fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

„Bezmatek” Miry Marcinów to opowieść o matce i córce. Dobrej czy złej matce, zapytacie może? To pytanie samo się narzuca. Rzadziej pytamy o to, czy córka jest dobra. A najrzadziej chyba zdobywamy się na to, żeby w ogóle nie oceniać, nie wartościować, nie konfrontować matki z ideałem, który być może nigdy nie istniał, ale rządzi sposobem, w jaki wypowiadamy i interpretujemy doświadczenie. Matka musi być dobra, ale zwykle, zwłaszcza w tekstach – czy to autobiograficznych, czy literackich – nie jest. Może o dobrych matkach nie sposób albo nie ma sensu mówić. Tak czy inaczej matka z książki Marcinów raczej dobra nie jest. Pali, pije, zmienia mężczyzn, tak, że jej córki pozbawione są ojcowskiej obecności i wzorca; zmienia pracę, a w domu często panuje bieda.

Trwało to jakieś trzy miesiące, zanim firma matki zbankrutowała. Ale jaki to był czas! Ile słodyczy, ilu ludzi, ile alkoholu. I polonez caro z salonu. A potem trzeba było się postarać, żeby coś zjeść.

Latem było łatwiej. Opuszczone działki wokół bloków z ziemniakami drobnymi jak truskawki. I zdziczałymi truskawkami małymi jak jagody. Trochę koperku. Dziki szczaw. I mirabelki. Reklamówka pełna łupów. „Szaberek”, moje młodzieżowe słowo roku 1998. Kradłam po działkach, a mówiłam, że szukam babci albo dziadka. Przyłapana, opowiadałam, że mieszkam w bidulu (70).

Zdecydowanie zła matka. A złej matce biada. To ona jest zawsze winna, winna wszystkiemu. „Gdzie była matka?”, pytają ludzie, kiedy ojciec skrzywdzi dziecko. To wina matki, jeśli syn wyrasta na seryjnego mordercę, a córka się tnie i chodzi na terapię (córki jakoś rzadko odreagowują swoje traumy, zabijając ludzi). Zapominamy, że świat wdziera się do rodzinnego mikrokosmosu w każdym możliwym miejscu i ma wpływ na rozwój dziecka od bardzo wczesnych etapów. W tym mizoginicznym fantazmacie postać matki urasta do nadprzyrodzonych rozmiarów, co niedawno przekonująco pokazywał Michał Szymaniak w tomiku „Dziury w policzkach”, kreując tam figurę „superstarej”. Co gorsza, złą matką można być na nieskończenie wiele sposobów. Zła jest matka, która na nic dziecku nie pozwala i taka, która pozwala na zbyt wiele; zła jest matka nadopiekuńcza i matka nie poświęcająca dziecku uwagi. Dobrą matkę trudno opisać i trudno znaleźć, ale świetnie służy do przykręcania śruby rzeczywistym, niedoskonałym matkom.

Zła jest matka, która na nic dziecku nie pozwala i taka, która pozwala na zbyt wiele; zła jest matka nadopiekuńcza i matka nie poświęcająca dziecku uwagi

Wiele – być może większość – współczesnych narracji o relacjach matki i córki, także tych feministycznych, ukazuje ten związek jako wprawdzie bliski i kluczowy dla tożsamości córki (o tożsamości matki mniej wiadomo, w tych opowieściach nie o nią chodzi, lecz o córkę), ale toksyczny. Związek, w którym matka przekazuje córce dziedzictwo kastracji, autodestrukcyjności, wewnętrznego zniewolenia. Jak ukazuje to Luce Irigaray w klasycznym już tekście „I jedna nie ruszy bez drugiej”:

Z twoim mlekiem, moja matko, wypiłam lód. I żyję oto z tym zlodowaceniem w środku. Stawiam kroki jeszcze gorzej od ciebie i ruszam się jeszcze mniej niż ty[1].

