście różnych współczesnych dykcji postawangardowych. Poeta robi z językiem coś ciekawego i osobnego, a jego nowa książka wydaje się ułożona konkretnie w celu ułatwienia lektury (pierwsza połowa składa się z wierszy luźnych, zróżnicowanych formą i tematem, w jakimś sensie wprowadzających do poematu zajmującego całą drugą połowę). Tym niemniej, wiersze Bartczaka pozostają zaporowo trudne, nawet dla osób regularnie czytających poezję współczesną. Do omówienia „Naworadiowy” podchodziłem jakieś pięć–sześć razy, książkę czytając wielokrotnie, robiąc krótsze i dłuższe przerwy, nadpisując notatkę na notatce, zmieniając pomysły i koncepcje. Tekst jednak nadal nie chciał się kleić. Recenzencka praktyka podpowiada, że w sytuacji takiej blokady najsensowniejszym wyjściem jest opisanie samej trudności; nie tyle ścieranie się z wierszem, próba przełamywania oporu, co pójście z prądem czy, bardziej nawet, pójście w szczerość – wyjaśnienie czytelnikowi i czytelniczce (oraz sobie samemu), dlaczego ma się z daną książką aż taki kłopot.

***

Problemem nie jest sama gęstość czy złożoność wierszy Bartczaka, odnotowywana w niemal każdym omówieniu i każdej rozmowie z autorem. Nie dlatego, że owe wiersze nie są gęste i trudne – są zaporowo gęste i trudne – ale dlatego, że mimo ekstremalnej momentami niedostępności nie pozwalają się łatwo zbyć. Moglibyśmy powiedzieć, że wiersze zbyt trudne okazują się często bardzo łatwe, przynajmniej dla kogoś, kto nie ma w nich oczywistej stawki – zachęcają do tego, by szybko odłożyć je na półkę i nigdy do nich nie wracać (podobnie bywa z wierszami otwarcie zadłużonymi w filozofii i teorii; ktoś pamięta jeszcze Janusza Kotarę?). Dla przykładu, czysto hipotetycznie: gdyby w Polsce w 2020 roku ukazała się książka poetycka, w której każdy „wiersz” składałby się po prostu z rozproszonych liter w różnych rozmiarach i orientacji – bez żadnej jasnej podpowiedzi, jak taki wiersz „czytać”, jak go odcyfrować – to nawet gdyby autorem tej książki był jeden z najbardziej obiecujących poetów młodego pokolenia, a wydałby ją jeden z najlepszych wydawców, nadal trudno byłoby (niestety) przekonać się do sensowności mozolnego rozkodowywania takiej książki. Nie chodzi nawet o brak czasu czy o wysiłek konieczny do lektury, ale o samo poczucie, że ostatecznie takiej książce – takiemu autorowi – nie zależy na powiedzeniu czegokolwiek konkretnego. A jeśli nawet zależy, jeśli nie mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem przerostu formy nad treścią, to forma i tak pozostaje odklejona od tego, co jest mówione, efekciarska jakby i naddatkowa. Nie chodzi więc o to, że ma być prosto i przyjemnie, ale że kłody rzucane czytelnikom pod nogi powinny mieć solidne uzasadnienie.

U Bartczaka co do zasady mają – co nie znaczy, że łatwiej się z nimi dzięki temu rozprawić. Zresztą to trochę niesprawiedliwa fraza, sugerująca, że Bartczak mógłby owych kłód nie rzucać, że to kwestia arbitralnego wyboru, że stawia nam na drodze przeszkody, bo chce. Tymczasem „Naworadiowa” zaprasza nas raczej do współnamysłu:

Wioska sinicowa

Widać wrotycz, szyldy, wrak bagrownicy.
(z przewodnika turystycznego)

Czy wiesz ile kreatywności
kryje się pod maską
tego samochodu?

Czy wiesz że ten samochód rozumie cię
na poziomie neuronowym?

