fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij w podobiznę felietonisty, by zobaczyć, co jeszcze ma w zanadrzu.

 

68.

Rankiem czwartego września bieżącego roku uroczyście wyjechałem sobie z Polski bez, jak to się mówi, wyraźnego zamiaru powrotu; czułem się rześko. Małe święto, które możemy wspólnie spalić po trzysta.

Albo z lufki gdzieś za winklem. Byłem, rzecz jasna, przejęty, ale też spokojny: ileż to podobnych przecierało te migracyjne szlaki i miało je już za sobą? Ileż to razy słyszało się, że ktoś wyjechał i miał się tam na miejscu spektakularnie dobrze bądź nieodwołalnie źle? Któż z nas chociaż raz w swoim życiu nie fantazjował o wyprowadzce za granicę i ułożeniu sobie rzeczy na nowo, czy to ze względów odwetowych (bo Polska niedobra), finansowych (bo Polska biedna) czy jeszcze innych, mniej bądź bardziej wyrafinowanych? Dziesiątki opowieści o dalszych i bliższych znajomych odjeżdżających do Berlina czy odlatujących na Islandię, a za każdą z nich to samo drżenie przed pierwszym opuszczeniem „kraju matek”. Wobec takiego obrotu spraw nikt gorszy i nikt lepszy: ludzkie, jak to się mówi, historie.

Miałem do siebie jeden tylko żal: że nie zrobiłem tego już kilka lat wcześniej. Od samego początku – jeszcze na lotnisku – czułem, że wchodzę w ten snuty przez wieki mit, który paraliżował mnie i z którym musiałem się teraz jakoś na własnej skórze skonfrontować, że oto wszędzie na zachód od Odry jest po prostu lepiej, ludzie są milsi, zdrowsi (zarówno na ciele, jak i na bani), mają śnieżnobiałe zęby, gładkie kończyny i tak dalej, a my, Polacy, chcemy być do nich podobni. Bo przecież z jakichś powodów nie jesteśmy, prawda? Ostatecznie mój wyjazd nie był niczym szczególnym – po prostu dokładałem kolejną cegiełkę do polonijnego monumentu – ale mimo wszystko w całości należał do mnie; poczułem to dopiero przy pierwszym podrygu samolotu.

 

*

Za który, rzecz jasna, uiściłem stosowną opłatę węglową. Po nocnym czyśćcu opustoszałego terminalu lotniska w Modlinie wyszedłem zatem wreszcie na poziom Rennweg, żeby przez zaspaną jeszcze Schützengasse ruszyć w stronę swojej wiedeńskiej, prawda, kwaterki. Ostatecznie u kresu drogi okaże się, że to malutka, ale samodzielna i przytulna dziupla na czwartym piętrze z masywnymi oknami wycelowanymi w stronę Innere Stadt. Szczęśliwie na miejscu będzie też winda. Jakie to proste, myślałem sobie na progu tego dnia, wybijała ósma, niebo bez skazy, byłem głodny i zmęczony; słuchałem object blue na przemian z aphex twin, oczywiście stone in focus. W samolocie zamykałem oczy i na chwilę bądź dwie odpływałem w czeluść za kabiną, wszystko senne i spowite mgiełką, te bezowe chmury i pstrokate w dole odłogi, pożegnanie z Pawłem przy mokotowskim metrze, jazda SKM-ką na lotnisko i ostatni, zdawało się, widok Bulwarów w prologu przed piątkową nocą, przy tym barki i Praga, ta jej mniej przyjemna część, której nigdy do końca nie poznałem – wszystko, co ze mnie zostało, zanim postanowiłem się zebrać. Moja własna historia z siły wieku: potem kroki szukające swojej ławki w poczekalni, to ciągłe, obsesyjne wychodzenie na szluga przed odlotem, a przy każdym z tych wyjść w myślach i ciele pożegnanie z Polską, kolejne i kolejne, no bo ona, ta Polska we mnie, miała już od tego momentu powoli ustępować, tak sobie przynajmniej postanowiłem. Prosiłem siebie o jeszcze jedną szansę, o jeszcze jedną od złego kraju dyspensę; jakieś nocne obrachunki z całym tym niewydarzonym całokształtem, z nastoletnim Bielskiem, studenckim Krakowem, aż wreszcie dorosłą Warszawą, z których niewiele wynikało, bo co niby miałoby ponad jakieś tam postulaty, paragrafy, podpunkty. Niewiele zatem przychodziło mi do głowy, lecz usilnie układałem manifesty, z jakichś powodów czując, że to odpowiednie, skoro zasadniczo zmieniam swoje życie, odprawiałem litanie, zdawałem sobie ryjące banię raporty z uchodzącej właśnie, krajowej dekady, która naznaczyła mnie jako typowego typa przy trzydziestce z tak zwanymi problemami. Paląc te głupie szlugi przed lotniskiem, pozwalałem sobie zatem na tromtadracje o „momentach” czy tam „punktach” zwrotnych, na cały ten oczywisty, pretensjonalny zestaw z zasadniczymi cięciami egzystencjalnymi i ponownym dochodzeniem do siebie; myślałem w dziejowych kategoriach, głupio i szczerze, bez żalu oglądając się za polską wiecznością, ale też jednocześnie z nadzieją zerkając w niepolską przyszłość, która miała z wolna nastawać. Wymyśliłem sobie ją, tę przyszłość, rok wcześniej, leżąc jeszcze ze złamanym kolanem w domu rodzinnym, w miniaturowym pokoiku wychodzącym na burzę, drzewa i wiejską ulicę, na izbę schorowanej babci, na kuchnię i brzęczące w niej urządzenia.