Schemat ten odtwarzają zarówno teksty kultury popularnej, w których (jak na przykład w „Carrie” Stephena Kinga) przybiera on bardziej mizoginiczną formę, jak i teksty feministyczne – na równi fikcja i autobiografie. Być może nie należy winić za to ich autorów i autorek. W końcu przekazywanie córkom przez matki patriarchalnego bagażu to realne zjawisko. Niektóre z tych opowieści – „Absolutna amnezja” Izabeli Filipiak, „Utwór o matce i ojczyźnie” Bożeny Keff czy „Matrioszka” Marty Dzido – są wnikliwymi i błyskotliwymi analizami mechanizmów odpowiedzialnych za tę trującą symbiozę. Nie skupiają się na samej postaci „złej matki”, która w niefeministycznych wersjach opowieści rozrasta się, przysłaniając to, co ją stworzyło, ale na niszczycielskiej mocy systemu, którego jest ona tyleż przekazicielką, co ofiarą. Bywa, że cechuje je większa empatia wobec matek. Czasami autorki dopuszczają też pojednanie w obliczu wspólnej opresji. Mimo tego są to teksty w większości jednostronne i pesymistyczne, a ich nadprodukcja budzi pewne zniecierpliwienie.

Zarówno od matki, jaki i córki płynie tu potworne cierpienie. Wykastrowana matka kastruje córkę i nie ma mowy o jakiejkolwiek miłości. Można powiedzieć, że znów jest to efekt przymusu symbiozy. Póki co więc nie mamy wzorców, dzięki którym kobiety żyjące razem mogłyby być pokazane nie jako poranione, ale całe, zdolne do bycia razem […].

komentuje ten schemat Agata Araszkiewicz. Narracja o toksycznym związku matki i córki nie wyczerpuje z pewnością doświadczeń rzeczywistych matek i córek – pozostają one jednak dziwnie niedoreprezentowane[2].

 

Historia miłosna

Mogłaby to więc być historia, jakich wiele opowiada sobie nasza kultura. Ale to nie jest taka historia. To historia miłosna.

Gdy matka i córka tak mocno się kochają, to aż strach się zbliżać. I strach umierać. Love story. Komedia romantyczna. Oglądałabym. Piękna matka poznaje swoją mądrą córkę i się w sobie zakochują. Ale jeszcze o tym nie wiedzą. Bo to raczej kategoria: przeciwieństwa. Rodzinny czas. Lekko i słonecznie. Silna postać kobieca. #twojswiat (75).

Codziennie do niej dzwoniłam. Wstydziłam się tego. Zaczęłam na dłużej wyjeżdżać za granicę jak na odwyk. Bo stamtąd drogo było dzwonić. Połączenia międzynarodowe. Ale nawet w Nowym Jorku każdego dnia chodziłam do Starbucksa i rozmawiałyśmy przez Skype’a.

Tak, byłam uzależniona od matki. Po kolejnej rozmowie z nią miałam kaca. Ale nie potrafiłam się powstrzymać. Potrzebowałam jej jak źródła i świadka swojego życia. Wiernego kibica: krytycznego, inspirującego, kłótliwego. Bałam się, że przeze mnie nie ma swojego życia (82).

Jest to, jak zaświadcza narratorka, miłość niezdrowa, i sama rodzina też jest niezdrowa (83, 201) – ale w końcu, kto z nas nie jest od czegoś uzależniony? Czym jest zdrowie i czy rzeczywiście warto do niego (kolejnego, jak dobra matka, nieosiągalnego ideału) dążyć?

Miłość do matki to, wydawałoby się, motyw dobrze zakorzeniony w zachodniej literaturze. Jest on jednak zakorzeniony na tyle dobrze, że nawet jeśli kiedyś było w nim coś interesującego, dawno temu zostało przygniecione tonami sentymentalnych, zrytualizowanych wypowiedzi, alienujących doświadczenie dzieci i ich matek. To banał, który wymusza równie banalną kontrreakcję: „Przecież kochasz swoją matkę? Wcale nie, nienawidzę jej!”. Marcinów wyraża jednak tę miłość w inny sposób – nieco niestosowny i dzięki porównaniu do uzależnienia uwydatniający trudność i ambiwalencję związku. Dzięki temu wyprowadza nas poza skodyfikowany, bezpieczny sposób wyrażania emocji, zmierzając ku terenowi słabo zbadanemu, domenie przeżyć pozostającej nadal w dużej mierze „czarnym kontynentem”, jak moglibyśmy ją określić za Freudem i Irigaray.