Wiedzą coś o tym inżynierowie parkingów
pod kościołami

A mówiłem praca
niech wre Co się stało?
Czyżbym stracił pracę? I zaraz

anorektyczna dziewczynka
z wypukłym czołem wiechetką
niebieskich włosów przemknie radośnie

na elektrycznej hulajnodze
obok kebaba pod galeryjką
na której wiszę na skraju wsi

Czy to nie jest praca? Jej praca
praca asfaltu chwastów
banków danych w genomie

słodkiego odoru piekarni
znad sinych łąk? Ale zaraz
moja też?

Owo „zaraz” upewnia nas, że pytania nie są retoryczne, że zaskakują samego poetę. Wiersze Bartczaka rozpoczynają się nie prośbą posłuchaj – wysłuchaj gotowej opowieści, nakazu, przesłania – ale zobacz, odnotuj, rozważ. To wiersze programowo niezadufane w sobie i nienastawione na szok czy prowokację; dziwne, gorączkowe, skrajnie zagęszczone, ale w jakimś sensie otwarte na czytelnika, życzliwe.

Wiersze Bartczaka rozpoczynają się nie prośbą posłuchaj – wysłuchaj gotowej opowieści, nakazu, przesłania – ale zobacz, odnotuj, rozważ

Trudność w pisaniu o „Naworadiowie” nie wynika więc ani z samej gęstości, ani nawet z poczucia, że pod ową gęstością coś się kryje; raczej z wrażenia, że gęstość jest niezbędna, a nie nadmiarowa czy efekciarska – że Bartczak mówi ważne rzeczy, których nie dałoby się ująć prościej, łatwiej, konkretniej czy mniej intuicyjnie. Źródło owego wrażenia szalenie trudno zaś przyszpilić. Nie jest tak, jak na przykład u Pułki: długie zaszumione przebiegi, przerywane momentami jasności, deska ratunkowa rzucana regularnie wtedy, gdy czytelnik zaczyna się topić. Bartczak jest gęsty cały czas. Owszem, dostajemy tu wiersze oparte na relatywnie czytelnym obrazku, jakimś – powiedzmy – zrozumiałym (jeśli niekoniecznie codziennym) doświadczeniu, ale nawet one w kluczowych miejscach dryfują w nieoczywistą terminologię, usztucznione rejestry:

Wycieczka do obozu dla dzieci

wycieczka pod pomnik w obozie dla dzieci
zdjęcie zbiorowe na fejsa

twarz młodej instruktorki
rozświetla uśmiech

nie wiem jak nazwać to
co z tego promieniuje

co z tego promieniuje
zmienia nam status

wyłuszcza teflon
powlekam nim sobie

stawy twarz płuca teflon
majoryzuje w naszym powietrzu

uzdatnia mózg
przywraca ruch żeber

w palącym powietrzu
ufność w tlen znajomą od dziecka

Co więc zatrzymuje czytelnika, co pozwala mu się zaczepić w wierszach Bartczaka, co nie odpuszcza i każe do nich wracać? Powiedziałbym, że dwie rzeczy: po pierwsze temat („Naworadiowa” to bowiem książka o pracy); po drugie coś, co moglibyśmy nazwać kleistością słów. To drugie to może najbardziej charakterystyczna cecha stylu poety: tendencja wyrazów do schodzenia się w zwięzłe zbitki oparte na nieoczywistych inwersjach, aliteracjach, przewrotach koniugacji i deklinacji; wrażenie, że lgną do siebie na mocy jakiejś wyższej siły, naginając po drodze reguły składni i gramatyki. Owi wszyscy „mnisi syci a susi”, „unerwieni kastowo”, „dewocyjne koncerny” i „białkowe wykształty”, „rdzenne zewy” i „kontynuacje życiowe”, „macierzyste chłodziwa” i „mikroby mówione”, „fluid metryczny”, wreszcie tytułowa „naworadiowa” – samodzielny rzeczownik (bądź przymiotnik) utworzony z wołacza „nawo radiowa”… Wszystko to jakby dokładnie pomiędzy techniczną terminologią a brudnopisem Roalda Dahla, pomiędzy zabawą kalamburem a jakąś skrajną precyzją. Nieoczywistość przysłówków, piętrowe dopełnieniowe konstrukcje rzucone od niechcenia, niedomyślne przypadki wbite jak klin w samą możliwość narracji – a w efekcie nie tyle ciągłe zerwania, co skupienie uwagi na owej kleistości właśnie, na skróconych połączeniach między słowami; połączeniach, które są zarazem nieoczywiste i karkołomne, ale zazwyczaj w jakimś sensie zgrabne.Bartczaka eksperymenty ze składnią i gramatyką wymuszają na czytelniku bardzo wymagający, a jednocześnie dość wyjątkowy tryb lektury. Podobnie jak wiele zasadniczych mechanizmów poezji autora „Wierszy organicznych” trudno go nazwać i zwięźle opisać; moglibyśmy powiedzieć, że opiera się na jednoczesnym skupieniu na mikro- i makroskali. Równocześnie należy bowiem śledzić tysiąc drobnych udziwnień związanych z odmianą słów czy szykiem zdań i dostrajać się do ogólnych językowych rejestrów, ogólnych nastrojów, które pochodzą raczej z nagromadzenia posiadających podobny odcień słów niż z jakiegokolwiek konkretnego narracyjnego zabiegu. Rozmach intuicji, drobiazgowość składni – tak moglibyśmy podsumować styl Bartczaka, gdyby ktoś dał nam na to trzy sekundy.

