Pamiętam, że japiłem się na budynek, w którym mieściła się siedziba Samoobrony, o czym powiadamiał baner SAMOOBRONA przytroczony do szemranych balasków obwisłego balkonu, za którymi to balaskami ileśset dobowych intensywności wcześniej kilku młodych facecików torturowało za namową koleżanki spotkanego w klubie nieznajomego, a robili tak, bo nieznajomy koleżance zalazł za skórę [z której notabene był następnie obdzierany], średnio jej pasował mechanizm podrywu, jaki z językiem na wierzchu starał się rozkręcić. Co też za historię ja tu opowiadam! A jedną z milionów typowych dla dobowych intensywności końca wieku XX, tę akurat znałem jako solidnie podparty śledztwem dziennikarskim news, zaszytymi w mojej młodości oczami sandwiczmana wyczytany z naszej szczepowej gazetki, kiedy jeszcze uczęszczałem na zbiórki wilczków [wolf gang] dość labilne w kwestiach granicy życia i po raz enty refrenicznie nie, nie, nie, nie-życia [i z miejsca wchodzi drugi, basujący wokal, wyciągając jak balonową swój zawias wyżłobiony w eterze przez obyczaj, więc przepoczwarza osobistą pozycję, przewidzianą w multisensorycznej tradycji pozycję diabła dopowiadającego się do wszystkiego, przepoczwarza ją, bo śpiewa swoje zdanie: „stereotrupol kocha mnie, kocha mnie” – ot normalka, filuterne doświadczenie wilczka, szurania w chropawym mundurku, w getrach i glanach odziedziczonych po przedrozbiorowych babciach]. Więc wisiał już baner SAMOOBRONY i widać go było z Patelni, bo wisiał wtedy na pierwszym rogu Marszałkowskiej od ronda Dmowskiego [hmm], a ja nie byłem już wilczkiem, tylko grubą, meteoseksualną kanapką z szynką dorobkiewiczów, którymi akurat wszystkimi zdążyłem już być, a jeszcze wiek XX się nie skończył na dobre i jeszcze się nastawiał na boogie-woogie wyziewów z wentylatorów i kubłów na zapleczach budek z sieci So Fast & Long Knowest as Non-food, plus soulowy growl przy każdym paleniu gumy na najbardziej obcisłym zakręcie świata [= pierwszy róg Marszałkowskiej od ronda Dmowskiego], otóż soulowy growl o treści świetnie znajomej z proporczyków pod lusterkami w szoferkach tirów dowożących kolejne i kolejne hałdy generacji mnie, mianowicie soulowy growl o treści:
Sokoły, sokoły [zostańcie ze mną! / Same powiedzcie: kto jak kto, ale ja]!
Albo nie. Ponieważ nie to, że Andrzej Lepper podarował mi dużo pieniąchów, a na domiar tego pomachał do mnie z nieba, wcale nie wspominam czasów Samoobrony, ani poprzedzających ją, jej sukcesy, balonowe gie♥, na których wpierw wyjeżdżały z mięsistych warg sensacje o lądowaniu UFO, żeby następnie wargi sflaczały, wcale nie wspominam wybuchu samoopalacza, nie wracam do poprzedzającego taki wybuch, jeśli on rzeczywiście nastąpił [na platformie dworca ZOO, podczas gdy generała Papałę odtwarzał z pobranej tkanki meteorologiczny balon], w ogóle nie pielęgnuję tutaj, klepiąc pacierz z główek puppetów aktorzących w obsadzie „Polskiego ZOO”, w ogóle nie pielęgnuję tutaj, klepiąc taki pacierz, nastroju na przytulaski, tulenie się gołą czaszką do rozgrzanego Jugokiosku, by jego plastyczność zagrała mi – znany ze znamienitych ról antyterrorystów i świadków koronnych w videoesejach na Jedynce – zatem nie mam ochoty, by plastyczność rozgrzanego wyziewami końca XX wieku Jugokiosku robiła do mojej gołej, słabo ruchawej, ledwo podskakującej czaszki, robiła do niej syntezator głosu, przez który zaraz powiem to otwarcie, jak tylko przełknę, co już zdołałem powiedzieć. A więc…
