fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Bohdan Zadura

„Płyn Lugola", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, s. 188.

Fakt, że w PIW-ie zaczęto wydawać poezję, przyjąłem z radością. Nawet pomyślało mi się coś o elitarnym klubie szlachetnie ryzykujących wydawców. To było pierwsze doznanie związane z trzymaną w ręku książką. Drugie graniczyło ze zdziwieniem, że znów czytam jakiś wybór z twórczości Bohdana Zadury. Wydawało mi się, że sporo ich ostatnio było. Po sprawdzeniu okazało się, że od „Wierszy zebranych” wydanych w Biurze Literackim minęło 15 lat, w ciągu których poeta zdążył opublikować kilka nowych interesujących tomów. Potem nieufnie obwąchiwałem dźwięczący znajomą frazą tytuł. „Płyn Lugola” niektórym czytelnikom skojarzył się raz na zawsze z poezją przedwcześnie zmarłego Juliusza Gabryela, z jego cztery lata temu wydaną książką. Tu kolejne i konieczne sprostowanie. Wiersz pod takim tytułem Zadura stworzył, gdy Gabryel miał dziesięć lat, a wraz z jego opublikowaniem wyprzedził całą serię tekstów pisanych przez poetów z roczników siedemdziesiątych (i młodszych) o tak ważnym dla nich „czarnobylskim” doświadczeniu pokoleniowym.

To wszystko, o czym wstępnie piszę, było zaledwie powierzchownymi wrażeniami przeglądacza. Najważniejsze odkrycie wiązało się z brakiem w tym wyborze poematu „1 VIII 1979 7.45–22.45 (czternaście godzin z Piotrem Sommerem)”. Narracja krytycznoliteracka dotycząca Zadury fundowała w związku z wymową tego tekstu główną tezę o dokonanym przez niego przełomie w liryce polskiej. Sam poeta jakby chciał się od tego po latach odciąć, zdystansować, wyeksponował więc inne utwory w taki sposób, żeby pokazać ewolucję swojej poetyki w bardziej stonowanym świetle. Żadnej rewolucyjności, uskoków i przeskoków, a raczej łagodny przebieg pewnej zadziwiającej niekonsekwencji i jednocześnie – jak się okazuje – konsekwencji w widzeniu wiersza, jego możliwości i zakresu oddziaływania. To chyba jest najbardziej wyraźne odczucie towarzyszące czytelnikowi nowego wyboru. Podkreślenie powiększającego się dystansu i oparcie na nim prezentacji podsumowującej sześćdziesiąt lat pisania. Dystans, o którym mowa, dotyczy stosunku poety do swoich wierszy, jak i rozmaitych zaszufladkowań tego, co napisał. „Było mi bardzo przyjemnie – mówi tym wyborem sam autor – że tak wysoko ocenialiście mój wkład w dokonującą się przemianę lirycznego paradygmatu, ale teraz chciałbym zaproponować inne spojrzenie i przywrócić w tym wszystkim jakiś naturalny porządek. Taki porządek, wedle którego w równym stopniu zawdzięczam coś Johnowi Ashbery’emu, jak i Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi”**.

Żadnej rewolucyjności, uskoków i przeskoków, a raczej łagodny przebieg pewnej zadziwiającej niekonsekwencji i jednocześnie – jak się okazuje – konsekwencji w widzeniu wiersza