***

Jeśli „Naworadiowa”, jak już wspomniałem, jest książką o pracy (a jest tak zdecydowanie – to opis różnych prac i myśl o „innej pracy” organizują tytułowy poemat), to może właśnie dlatego, że pojęcie pracy – jego definicja, ale też emocjonalny odcień, polityczne konotacje, historyczny balast – zmieniają się w zależności od dystansu, z jakiego nań patrzymy. Bartczaka ewidentnie fascynuje ta wielopoziomowość. Praca jako codzienna rutyna, praca jako działalność twórcza, praca całej ludzkości i praca zasadniczo nieludzkich organizmów – to czynności zupełnie różne, a jednak sugerujące jakąś głębszą wzajemną łączność. Do pewnego stopnia widać to w cytowanej już „Wiosce sinicowej”, ale najlepiej rozdarcie między pracą jako czynnością zasadniczą a pracą jako otępiającą rutyną widać w drugiej cząstce tytułowego dla „Naworadiowy” poematu:

dla ciebie i w twoją
stronę obraca mnie praca
praca mnie do ciebie przywraca
do mnie co dobre wraca i nie ma nic
czego wcześniej nie było w pracy
a gdzie to było
niech tam będzie praca

dla ciebie mnie plecie
we mnie mnie wiąże w śluz szlam
to ja to spożywam dla ciebie
jak zdrowie to ja to co mówię
to robię płodzę karmię zarabiam
wstaję z tych kolan rodzę
chodzę do pracy

Jak dowiadujemy się z kolei z 16. cząstki poematu, sam tytuł książki związany jest z pracą: „nawo radiowa praco fikcjo żywa”. „Nawa” odsyła tu oczywiście nie do architektonicznej części kościoła, ale do źródłowego znaczenia, od którego część ta bierze nazwę – do łodzi, okrętu, tak w sensie dosłownym, jak i metaforycznym, podniosłym i wspólnotowym (łodzi/nawy Piotrowej etc.). Potwierdza to cząstka zerowa – „nawa radiowa wychodzisz nią w morze”. Praca więc jako coś, do czego się, owszem, chodzi, ale czym się również wychodzi – i to nie skądś, ale dokądś; jako narzędzie nawet nie tyle przekraczania, co wysięgania. Zasadnicze pytanie o naturę i rodzaje pracy powraca potem kilka razy, choćby w cząstce 19. – „jaka praca nad ranem / czyja skąd przychodzi” – by w cząstce 20. otworzyć drogę dla myśli o pracy zasadniczo „innej”: „w drugim unerwieniu koniec fikcji syndykatu życia koniec formy pojemnej inna praca // nie wygasa tnie media przez nie mknie czyta mediany słane w pracy audyt przenika smutne życie żyjątek wyjmuje nas z psychotycznej zupy audycja bezgranicznie plastyczna”. Pytanie o inne prace, o to, co to jeszcze znaczy pracować, jest dla Bartczaka tematem przewodnim i konfiguruje też jego wspólnotową wyobraźnię: wizję zbiorowości opartej, owszem, na pracy, ale w sensie pracy dziwnej, wielości prac, również nieludzkich.