Wcale nie pamiętam, że japiłem się na budynek przy pierwszym rogu Marszałkowskiej od ronda Dmowskiego napuszony prostopadłościennie, lecz pamiętam, że japiłem się w budowlę kilka przecznic dalej, której bym nie oglądał, gdyby nie potężny wizerunek Ryszarda Petru, opatulający wielokondygnacyjną, śródmiejską fasadę jakimś specjalnie opracowanym przez najnowszych naukowców banerem. Tak jest. A było to już w zupełnie innych czasach, kiedy Ryszard Petru poniekąd dawno zrezygnował, więc chyba bez najmniejszego wyrzutu mogłem zachodzić w głowę, co też robi przede mną jego twarz o siedem miliardów nieb zamelinowanych nad siedmioma miliardami Chin przerastająca moje frasunki swoim perpendykularnym plackiem. I pamiętam, że straszliwie się głowiłem, kto tę rozwałkowaną wzwyż twarzową skórę będzie oglądać i wtedy właśnie zobaczyłem, że mam obok siebie kogoś takiego, kto swoją drogą stoi, jak ja identyko furkoczący z zaczekania, aby przekroczyć zebrę, a jest to Ryszard Petru w wielkiej brodzie. Żywy Ryszard Petru, w brodzie tak pękatej, jakby kamuflowała telewizyjną kamerę, w pewnym, jak gdyby programowym, roztargnieniu, jakby żując żeton, spogląda na monstrualny baner przedstawiający jego własną słabo zrozumiałą w tym kontekście maskę. I akurat na tym rogu Marszałkowskiej daje o sobie znać słabo rozwinięty utwór, jak gdyby dochodzący zza grubej ściany, z malutkiego sex-shopu, jakieś pół-osobowe Love Parade, a nie, bo to terkot pracujących kamer Tefałenu, którego nanobiurowiec maskuje się w ramach owego skrzyżowania, pokrywając dziurę po Rastrze. Właśnie tam [tu: pokazuję palcem jak Iti] znajdowała się galeria Raster i gabinet [mózg] Lampy i Iskry Bożej. Już się nie znajdują. W utworze [terkocie kamer] charakterystycznym dla tego czasu [i tego rogu Marszałkowskiej], który wspominam, wchodzi w tym momencie soulowy growl o treści: „gołębie pod pachą grillują Holoubka / stąd czerpią swe barwy, jak obol w nich pyrka / ze strun głosowych kap-kap: sejm czekoladka”. Ale czasy!
A jednak sto miliardów białasów [wypłowiałych złotych] bardziej pamiętam, że japiłem się, jak Szymon Hołownia zahamował swoimi trzewikami z dwu długaśnych żab, żeby cierpliwie doczekać… Wielkiej Polski [Jednopciowej??] o aż dwóch niewidzialnych rękach, z których jednej operatorami są księża w niebieskich garniturach, a ona zanurza się w drugiej, w której muskułach tłoczą się komórki społeczne i najpierw popycha je [niewidzialna ręka księży w niebieskich gajerkach] w ślepe zaułki, swoiste kondony, bo do czubków palców, by podtrzymując linie papilarne, miały tylko jedną opcję, kontemplując wyosobnienie [liczy się powietrze w okach∞, nie łańcuchowość, a wtedy łańcuch nie robi z siebie mądralińskiego telefonisty, który w mrowiu wtyk podkabluje kilo nochala i nawet wynajdzie nory na diodę i opar, zamienniki dawno zwalonego słońca, nie zgrywa po nocach rycerskiego bambosza w buzi, który przykuśtykał ją podżyrować i projektować jej zwodzone mosty, fizykalnie idzie mu licho], międląc niepowtarzalność drogi dojścia [spirali papilarnej], biograficznymi kłębami barykadować przejrzystą od zarania pointę, że dla wszystkich, niezależnie od ich wielkości – ten sam właz; więc nic, tylko zostać yuppie’mi mogą w tych kondonach, a kiedy nimi są, niewidzialna ręka, nawigowana przez księży w niebieskich garniturkach, wyławia [z niewidzialnego łapska – wylęgarni] gotowe yuppie-komórki za antenki i wsadza je sobie, do zasobów ludzkich kapłanów [w niebieskich garniturach]. Przepraszam, pomyłka. Ponieważ pamiętam doskonale, że japiłem się jak Szymon Hołownia zahamował trzewikami z dwóch długaśnych żab, żeby doczekać sygnału, że może wkroczyć na zebrę. A jego potężna głowa [wtedy] musiała [chyba] nie