Miłość do matki to motyw na tyle dobrze zakorzeniony w zachodniej literaturze, że nawet jeśli kiedyś było w nim coś interesującego, dawno temu zostało przygniecione tonami sentymentalnych, zrytualizowanych wypowiedzi

Ta ciemność nie przynależy jednak do samego przedmiotu, ale jest czymś pracowicie wytwarzanym. Patriarchat uważa bliskie relacje matki i córki za coś z gruntu podejrzanego: psychoanalityczne wzorce rozwoju podmiotu, zgodnie z którymi pierwotnej więzi z matką nie należy przedłużać, bo wydarzy się katastrofa, nie są neutralne. Jak mówi we wzmiankowanej rozmowie tłumaczka Irigaray, Agata Araszkiewicz:

Freud pisał […], że największym problemem w terapii była niechęć do rozstania z matką i przez to jego pacjentki pozostawały półszalone. Tymczasem jego pacjentki na skutek terapii cierpiały, tak jak ciągle cierpią kobiety w nowoczesnym, patriarchalnym społeczeństwie. […] Relacja matka–córka jest wyparta z naszej symboliki, mówi się o niej w kategoriach niebezpiecznej symbiozy czy zagrażającego uwstecznienia […]. Nie tylko dużo częściej, ale również dużo chętniej słuchamy opowieści o toksycznych relacjach matek i córek, także w sensie emancypacyjnym. Żeby dojrzeć, trzeba zaprzeczyć matce w nas. Wydaje mi się to samokolonizacyjne i okrutne.

Dotyczy to w pewnym stopniu również relacji matka–syn, która, choć również może być nadmiernie bliska i patologiczna, jest bardziej przez kulturę patriarchalną usankcjonowana. Można ją mityzować. Ukazują to opowieści o żałobie pisane przez synów (jak „Dziennik żałobny” Rolanda Barthesa czy „Pieśni bełkotu. Mamine godzinki” Erwina Mortiera). Mogą oni sobie pozwolić na opiewanie utraconej miłości, nie ryzykując, że zostaną posądzeni o uwstecznienie, inwestowanie w niewłaściwy obiekt, infantylność. Jednocześnie ich wyznania, nawet jeśli wbrew ich woli, często wpisują się w edypalny schemat, a matka ulega w nich mityzacji, staje się ekranem, na który rzutują swoje o niej wyobrażenia. Miłość i rozpacz synów są z pewnością prawdziwe, ale nie przeszkadza im to współtworzyć hegemonicznej narracji[3].

Opowieść córki o miłości do matki jest, przeciwnie, wywrotowa. Znów słowami Araszkiewicz:

Jeśli weźmiemy pod uwagę, że dawny porządek był ufundowany na przemocy, to dość oczywisty wydaje się postulat odejścia od niego. […] Daje ona szansę obserwacji, jak można performować różnicę, jak się wytwarza kobieca podmiotowość, jak wytwarza się model świata, który nie jest oparty na morderczej rywalizacji, inaczej rozumie się w nim intymność i seksualność.

„Bezmatek” przedstawia więc coś, co nadal jest słabo obecne na dyskursywnej mapie, wciąż w dużej mierze organizującej nasze intymne doświadczenia zgodnie z patriarchalnymi, edypalnymi wzorcami. Po raz kolejny okazuje się jednak, że jedyna droga wybiegająca poza te wzorce prowadzi przez nie same. Mira Marcinów od lat bada dyskursy szaleństwa – zarówno te autorstwa samych chorych, jak i dyskursy naukowe i medyczne, w tym psychoanalizę[4]. „Bezmatek” nosi na sobie ślady tej wiedzy i wykorzystuje ją do wytworzenia terytorium bez ojca – czy to konkretnego, czy symbolicznego, jak twierdzą zwolennicy psychoanalizy niezbędnego dla zaistnienia podmiotu.

Mój psychiatra rozpoczął szkolenie z psychoterapii psychodynamicznej.