Pytanie o inne prace, o to, co to jeszcze znaczy pracować, jest dla Bartczaka tematem przewodnim i konfiguruje też jego wspólnotową wyobraźnię

***

Istnienie jakiejś pracy jest bodaj jedyną stałą w świecie, który – przynajmniej z perspektywy przyjętej w „Naworadiowie” – pozostaje całkowicie płynny, nieustannie kwestionowany. U Bartczaka nie ma stabilnych podmiotów (dlatego, mimo częstych introspektywnych wędrówek, trudno oskarżyć go o polityczny indywidualizm), ale – co więcej – nie ma też stabilnych adresatów, stabilnych kodów, figur, postaci, alegorii, nawyków… Dane są tylko językowe intuicje i silne przeczucie, że rzeczy (oraz słowa) pracują, wpływają na siebie, przetwarzają się, coś tworzą bądź wytwarzają; cała reszta to fluks, flow i niepewność. Radykalizm Bartczaka jest tu szczery i pociągający, skutkuje wyrazistym, autorskim głosem nie do pomylenia z jakimkolwiek innym współczesnym poetą; pełne upłynnienie skutkuje, paradoksalnie, ustanowieniem osobnej, rozpoznawalnej dykcji. Z jakiegoś powodu przywołuje to na myśl wczesny zwrot akcji ze „Świata nie scalonego”, nagradzanej literaturoznawczej książki Bartczaka z 2009 roku. Zderzając de Mana z Bloomem, autor zarzuca nagle temu pierwszemu, że wracając do pojęcia „świata rzeczywistego”, tak naprawdę – wbrew intuicji – ów świat traci:

Jakim „światem rzeczywistym”? Czyżby takim, który położyłby kres grze tropu i pozwoliłby językowi stopić się ze sobą idealnie? Czyżby w ostatniej chwili nie została tu wykonana jakaś wolta cofająca krytyka do oglądu, od którego zdążył się już zdystansować? (…) De Man, zaskakująco, trwa przy modelu podziału jaźni na empiryczną, która zadzierzga interakcje językowe ze światem, i na tę wyższą, refleksyjną, która ma u niego pozycję hierarchicznie uprzywilejowaną. (…) Paradoksalnie, zachowując przedmiot poznania, de Man traci więcej niż Bloom, gdyż w jego ujęciu twórca – człowiek par excellence, wciąż uwikłany w model epistemologiczny, gdzie bohaterem jest ten, który się czegoś „dowiaduje” o świecie – traci świat. Ten zaś krytyk, który wydaje się oddawać żywiołowi graniczącego z solipsyzmem, absurdalnie rozbuchanego subiektywizmu, znajduje nowe ujęcie świata: światem jest labirynt kulturowych opisów – największy z możliwych prekursorów – który jednocześnie daje życie i próbuje je tłumić swoją nieposkromioną inwazyjnością. Człowiek nie „przedstawia” takiego świata, lecz stara się w nim odnaleźć[1].

Trzeba niejako przejść na drugą stronę, pozbyć się jakiejkolwiek myśli o świecie poza kulturą/opisem/interpretacją etc., żeby świat odzyskać. Nie chodzi o to, że Bartczak-poeta wymaga od nas zgody na taką wizję (niżej podpisany się z nią na przykład dość radykalnie nie zgadza), ale że w jego twórczości raz po raz do głosu dochodzi ten sam rodzaj radykalnej konsekwencji – poczucie, że dopiero w całkowitej płynności odnaleźć można stabilność, że w rozbiciu podmiotu da się wypracować własny głos, że negacja świata poza językiem pozwala odkryć świat w języku… Między tymi hipotezami czy obserwacjami niekoniecznie istnieją logiczne połączenia, chodzi raczej o analogię, o wspólną myślową strukturę: przejść jak najszybciej, przekroczyć zupełnie, żeby odzyskać. Wracamy tutaj do tematu pracy jako wysięgania/przekraczania, a zarazem odkrywamy coś w rodzaju akceleracjonistycznego rysu Bartczaka – który jest zapewne tematem na osobny szkic.