Dlatego ten wybór nie odcina się od klasycystycznych początków, a wręcz je demonstracyjnie eksponuje, pokazując, że objawionego młodym „nowego” Zadury nie byłoby bez Zadury „starego”, prowincjonalnego, skromnie debiutującego w „Kamenie” w 1962 roku, a następnie przez wiele lat wiernie towarzyszącego tej linii polskiej poezji, której kształt i charakter wyznaczały wiersze i eseje np. Jarosława Marka Rymkiewicza, Jerzego S. Sity, Witolda Maja i Ryszarda Przybylskiego. Dobrze to uzmysławia rozpoczynający książkę poemat pt. „Ostenda”, zbudowany z sześciu sonetów przypisanych Samuelowi Przypkowskiemu, założycielowi słynnego Muzeum Zegarów w Jędrzejowie. Kiedyś na ten właśnie poemat zwrócił uwagę Jarosław Iwaszkiewicz, pisząc: „Sonety Zadury brzmią jakimś nowym tonem, barok polski prześwietlony całą drogą poezji naszej”. Stary mistrz przeczuł zmiany, jakie zaczęły  zachodzić w języku poety. Pokazują to następne utwory, w których poprzez brzmienie rodził się nowy ton, dochodziły do głosu surowość i nieokrzesanie zwykłej mowy, błyskotliwość i swoisty zmysł poetycki języka potocznego. Pewne utwory z „Podróży morskiej” z 1971 roku już wskazywały na stopniowe wyrywanie się spod wypływów polskiego klasycyzmu i otwieranie się na tradycję anglosaską. Mam nam myśli przede wszystkim Eliota. Nieprzytoczony w tym wyborze tom pt. „Pożegnanie Ostendy” (1974) symbolicznie zamykał epokę fascynacji bogactwem eksponatów w muzeum literatury. Zadura już wtedy otwierał się na nowe bodźce stylistyczne, uwalniał się z gorsetu neoklasycyzmu. „Te cytaty z Szekspira To późne Bizancjum/ Te podróże w czasie”. Krzysztof Mętrak, komentując wymowę „Pożegnania Ostendy”, zauważył, że „Zadura postawił tu kwestię, która dotyczy całej jego generacji pisarskiej. Znowu wyprzedził wszystkich, znowu wypowiedział ją pierwszy”.

Tu warto wprowadzić dygresję wyjaśniającą, dlaczego tak zdziwił mnie brak poematu z Sommerem w tle, dlaczego potraktowałem to jako wyraźną oznakę zniecierpliwienia autora wyrysowaną mu, i już niemal zakrzepłą, historycznoliteracką gębą. Otóż autobiografizm wkradający się coraz śmielej do wierszy wypełniających zbiór „Małe muzea” z 1977 roku przyniósł w efekcie coś w rodzaju różewiczowskiej, metaforycznie przetworzonej, relacji o własnej długoletniej pracy w małym prowincjonalnym muzeum. Taki typ spojrzenia na doświadczenie, taki kształt życiowej narracji pogłębił się w następnej książce. I właśnie autobiografizm, idiom potoczny, całkowita rezygnacja ze stóp rytmicznych zdają się charakteryzować ten – w owej metamorfozie – utwór najważniejszy, wyjęty z tomu „Zejście na ląd” (1983) poemat „1 VIII 1979 7.45–22.45 (czternaście godzin z Piotrem Sommerem)”, konstytuujący – zdaniem niektórych – polski o’haryzm zanim „zadekretowano” go oficjalnie niebieskim zeszytem „Literatury na Świecie” w roku 1986. Może warto sobie uzmysłowić, że poemat powstał w roku śmierci Stachury, w 1979, i w ten sposób hipotetyczna data przełomu w naszej liryce cofa się o 10 lat. To przecież już wtedy, w poemacie o wizycie Sommera, pojawiły się frazy charakteryzujące dalszy wewnętrzny rozwój tej poezji. Oczywiście, bardzo ważny dla nowej poezji był dialog bohaterów o dominacji w Stanach i Europie poezji konfesyjnej, pogawędka o Lowellu, Berrymanie i Longleyu oraz o tym, że poezja nie powinna omijać pewnych słów czy tematów. Jednak najbardziej osobiste wydają się w tym tekście wycieczki w głąb pamięci rodzinnej i własnej, odtwarzanie drobnych wydarzeń w nowym, uwolnionym od konwencji, którym się hołdowało przez lata, języku.