chcieć dryfować w próżni, która jest zwyczajową, rozpuszczoną skórą śmiertelników, więc wyłowiła pośród zawieszonych w przestrzeni danych, zawieszony na śmiałych balaskach balkonu, jednego z kilku balkonów najbardziej prestiżowego rogu ulicy Czerwonego Krzyża… baner, który podniecał się dość umiarkowanie, że ma na sprzedaż mieszkanie Lecha Kaczyńskiego. I kiedy zrobiło się zielone dla ludzi, Szymon Hołownia od razu pomknął na dwóch żabach zakupić mieszkanie Lecha Kaczyńskiego. Jeszcze tylko jedno pytanko przed zakręceniem włazu od transferu fajnej nieruchomości: czy można płacić voucherami do fryzjera uwydatniającego bufory ciuchci na umyśle wyprzedzającej w tunelu swój własny skład i kolędników gotowanych na blachach autobusu SPEEDA, mieszanych kijem od turonia, kopalnianym wagonikiem wracających z wigilii 2027? [Czyli: predatoring, że Twój pasek informacyjny jadący od ucha do ucha nadaje przekaz stuknięty przez jedno ucho, stuknięty przed drugie ucho, jakby ktoś grał Twoimi uszami na flipperach i nagle powstaje stosunek, jakby haftowana brutalrealistycznym wizerunkiem kosmosu ku-kluxczapka wizz’neotarda przysłaniająca ciało fotografika, więc żadnego fotografika tutaj nie schrupiecie atmosferą swojej, zawzięcie zasugerowanej przez niego pozy, jednak z czapki wystaje jego nieśmiertelny kodak, który łamaną, mechanicystyczną francuszczyzną porozumiewawczo chrząka do sławniejszej od świata top modelki: „dawaj nam swój dogodniejszy tonus / w zamian otrzymasz go w trąbce komara”; że przesłanie bliźniego chowa się do człeka jak ostrze w scyzoryk, a kiedy się ponownie otworzy, to już będzie inna akcja.]
Nie to, że zaspokaja mnie japienie się, jak kontrpaparuchy [chodzące odświeżacze własnych hologramów opętanych ich migawkową świeżością], niczym króliczka na karku, dopatrują się baneru, wskazującego im, którędy do włazu, gdzie i tak wszyscy w końcu się wpakują, ale gnani obawą przed ostatecznym sondażem, przy którym majdrować będzie z pewnością gibki szczyt blazy, wpierdzielą się tam przed wszystkimi. Być może się powtarzam, możliwe, że jestem własnym hologramem, ale przypominam Wam powyższe czasy jedynie ku temu, by opatulonym w nie i mobilnym będąc jak Okuyi, pamiętać, dokąd tutaj przechyla się samograj-kościotrup, którego zaraz wypluję, żeby tulił się do najbardziej zażywnych poliestrów i nie wariował. Tylko wyśpiewał w swojej bocianiej manierze, jak to było, jakim sposobem to być mogło sklecone, że w dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku dziadek przedstawiał mi wizję, pokazywał ją sękatym palcem, a w ramach jej multisensorycznego polipa [właściwie ex polipa, ówcześnie puzona] uwidaczniało się superwyraźnie: nasze nijak do siebie nieprzystające sylwetki zdobywają Kilimandżaro. Przy czym, nie ukrywam, byłem podniecony, aczkolwiek strasznie się bałem, że na Kilimandżaro jestem za gruby. A poza tym większe połacie łba kolonizowały mi zgoła inne fantazje [i to one zagnieździły się tutaj na dobre, pozakładały kopalnie, fajczyły w piecu diamenty, choć ciepła nie potrzeba było, bo dawał ciepło głowie mój spaślakowy dół, wreszcie spalił się też tłuszcz, ale później znowu byłem gruby i fantazjowałem nadal], że wcale nie jestem za gruby, że jestem Pigmejem.
Ludzie woleli zmyślenie, ponieważ zmyślenie tak doskonale wyrażało i wzmagało ich nienawiść oraz lęki. Warto pamiętać, że ludzie zawsze postępują w ten sposób. Być może wiele tych legend (a wśród nich chrześcijaństwo), których świat tak kurczowo się trzyma, swój podbój tego świata zaczęło od takiej właśnie kapitulacji wobec przeinaczenia.