Kiedy to się stało? Jakim cudem miałem na to czas? Wszystkie razem – te urządzenia gdzieś głęboko we mnie – szumiały w morowym tonie. Wówczas zatem, leżąc z tą przeklętą nogą, mówiłem do siebie, że wyjadę, kiedy wreszcie dojdę z nią, z tą nogą, do względnego porządku; obiecywałem sobie, że kiedy tylko nastanie stosowna pora, wzorem tysięcy odlecę ze złego kraju, więc teraz, czyli wtedy, gdy po miesiącach wyczekiwania pora wreszcie wybiła i wstępowałem triumfalnie po ruchomych schodach z dzielnicowego dworca na zalane porannym słońcem skrzyżowanie Rennweg i Ungargasse, z całą rozbrajającą mocą dotarło do mnie, że oto jestem przecież gotowy. Już setki razy widziałem siebie w tej scenie, zbliżała się końcówka lata, miałem przed sobą jesień w obcym kraju jak kulawą epopeję, jakieś widoki i jakieś zgliszcza, przygody i sprawy, których ochoczo mogłem wyglądać. Słowem: raz jeszcze robiłem coś w swoim życiu po raz pierwszy i wszystko to było cudowne, bo – chociaż kalekie czy tam niewielkie – to jednak zupełnie i nieodwołalnie moje.

 

69.

Na taką własność mogę sobie bez żenady pozwolić.

Nieodwołalnie moje zatem były rzeczy, którymi przez pierwsze wiedeńskie dni ochoczo pieściłem zmysły: placyki, zaułki, kanaliki. Spokojne śniadania przy ciasnym biurku z perspektywą na budzące się Landstraße, za oknem obrośnięty bluszczem mur Erlöserkirche, którego donośny dzwon nadawał rytm trzeciej dzielnicy, a przynajmniej mnie, skoro miałem go codziennie naprzeciw. Czułem się jak Jacek Dehnel.

Albo at least jak jego gorsza wersja. Na kuchennych kafelkach plama po szpinaku, makaron we wstążki. Najważniejsza była pogoda ducha, którą ciągle traciłem i odzyskiwałem, bo przecież ostatecznie Dehnelem nie byłem; coś dziwnego działo się ze mną w tych pierwszych dniach, ekstaza i niepokój obcego, drżenie rąk i załamania w głosie. Zasypiając, pytałem siebie, czy to naprawdę było potrzebne, świat miał się coraz gorzej, co jeśli wkrótce otoczą to miasto kordonem i naprawdę będę musiał w nim już na dobre zostać? Mimo wszystko jednak wstawałem wcześnie i na całe dnie wychodziłem z domu, by do niego nie wrócić, chciałem dobrze wyglądać, więc wkładałem na siebie swoje najlepsze rzeczy, byłem śmieszny i rozgorączkowany, wyglądałem połączeń między dzielnicami, studiowałem rozkłady komunikacji miejskiej; szukałem sposobności, żeby przepaść na Neubau, żeby zgubić się na Josefstadt, żeby zabłądzić w pochyłościach Döbling albo odbić się na jego złotych elewacjach. Dni były samotne i bezczelnie wspaniałe w tej schyłkowej wakacyjnej spiekocie, która niebawem miała ustąpić.