Co zatem pozostaje z „Zejścia na ląd” po wyeliminowaniu z niego przełomowego poematu? Kilka niepozornych, skromnych wierszy. Chciałoby się powiedzieć – pisanych na marginesie, poza gorączką i zacietrzewieniem. Ale się nie powie, ponieważ byłoby to niedorzeczne. Niezwiązane z żadną koronną cechą tej poezji, która od początku jest wyważona, stoicka, refleksyjna, szlachetnie melancholijna. Zdarzające się wybuchy dobrego humoru, te wszystkie dowcipne wstawki nie mają niczego wspólnego z gorączką czy choćby pozorami zacietrzewienia, cieniami zaangażowania. Jak się wydaje, stoicyzm i sceptycyzm są pojęciami najbliższymi Zadurze. To z ich prerogatyw korzystając, rozkłada widzialny świat na czynniki pierwsze i tak analizuje każde doświadczenie, żeby ujrzeć jego uniwersalny rdzeń i skwitować go gorzkim lub ironicznym uśmiechem. Zatem z „Zejścia na ląd” pozostaje kilka pozornie beznamiętnych zdań (pozornie, bo obok sceptycyzmu i melancholii jakimś cudem obecna jest w tych wierszach również czułość) o ważności detali i potrzebie naszej względem nich uważności: „To jest źródło światło łąka to natchnienie/ Godność wolność kąkol perz sumienie” albo „Gdy nie wiadomo czy świat/ potrwa jeszcze trzy tygodnie// przyciągający oko szczegół/ wróbel/ uśmiech/ kolano/ pierś”. Wierszy o powściągliwości i pokorze. O pracy pamięci. O dziadku, który nagle przypomniany, pojawia się („schodzi na ląd”) wraz ze wspomnieniem dzieciństwa, innego świata, w którym „Wisłą pływały statki/ czereśnie/ rodziły czereśnie”. Tak dokonany, dla mnie bardzo symboliczny, wybór kończy poeta przywołaniem zapisu, mającego charakter podsumowania dążeń, ambicji, intencji, które towarzyszyły mu, i nadal towarzyszą, przez całe twórcze życie:

***

nawet jeśli to prawda
że zwykli prości
czy jak ich nazwać
ludzie
mają w dupie
moje wiersze
dopóki
nie jest na odwrót
wszystko jest w porządku

Jeśli chodzi o wiersz tytułowy, to jego lektura po latach też wiele wnosi do innego spojrzenia i zrewidowanego czytania. „Prześwietlone zdjęcia”, wydany w 1990 roku tom, z którego wybrano ten wiersz, pełnił dla wielu młodych poetów ważną rolę stylistycznego drogowskazu. Sam Zadura wskazuje w tym momencie, jak ważna była to dla niego książka, skoro z niej bierze tytuł wyboru i najwięcej wierszy. W tym świetle widzi się także, jak ważny był dla autora kilkumiesięczny stypendialny pobyt w Budapeszcie w 1986 roku i jakie owoce przyniósł. Właśnie sięgam po egzemplarz „Prześwietlonych zdjęć” i na skrzydełku czytam, że „cykl tytułowy stanowi w pewnej mierze kontynuację tego, co najlepsze w »Starych znajomych«”. Zwrot „to, co najlepsze” uzmysławia mi kolejne zaszufladkowanie, do którego przyczyniłem się w wielu różnych ujęciach. Kładłem do tej pory nacisk na przesłanie wiersza „Szigliget”, budując wokół niego opowieść krytycznoliteracką związaną z odpowiedzią na to, „co to znaczy dzisiaj być polskim pisarzem”. Przypomnę tę sławną odpowiedź, choć ona w świetle tego wyboru dziwnie blednie. A brzmiała – „Mówię co myślę/ i nie zależy mi na zrobieniu dobrego wrażenia”. To poruszające i odświeżające oświadczenie swego czasu zrobiło wiele dobrego dla samopoczucia polskiej poezji, ale teraz autor wysunął na plan pierwszy inną, równie fundamentalną, frazę z „Płynu Lugola” – „Najtrudniej opisywać to co najważniejsze”.