James Baldwin [tłum. M. Denderski]
Ale jak my tam przyjdziemy [na Kilimandżaro]? Ten wątek rozmył się analogicznie do sprawności, którą zdobyłem, powiedzmy, na krechę. To znaczy, zanim w ogóle poczułem, że jestem szczęśliwym posiadaczem nóg i nie jestem kijankowatą szlafmycą na głowie trytona, wilczki, na których zbiórki uczęszczałem, gremialnie, za pomocą specjalnych joysticków do głosowania [strzelania laserowymi plemnikami w taśmę-matkę, gdzie nagrane macie wyniki wszelkich wolicjonalnych paciorków i paciorki w tunelu tańczą poloneza-turbo], przyznała mi moja drużyna in blanco sprawność Podrywacza Gór [blank power!]. Aczkolwiek naszywka, którą przytraczałem do tkaniny mundurka dłużej chyba, dłużej raczej, niż bym wyprostowany omijał czujki, pokonując piechtą głębię, muł i nieckę Śródziemnego Morza, rozmyła się ta właśnie naszywka niczym tors dżina w niebieskim gajerku imitującym ciało. Zanim w ogóle począłem się uwijać przy zagadnieniu, jakby tu pozatajać przed opinią publiczną wszelkie parametry mojego występowania na Planecie, aby nie uchodzić za wiarołomnego pokraka, który może zdołał kiedyś nabrać najpowszechniejszy ogół ludzkiego zbiegowiska, że jest przebierańcem, ale tym razem mu się nie powiedzie, ponieważ wszyscy razem, jak się poczuli jednością istnienia, znają się teraz o szereg tajnych nieb lepiej na geografii, wybrykach białka i siarkowych paliw. I normalnie zaraz przyznają mi łatkę paradnego renegata, jak tylko namierzą, że w ogóle wystąpiłem [znacie pewnie ten huculski wierszyk: „najpiękniejszych chwil kilka sików / yahoo szuka użytkowników”]. Czyli, podsumowując, zanim w ogóle poszedłem sobie precz i co rusz staczałem w przepaściste dale, wyślizgując się raptownie z tych przepaści i posuwistym ślizgiem wychylając się nagle na szczytach łańcuchów górskich, jak czubki siekaczy Draculi w postrzępionych zarysach Karpat [stąd znacie pewnie huculski wierszyk: „uwaga, kamienie, bo lecę! / wleciałem główką we szlafmycę”], otrzymałem sprawność, która rozmyła się zanim mi to nabrało rumieńców, że mojego ciała wcale nie ukradziono, że to po prostu ja i odchodzę od zmysłów, łamiąc sobie głowę, z czego są zbudowane stopy św. Pawła, jak on mógł! Jak zdołał na jednych piętach! Jak rozniósł do wszystkich przydrożnych kamieni na całym ziemskim dywanie sprawność, tfu!, znaczek rybki, a właściwie znaczek trąbki, która gra do tyłu, której tłoki są tak rozwiązane, że kontynuacyjnie, omijając ustnik, zagarnia poprzedzającą jej wejście ilość tchu i kreuje reakcje na ewentualność objawień pączkujących nie w sutannie, lecz nieustannie, w przestrzeniach między głowami a przyssawkami, które się do nich łaszą. Czyli: rybka-trąbka, na której nie pograsz, bo ona przodem swoim szczypie szersze zasoby, a Ty z tyłu, w zasłuchaniu, i zaadresowane do Ciebie objawienie przelatuje Ci koło nosa, zakopertowane. Judasz większy od drzwi i przez niego pacykarz przechodzi na całe tłumy ciał wyglądających zbawienia od siebie, a tu proszę, wypacykowane, to chyba nie jest ten tłum.
Dobra-jet! Chrześcijaństwo! Dziękuwa, że przyszło, bo dzięki temu można się teleportować! Się teleportować w tył swojej głowy i stamtąd się patrzeć, jak się zaraz będzie teleportowało. W tył głowy tego siebie, który w tyle głowy już siedzi. Uroczo, smacznie! Jakby powiedziała, a właściwie minką wyraziła [niczym upiór, który mówi do tyłu, ale tam ma całą swoją aparaturę, jajogłowych siedzących w próbówkach nieśmiertelnymi czubkami, więc upiór „kapituluje wobec przeinaczenia”, idzie w pomruki, buczenie, stroi minki, zupełnie jak] łańcuchowa rybka. Taki ideogram, podpatrzony na przydrożnym kamieniu, do którego można przydźwigać drugi kamień i ogon rybki z poprzedniego kamienia kontynuować, traktując go jako jaźwę następnej rybki. Kontynuować rybozę. Donosić kamienie. Aż powstanie typowy cesarski bruk, kocie łby, z dorysowanymi wewnątrz trasy łańcuchami ryb. Jezust! Taką superjezdnią przydrałuje poseł [najpewniej będzie miał coś o wybiórczości zbawienia]. Przydrałuje, jeśli będzie dysponować chrześcijańskimi stópkami Cejrowskiego. A jeśli nie!? [Kocioł wita nas i smaży jednocześnie / rybim uściskiem dłoni?]