– Według psychoanalitycznej interpretacji postać ojca znaczy tym więcej, im rzadziej pojawia się w opowiadanej historii.
– Ale nie w mojej, prawda? (253)

Ojciec jest tu nieobecny, nie dlatego, że został wyparty czy wykluczony, ale dlatego, że zwyczajnie nie jest do niczego potrzebny. Nie znaczy to, że w świecie opisanym przez Marcinów panuje sama radość, bo nawet w świecie bez ojcowskiego Prawa istnieje śmierć.

 

Stare słowa

Bezmatek to, jak na samym początku wyjaśnia autorka, rój pszczeli pozbawiony królowej (5). Cała książka, z wyjątkiem pierwszej części, jest zapisem żałoby. Nawet jednak w tym kontekście narratorka Marcinów odmawia wkroczenia w proces „zdrowej”, czyli posiadającej określone stadia i zakończenie żałoby; odmawia porzucenia matki i miłości do niej; żałoba staje się w istocie melancholią zatrzymującą obiekt, czyniącą go częścią życia podmiotu:

To było wtedy, kiedy matka jeszcze nie była martwa. Martwa, a nie ta, która odeszła. Matki nie odchodzą. Nie od córek. Może od synów matki odchodzą? Od autorów? Od Różewicza matka odchodzi. Ode mnie nigdy nie odeszła. Tylko umarła mi. Matka umarła. Matki nieumarłe są trudne. Te martwe nie chcą stać się ani trochę łatwiejsze (128).

Kładę się na czarnej ziemi, w której ją zakopałam. Ona z drugiej strony wystaje. Łączymy się. Przytulamy. Mamy tylko ziemię. I piach w oczach. Grudki czarnoziemu. Bardzo chcę leżeć na ziemi, twarzą do ziemi, brzuchem do matki. Kapałabym do niej. Słona. Samotna. Niezakorzeniona (187).

W końcu zaś „Bezmatek” jest książką o mówieniu i wyznawaniu, bardzo świadomą swojego tekstualnego charakteru i problematyczności „szczerej” wypowiedzi konfesyjnej. Miłość do matki wyrażana jest słowami piosenek dla dzieci popularnych w latach 80. (32, 36). Sama matka nieustannie opowiada o tym, co robi, podwajając swoje czynności, czy też od razu, w czasie rzeczywistym, przenosząc je na płaszczyznę języka (31). Córka zauważa:

Psychologowie napisali, że rozwój mowy dziecka można przyspieszyć przez komentowanie tego, co właśnie zrobiło. Na placach zabaw roi się więc od szemrających kobiet relacjonujących każdą czynność dziecka (31).

Matka jednak, mówiąc o sobie i w obecności dorosłej już córki, oraz córka, pisząc o tym, wydobywają to elementarne i często lekceważone użycie języka z mroku początków podmiotu.

Wyznanie z definicji przywołuje doświadczenie, które ma mieć charakter pozajęzykowy; dlatego konfesyjny nurt literatury, w odróżnieniu od fikcji czy teorii, których skonstruowany charakter łatwiej wysunąć na plan pierwszy, przywołuje zewnętrze języka jako rękojmię swojej ważności jako wypowiedzi. Marcinów nie pozwala nam jednak zapomnieć o dyskursywnym charakterze wyznania:

Wyznanie – decydująca stawka w terapeutycznym działaniu.
Ten, kto wyznaje, ryzykuje, że może ponieść jakieś konsekwencje swojego oświadczenia.
Wyznanie obliguje do słuchania, czyni z odbiorców zakładników prawdy.
Wyznanie przestało być aktem prawdy, to raczej narcystyczny spektakl.
Powiedzieć coś niedobrego o swojej matce to zawsze wyznanie, to zawsze nas, córki, wiele kosztuje.
Moja mama nie żyje. To jest wyznanie (183).