Jak się wydaje, stoicyzm i sceptycyzm są pojęciami najbliższymi Zadurze

I rzeczywiście ten wiersz czytany dzisiaj robi ogromne wrażenie „apokaliptyczne”, będąc zapisem tych pięknych, jasnych dni na przełomie kwietnia i maja 1986 roku, kiedy to „Mutanty jodu cezu strontu płynęły w powietrzu/ i cykady cykały jak licznik Geigera”. Życie w zagrożeniu wykazuje się podobną (a może nawet jeszcze większą, bardziej natężoną) urodą jak życie w beztrosce. Siła tego wiersza polega na tym, że w lakoniczny i stoicki sposób uzmysławia prawdę: wobec przelewających się obrazów urody świata rozmywa się i rozpływa w krystalicznym powietrzu granica między zagrożeniem a beztroską. Stan zachwiania świata, naruszenia jego porządku, został zapisany, ujęty w przelocie na kolejnym „prześwietlonym zdjęciu”. Paradoks polega na tym, że „Płyn Lugola” jest fotografią wyjątkowo trafioną, wyrazistą, ostrą.

Czy wyeksponowanie tego utworu i zawartej w nim formuły („Najtrudniej opisać to co najważniejsze”) jest oznaką bezradności? Ktoś po wielu latach pisania wierszy oświadcza nam, że to do niczego nie prowadzi? Ależ nie. To raczej kolejny wyznacznik wspomnianego wcześniej dystansu do siebie samego i tak zwanego dorobku. To coś, co pozwala czytać Zadurę podsumowującego się po latach jako twórcę nadświadomego i autoironicznego, takiego, który sam podsuwa tropy możliwej rewizji interpretacyjnych skostnień. Autora pomijanych dotąd słów (z wiersza „John Ashbery i ja”): „Nigdy nie miałem skłonności do awangardy/ Chciałbym być dobrze zrozumiany”. Poetę tak dalece „pozaprogramowego”, że aż mnie samego to w tej chwili dziwi. Usunięcie poematu „1 VIII 1979 7.45–22.45 (czternaście godzin z Piotrem Sommerem)” i wstawienie w to puste, wypełnione moim oczekiwaniem, miejsce „Małych muzeów” dobitnie o tym świadczy. O czym? O chęci opowiedzenia o swojej ewolucji twórczej na nowo. „Jaki o’haryzm? Jaki ashberyzm? Ja po prostu robiłem swoje, a kolejne przygody z nowymi i starymi znajomymi wpływały na mnie, moje życie i wiersze. Spróbujcie tak na to spojrzeć”.

Spróbujcie tak to przeczytać.

 

* Zwracam uwagę na to, jak niezbędne są w tej poezji ustanawiające porządek zwroty autotematyczne. Takie, jak ten kończący „Małe muzea”: „Czasami w małych muzeach/ można odkryć że wiersz/ winien się sprawdzać/ na wszystkich piętrach/ znaczeń”.

** I wielu innym autorom niekoniecznie wpisującym się w estetykę awangardową. Zob. spis ważnych dla poety twórców umieszczony w posłowiu: „Nie byłbym pisał tak, jak pisałem, może w ogóle bym nie pisał, gdybym nie czytał Jana Kochanowskiego, Daniela Naborowskiego, Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Bolesława Leśmiana, Jarosława Iwaszkiewicza, Tadeusza Różewicza, Mirona Białoszewskiego, Stanisława Grochowiaka, Jarosława Marka Rymkiewicza, a także T.S. Eliota, Konstandinosa Kawafisa, Osipa Man­delsztama, Johna Ashbery’ego, Jamesa Schuylera, Tony’ego Harrisona, D.J. Enrighta czy László Nagya”.

Bohdan Zadura

„Płyn Lugola", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, s. 188.

Karol Maliszewski
Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat Nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), Nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), Nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich „Rozproszone głosy. Notatki krytyka” (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.
redakcjaJakub Nowacki
korekta Karolina Wilamowska
POPRZEDNI

recenzja  

Jak stracić wiarę w powieść

— Teresa Fazan

NASTĘPNY

szkic  

Nie wyjechać, nie wyjeżdżać

— Magdalena Okraska