To najodpowiedniejsze miejsce, aby z niego podziękować niniejszym panu Jamesowi Baldwinowi za suflerską robotę, która wdarła się kilka eterów wyżej. Proszę o wniesienie kwiatków ubzdryngolonych niuansami zmarnowania własnego w punkowym wazonie! Proszę o usypanie przypadkowej kupy, niech się to przedstawia na podobieństwo sterty kosmitów w słońcu [skoro już, skoro, choć nigdy się nie przyznam, że zrobiłem to, i nawet w łachmanach joggera truchtałem, odklejałem się od wszelakich granic, wysypywałem się nagle ze wszystkich segregatorów dostępnych w Czytelniach Norm, normalnie czmychałem przed łatką renegata, którą mnie ścigały ogólnospołeczne szczypce i pincety, by zmiękczyć cały ten mój fizykalny petit-beurre i wkleić do klasera, zamiast jego mocą, polizaną chrapką na urok pocztyliona, wysłać cudolską, naprawdę czarnoksięską wiadomość… więc skoro już zrobiłem to, znaczy się „skapitulowałem wobec przeinaczenia”, bo uwielbiałem, będąc jeszcze w wilczkach, powiedzonka zamieszkującego jaskinię atomika, czyli pana Heraklita, a ubóstwiałem go w szczególności za jedno, które w moim wykonaniu, kiedy już się usposobiłem analnie do ścigających mnie z pochodniami Frankensteinów, brzmiało „że szczytem piękna przypadkowa kupa”; no cóż, co tu dużo pleść, Heraklit nic takiego nie twierdził, to były naprawdę potworne czasy, łatwiej było kupić pod Pałacem naszywkę SEX PISTOLS, niż kiedykolwiek skonsumować w jakimś odtwarzaczu NEVER MIND THE BOLLOCKS, jednak były takie słupki z iluminatorami, w których kręciły się CD-iki, można było przyjść do sklepu na placu Zbawiciela, tam właśnie, gdzie przyjemny z wyglądu Twardoch kupuje obecnie tweedowe papierochy i gorzałę, stały takie słupki, prosiły się na kablu przepocone słuchawy, można było wstrzyknąć sobie przykładowo „Dni wiatru” Ścianki, a momentalnie Piasek w teledyskowym montażu do swojego dzieła, w którym śpiewa przekonywająco „mocniej, mocniej, mocniej”, szpanował, że ma taki sklepowy sprzęt grający u siebie na chacie, tymczasem miało się tę przeklętą naszywkę SEX PISTOLS wszędzie, na mordzie, zaplątaną w dredach, a nigdy się nie słyszało, do czego ów tzw. SEX nawołuje, nigdy się tego zespołu nie słyszało, jak on śpiewa, jaka trakcja biegnie w Johnnym Rottenie, od imprezek Ska, na które go mama puszczała, żeby pojawiał się jako jedyny bardziej zielonkawy niż pozostali, po pacnięty telewizorek, w którym dawali „Ryszarda III”, żeby Johnny przerobił jego emploi na śmieciowe, żeby egzorcyzmował szał władzy, wcielając się w jej dosłowną pokraczność i ział operetkowym zgniłkiem, tego się nie słyszało, za to w kinach dawali tzw. off, tzn. twórczość amatorów – zdarzało się, że nagle gramoliły się na uliczne postery tytuły wyprodukowane na podwórkach, plakaty się czytało, bo miało się też własne, w autobusach wybierało się raczej miejsce stojące przy tylnej szybie, która szamotała się, wprawiając w odpowiedni nastrój, ale w wibracji kwestia tylnej szyby się nie domykała, po prostu kwitły przy niej wlepki, zwalczane przez tajemniczą subkulturę zdzieraczy, zasilaną raczej nie przez regularnych nazioli, a przez – zaszyfrowanych utrzymaną w tembrze Iti, mugolską grypserą – mikrofaszystów, yup, i właśnie potwornie rozreklamował się, poprzez nieubłagane wszędobylstwo, offowy tytuł filmu „Że życie ma sens”, a co to w ogóle było?!, film, w którym gościu ma wytatuowanego Nicka Cave’a, jakim cudem tak się rozniósł, że mi przezierał aż na slogany pana Heraklita i jego mądrość „najpiękniejszy porządek świata przypadkowo zamiecionym śmieciem” zapamiętałem jako „że szczytem piękna przypadkowa kupa”?!] Borzech! Jezust! Naprawdę wyobrażałem sobie wtedy, patrząc przez okno na lekcjach geografii, że jestem Pigmejem. Bogobojności dryblasów z plemion Bantu przynoszę w dłoni zawiązaną w kokardę trąbkę komara, przez którą widzi się, że krwawe gejzery z zażartych błot wstrzeliwują się w zawieszony na nieboskłonie gąbczasty nos klauna, któremu czegoś brakowało, i nie było to słońce, którego po prostu nie ma, chodziło raczej o gumowatą twarz, ale nieskończoność hemoglobiny też może być [czytana chtoniczną bajerą inwersja]. Jak kot w czapie chasyda kupionej w lumpeksie za okruch fizykalnego petit-beurre’a wyławia z kubła odpadków szkielet ryby i pielęgnuje go, tak ja wyobrażałem sobie, że zamiast szkieletora noszę w cielistym chałacie z samych łat, pozlepianych na ślinę ciast, tortów ślubnych upiorów i pań wiosen, klaszczących przechodniom trumienek z dziwną śmietaną, eklerów z futrzakiem na pokładzie… że mam tam zamiast szkieletora swój własny, pigmejski antyrytualizm. Słucham się tylko trąby molimo, genialnej, zrobionej z rur melioracyjnych. Której głos niesie się tak, że dżunglę można czytać jak poster ulubionego zespołu [Segways Rompers – jest taki zespół?, bo od 30 lat mam ich plakat].
Słuchajcie! Molimo brzmi jak same nieznane nawet swoim przedstawicielkom, skitrane w typowo miejskich krajobrazach, np. w pet-shopach, na mokrych targach, gatunki, gatunki, gatunki [jakby co, operetkowym zgniłkiem brukowane było wejście niniejszego ustępu do Waszych widżetów – podpisano: koliberek, który właśnie tu podfrunął i węszy z niesmakiem, bo przepada za aromatem ciepłego asfaltu, tymczasem tutaj brukowe aromaty, dostaje do ręki kawał chleba i miąższ jego ciała pokryty jest zaraz chrupiącą skórką, której tylko wariat by nie skosztował, więc – jedną ręką unosząc się w powietrzu – nie czeka na społeczeństwo samych wariatów, pożera wypiek, oj, będzie go bolał brzuch, ale to jest mały brzuch].
Tak się podnieciłem tym, że potrafię uwierzyć w dźwięk trąby molimo. Holi goli, oł dżi, chyba widzą to wszyscy, również zapatrzeni w lustra, w gwiazdorskich przyczepach, white-trashowie. Strasznie się podnieciłem. A rzecz miała miejsce całe pierdyliardy dobowych intensywności, przepuszczone przez najróżniejsze śluzowania, słowem, mnóstwo dolców po wejściu w życie postulatów Wolfa Vostella, które ogłosił w 1967 roku jako „Polimultimieszaną medialną uniwersalność”. Czyli ziemianie, znaczy osoby z tej Planety – do zanudzenia wręcz – wprowadzone już miały następujące, przewidziane przez Vostella udogodnienia: „Odbiornik i nadajnik umieszczone w ludzkim mózgu w celu odbioru i nadawania myśli do i od wszystkich ludzi na świecie […]. Każdy nosić więc będzie przy sobie dom w spreju, a dołączone serum zdolne będzie rozpuścić konstrukcję, w przeciągu kilku sekund sprawiając, że tradycyjne, solidne miasto stanie się zbędne! […] Komputery, urządzenia sanitarne, leki i żywność wbudowane w odzież będą mogły zostać wyrzucone po użyciu”. Więc takie tam cudeńka, wrzynało się to wszystko w „ciastologiczność” trwania z częstotliwością o tyle wciąż jaskrawszą, że mało kto koncentrował się na tym. I wtedy właśnie, podniecony, niemalże klekocząc uszami z podniety, że molimo [gabba-gabba hey, molimo!], sporządziłem wykład na temat incydentu, jaki zalicza się oficjalnie do stawianego trąbą powietrzną pasjansa… mianowicie zdarzeń, jakie