Niestabilność więc, ale stała niestabilność; płynność jako fundament. Poczucie niepewności najbardziej wprost dotknięte zostaje bodaj w wierszu „Plastyk mózgu”, opisującym myślowe i emocjonalne zmaganie się z chorobą ojca (z samym faktem choroby). Intensywna, podszyta stresem, surrealna płynność pozostaje bardzo przejmująca nawet tam, gdzie narracja nieuchronnie rwie się i rozwiązuje. Na oskarżenie, że odtwarza w ten sposób pewne tropy kojarzone z poezją i krytyką lat 90., Bartczak odpowiedziałby zapewne – słusznie – że niespecjalnie go to obchodzi. My moglibyśmy zaś zauważyć, że cała tak naszkicowana perspektywa służyć ma obrobieniu bardzo konkretnych, bardzo współczesnych tematów i nastrojów – to nie jest zabawa w wiecznie rozpadający się język, ale poetyckie próby wyrażenia intuicji dotyczących prekarności, posthumanizmu, pracy wyalienowanej… O ile filozoficznie Bartczak czerpie z popularnego u nas w latach 90. rortiańskiego pragmatyzmu (który interpretuje, jak wiemy skądinąd, autorsko, nowatorsko i bodajże najciekawiej ze wszystkich polskich rortianistów), o tyle jego literackie inspiracje są zupełnie nowe dla pola – to Bartczak odpowiada za wprowadzanie u nas w praktyce Petera Gizziego czy Rae Armantrout.

***

„Naworadiowa” to bardzo dobra, wyjątkowa, fascynująca i momentami doprowadzająca do szaleństwa książka. Jakub Skurtys zaczął swoją recenzję z tomu nawiązaniem do gry wideo Stellaris. Idąc growym tropem, moglibyśmy powiedzieć, że „Naworadiowa” to swoista gamer’s game, gra dla graczy – poezja dla osób czytających poezję, orientujących się w poezji współczesnej i mających w tej grze jakąś stawkę. Innymi słowy, to nie wiersze dla każdego – za to szalenie satysfakcjonujące dla tych, którzy w wierszach siedzą. Frustrujące, ale dające dużo w zamian; szczere w bezkompromisowości.Nie sposób nie wspomnieć o tym, że za książką Bartczaka stoi konkretny, wyrazisty program, wyłożony nie tylko w wywiadach, lecz także – a może przede wszystkim – w akademickich i eseistycznych tekstach autora. Powyższe uwagi, komentarze i interpretacyjne próby są wynikiem lektury w pewnym sensie antyprogramowej, idącej świadomie pod prąd wielu deklaracji poety – zwłaszcza tym, w których sugeruje on, że wiersz mógłby (i powinien) być czymś innym niż narzędziem komunikacji: polem, narządem, organizmem etc. Co więcej, to właśnie potężne pragnienie komunikacji – komunikacji nieupraszczającej, usiłującej uchwycić to, co niemal nienazywalne – wydaje się jedną z najmocniejszych stron poezji Bartczaka.

 

[1] Kacper Bartczak, „Świat nie scalony”, Biuro Literackie, Wrocław  2009, s. 18–19.

Kacper Bartczak

„Naworadiowa", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019, s. 60.

Paweł Kaczmarski
(ur. 1991) – krytyk literacki. W swojej działalności krytycznej i naukowej zajmuje się literaturą najnowszą, w tym poezją. Doktorant w Zakładzie Historii Literatury Polskiej po 1918 roku Uniwersytetu Wrocławskiego. Kilkukrotnie nominowany do dolnośląskiej nagrody kulturalnej Warto. Współpracował m.in. z „Praktyką Teoretyczną”, „Arteriami”, „Literą”, „Twórczością” i „Odrą”. Pełni funkcję dyrektora programowego Mikrofestiwalu – międzynarodowego festiwalu nowej poezji. Mieszka we Wrocławiu.
redakcjaJakub Nowacki
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

szkic  

Materia i autokreacja: dociekania w poetyce wielościowej (fragmenty)

— Kacper Bartczak

NASTĘPNY

rozmowa  

Nieswojość nie jest stanem tymczasowym

— Krzysztof Sztafa