Nie sprawia to wcale, że wyznanie staje się nieszczere czy oszukańcze. Doświadczenie przeżywamy i przetwarzamy, mówiąc o nim – w ten sposób nadajemy mu sens i zmniejszamy jego traumatyczność. Dotyczy to w szczególności doświadczenia żałoby i melancholii. Wyróżnia je również to, że wyraża się ono często w zwykłych, wręcz banalnych słowach: przeżycie skrajne znajduje, co paradoksalne, ekspresję w powtarzalnej, zwyczajnej wypowiedzi. Jak komentuje autorka w wywiadzie poświęconym „Historii polskiego szaleństwa”:

Myślę, że na przykład dla pisarzy związanych z nurtem patafizyki […] język schizofrenii jest nęcący, bo plasuje się na poziomie absurdu, posługuje się niezwykłymi połączenia językowymi. Zwykle się oddala od tego, co nas dotyka. Język melancholii jest przyziemnym językiem, który posługuje się przede wszystkim „starymi” słowami. Rozumiem przez to mówienie o tym, że istnieje smutek, śmierć. Wiem, że to może wydać się niepociągające – pisać o języku, który w takich słowach się zamyka.

Wyznanie melancholijne jest z istoty podejrzane – choć często wyraża doświadczenie choroby, którą dziś nazywamy depresją, ma także długą historię kulturową, czyniącą ją raczej konwencją, rodzajem podmiotowej autokreacji, niż wyrazem skrajnych stanów emocjonalnych. Jednak, jak podkreśla Marcinów we wspominanej rozmowie:

Melancholia daje delikatnie bardziej o sobie znać w momentach, w których coś funkcjonuje jako forma autokreacji. Ale to nie zmniejsza wartości danego odczucia, bo autokreacja też jest sposobem wydostawania się. Odpowiedź na pytanie, czy mamy do czynienia z osobą cierpiącą psychicznie, czy z osobą, która stwarza się jako melancholik, pisząc w ten sposób, jest trudna, ale nie wiem też, czy coś by nam dała.

Doświadczenie nie przestaje być autentyczne przez to, że jest skonstruowane.

Wyznanie melancholijne jest z istoty podejrzane – choć często wyraża doświadczenie choroby, którą dziś nazywamy depresją, ma także długą historię kulturową, czyniącą ją raczej konwencją, rodzajem podmiotowej autokreacji

Konfesyjna szczerość jest wynalazkiem historycznym; ma swoje reguły i ograniczenia. Co więcej, zmienia się, obejmuje coraz to nowe obszary doświadczeń i rodzi nowe konwencje dyskursywne pozwalające o nich opowiadać. Przykładem może być zmiana sposobu mówienia o macierzyństwie, która nastąpiła w ostatnich latach. Kobiety wywalczyły dla siebie wolność mówienia o zmęczeniu pracą opiekuńczą, obiektywnym nadmiarze obowiązków, toksycznych oczekiwaniach społecznych wobec matek, ambiwalencji i poczuciu ubezwłasnowolnienia czy żałowaniu decyzji o macierzyństwie[5]. Książkę Marcinów można uznać za wyprawę na drugą stronę tego niezbadanego terenu – w świat córki, która nie domaga się od matki bycia nadczłowiekiem i widzi w niej osobę, a nie metafizyczne źródło wszelkiego dobra lub wszelkiego zła.

Oglądasz się w lustrze. A twoja matka już się w nim znajduje. A wkrótce twoja córka matka. Pomiędzy dwiema, kim jesteś? Gdzie znaleźć-odnaleźć twoje miejsce? W jakiej ramie powinnaś się zmieścić? I jak pozwolić przebijać się przez to twojej twarzy, bez żadnej maski? […] I jedna nie ruszy bez drugiej. Ale tylko razem się poruszamy. Gdy jedna przychodzi na świat, druga zapada się pod ziemię. Kiedy jedna niesie życie, druga umiera. Ale oczekiwałabym od ciebie tego, abyś, pozwalając mi się narodzić, także żyła dalej[6].

Nasza kultura wciąż nie przewiduje miejsca dla matki i córki jednocześnie. Wciąż zmusza je do atakowania siebie nawzajem, co sprawia, że opowieści o ich relacjach często przybierają postać automatycznego odrzucenia oficjalnej sentymentalnej wizji. Dlatego potrzebujemy historii ukazujących całą złożoność tych relacji, ich uwikłanie w patriarchalne wzorce socjalizacji i relacje władzy, ale także sposoby, w jakie poza nie wykraczają. „Bezmatek” jest jedną z nich i mam nadzieję, że pojawią się kolejne.

 

[1] L. Irigaray, „I jedna nie ruszy bez drugiej”, przeł. A. Araszkiewicz, „Teksty Drugie” 2000, nr 6 (65), s. 107.