 

*

Zupełnie bez związku pomyślałem, że najbardziej romantyczną rzeczą na świecie jest opór wobec władzy. Wino popijane tanim energolem na tyłach Schwedenplatz: zapach jedzenia i ludzi mieszał się w słodko-kwaśną woń, było w niej coś budującego, cały ten ruch, aromaty, stukot tramwaju. Miałem na sobie jesienny płaszcz, zupełnie niestosowny do upalnego popołudnia. Jeden z tych dni. Schwedenplatz to taki węzeł komunikacyjny w pierwszej dzielnicy przy zejściu do Kanału Dunajskiego, po jego drugiej stronie zaczyna się już Leopoldstadt. Urokliwe i przeraźliwie drogie sąsiedztwo. Stąd można wszędzie, więc myślałem: dokąd pojechać?

Wybierałem po nazwach. Długi spacer po Augarten, osobliwym parku przecinającym Leopoldstadt z dwudziestą dzielnicą, Brigittenau. Osobliwym, bo szczególnie naznaczonym historią przez dwie masywne, strzeliste wieże przeciwlotnicze zbudowane pod koniec wojny w strategicznych punktach Wiednia, Berlina i Hamburga. Robią wrażenie: wielkie, betonowe kloce z wysuniętymi flankami na artylerię. Kwestia ich wykorzystania po końcu historii jest ściśle filozoficzna. Zdaje się, że te z Augarten są najwyższe, przynajmniej w Wiedniu. Służyły też jako bunkry przed nalotami. Jedna z nich, jeszcze inna, bo mieszcząca się bardziej na północ, w Mariahilf, a więc dzielnicy numer sześć, została przerobiona na ścianę wspinaczkową i oceanarium. Wygląda okropnie.

Nie przepadam za Innere Stadt. Centrum jest, rzecz jasna, wspaniałe i dobrze zdaje sprawę z melancholijnej powagi dawnej imperialnej stolicy, ale jednocześnie ilość barokowego bólu dupy pompowanego przez wieki w te wszystkie pałace po prostu odstrasza. Nikt już tam nie mieszka; dzielnica duchów.

Z Augarten piechotą na Kanał Dunajski, akurat dochodził sobotni wieczór i chciałem chwilę pogapić się na austriacką młodzież, bo wzdłuż betonowych brzegów gromadzi się tutaj setkami. Raz jeszcze pomyślałem o warszawskich bulwarach i o tym, jakeśmy w dniach swoich spędzali przy Barce wakacyjne noce. Tu i tam woda płynęła sobie dostojnie, żeby ujść do niewidzialnego morza:

plum plum plum. Różne, prawda, oblicza tego samego świata. Lubię zaglądać na Neubau i Josefstadt, czyli siódmą i ósmą dzielnicę graniczącą z centrum od zachodu; wspaniałe mieszczaństwo z knajpiano-hipsterską nutką. W ogóle jeśli idzie o urokliwe miejsca, miasto jest zdecydowanie lewobrzeżne, a przy tym raczej zachodnio i północnocentryczne, gdyby punktem odniesienia uczynić wspomniane już Innere Stadt (powiedzmy, że Stephanplatz). Moja trzecia dzielnica, stykająca się z centrum od południa, nie jest aż tak spektakularna, ale nic przeciwko temu nie mam, skoro w zasadzie każdego dnia mogę się z niej na rowerku wychylić.

 

70.

Może odpowiednim postulatem byłoby zatem to właśnie: wychylać się? Chętnie napiszę subiektywny, prekarny przewodnik po Wiedniu. Dajcie znać wydawnictwom, jeśli jakieś znacie, bo trochę tu jeszcze posiedzę. I urośnie ta wiedza o mieście, a może szkoda, gdyby stała się tajemna. Cmok.

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij w podobiznę felietonisty, by zobaczyć, co jeszcze ma w zanadrzu.

Krzysztof Sztafa
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”.
korekta Andrzej Frączysty
POPRZEDNI

varia poezja  

Cukinie, wiersze dla Pufinka (84-89)

— Grzegorz Wróblewski