[2] Nie znaczy to, że brak refleksji teoretycznej nad tą relacją czy analiz jej przedstawień w tekstach autobiograficznych lub fikcji. Zob. E. Korolczuk, „Matki i córki we współczesnej Polsce”, Universitas, Kraków 2019; R.E. Hryciuk, E. Korolczuk, „Pożegnanie z Matką Polką? Dyskursy, praktyki i reprezentacje macierzyństwa we współczesnej Polsce”, Wydawnictwo UW, Warszawa 2012; A. Grzemska, „Matki i córki. Relacje rodzinne i artystyczne w autobiografiach kobiet po 1989 roku”, Wydawnictwo UMK, Toruń 2020. Wymienione pozycje, choć kwestionują panowanie wspomnianego schematu, nie usuwają go z uprzywilejowanej pozycji (dotychczas, być może ta sytuacja za kilka lat się zmieni). Jak podsumowuje w przytaczanym już tekście Agata Araszkiewicz: „[…] pozytywnie waloryzowana relacja matka–córka to jeden z przykładów, który bardzo trudno się przyswaja”.

[3] Dotyczy to w szczególności Barthesa, którego narracja żałobna, mimo całego swojego teoretycznego wyrafinowania i refleksyjności, przypomina wiktoriańskie sposoby mityzacji kobiety, zwłaszcza matki, jako „anioła”, uosabiającego dobro i piękno – w pewnym miejscu porównuje ją wręcz do platońskiej Idei Najwyższego Dobra (Zob. R. Barthes, „Dziennik żałobny”, przeł. K.M. Jaksender, Teatr Polski we Wrocławiu 2013, s. 144). Mortier, przeciwnie, mimo że opisuje rozpad osobowości swojej  chorej na Alzheimera matki pięknym, pełnym metafor językiem, w dużej mierze unika zarówno estetyzacji samego zjawiska, jak również idealizacji postaci matki.

[4] M. Marcinów, „Historia polskiego szaleństwa. Tom 1. Słońce wśród czarnego nieba. Studium melancholii”, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2017; tejże, „Na krawędzi wolności. Szaleństwo jako wybór w filozofii Henryka Struvego”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2012; M. Marcinów, B. Dobroczyński, „Niezabliźniona rana Narcyza. Dyptyk o nieświadomości i początkach polskiej psychoanalizy”, Universitas, Kraków 2018.

[5] Zob. np.: N. Fiedorczuk, „Jak pokochać centra handlowe”, Wielka Litera, Warszawa 2016; O. Donath, „Żałując macierzyństwa”, przeł. E. Filipow, Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2017; J. Mueller, „Otwarty proces o ubezwłasnowolnienie”, „Wakat”, [online] http://wakat.sdk.pl/otwarty-proces-o-ubezwlasnowolnienie/.

[6] L. Irigaray, „I jedna nie ruszy bez drugiej”, dz. cyt., s. 110, 113.

Mira Marcinów

„Bezmatek”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020, s. 256.

Joanna Bednarek
filozofka, pisarka, tłumaczka, członkini redakcji „Praktyki Teoretycznej”, publikowała m.in. w „Krytyce Politycznej” i „Czasie Kultury”. Autorka książek: „Polityka poza formą. Ontologiczne uwarunkowania poststrukturalistycznej filozofii polityki” (Wydawnictwo Poznańskie, 2012) „Linie kobiecości. Jak różnica płciowa przekształciła literaturę i filozofię?” (Fundacja na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, 2016) i „Życie, które mówi. Nowoczesna wspólnota i zwierzęta” (Fundacja na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, 2017). Teksty literackie publikowała w „Czasie Kultury”, „Wakacie” i „FA-arcie”. Jej debiutancka powieść „O pochodzeniu rodziny” ukazała się w Wydawnictwie WBPiCAK w 2017 roku.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak

Mira Marcinów

„Bezmatek”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020, s. 256.

POPRZEDNI

rozmowa  

To (nie) jest wyznanie

— Andrzej Frączysty

NASTĘPNY

rozmowa  

Obojętność by pomogła

— Katarzyna Niedurny