składały się na życiorys Mirona [„sytuacja ma rację”] Białoszewskiego. Otóż przyrządziłem odczyt jeżący się od wykwitów znamionujących niezdrowe podniecenie, naszpikowany nieprzystojnymi hipotezami odczyt, który wygłosiłem podczas dość marynowanego festiwalu poświęconego obecności poety na pewnej ulicy, ulicy notabene szczęśliwie znajdującej swój początek na zapleczu genialnego hotelu Sobieski, idealnie na wprost siedziby jedynej w Polsce partii, posługującej się nadal kalką i to kalką-hipopotamem, bo kalką [Me] Law & [Too] Just. Yup!! Moje gadanie z kartki nosiło tytuł „Puszcza Białoszewska” i dotyczyć miało tego, jak Białoszewski słuchał nagrań z muzyką Pigmejów, które przywiózł sobie z NYC razem z pornosami. Przy czym na sali był ze mną ghettoblaster, który coś pindolił nieznacznie i nagle kompletnie akcydentalnie, ponieważ byłem bardzo kiepsko przygotowany, zgraliśmy się, w wyniku czego zaistniała iluzja, że z moich ust leci molimo i niesie się, lekceważy obwódki komór, rozwiera ściany, żeby wyłapywać gusła i robić sobie z nich [kurczaki?] frajerów.
Ulokowałem się zdroworozsądkowo przy samiutkim barze. W bilardowym księstwie, przybytku dostosowanym kubaturą do tajnych przejść w siedzibie jedynej w Polsce partii posługującej się nadal kalką, barwiącej opuszki i czubek nosa, przebierającej za krokodyla każdego, kto niechcący zatrzasnął się w sejfie i żywił się białkiem wlepionych w niego – za pośrednictwem muskularnych kamer – ślepi Goofy’ego, któremu w zasadzie tylko źrenice są potrzebne, bo gdy czerń źrenic nie odgradza się białkami od czerni sylwetki, wtedy całe ciało japi się wszędzie i to jest dopiero świadomość. Yup! Więc utknąłem przy barze w bilardowym księstwie zainstalowanym w siedzibie partii, która kamufluje się po przekątnej od hotelu Sobieski. Jego wyjątkowy kleks, chlapa pstrokacizn itp., idealnie odwraca uwagę, doskonale, identyko jak adidasy Galaxy i fluorescencyjny dres odwracał niegdyś uwagę poszkodowanych od kornikiem drążących ich opalizujące cukiernice, zastawy, szczegółów twarzy gangu kidnaperów tyci palców [gang kidnaperów tyci palców wpadał do chaty, prześlizgiwał się pomiędzy meblami, zgrabnie omiatając refleksami składających się na niego wizerunków różne szybki i wypolerowane politury, po czym porywał czyjś tyci palec, a później przysyłał go w kopercie, żądając okupu ustami pocztyliona w kominiarce, przez której otwory wystawały palce i zachowywały się jak dżdżownice zagubione w gotowych tunelach Atmosfery; usta pocztylion trzymał w drugiej… kopercie; razem z drobniakami, bez przerwy całowanymi: dzięki bogom, że cokolwiek nam… posmarowali, chociażby tę rozpuszczoną dwuzłotówkę z wizerunkiem Tfufejsa, Lep{Petru}pera, posmarowali nam różową farbką do irekozów!].
Stoję przy barze, a mój najdłuższy pośladek jaskółczym złączem cumuje na barowym stołku, żeby nie było, że nie mam tu miejsca. Otóż mam! Bilardowe księstwo zainstalowane w siedzibie partii to czaderski wynalazek. Komora z powierzchni idealnie czarnej, do której demon Maxwella wpuszcza najszybsze cząsteczki z „ciastologiczności” trwania. Wspaniała miejscówka do prowadzenia nasłuchów. Doprawdy trudno mi uwierzyć, że sala pozostaje absolutnie wyludniona. Jest mrocznie, jakbym tkwił przebity iglicą Pałacu Kultury, od 88 lat, i jakby nikt się nie pokumał, jakie krągłości wywleka liczba tego akurat… czasu. Uważajcie, bo zainstalowałem się w zainstalowanym w siedzibie partii bilardowym klubie, ponieważ zamierzam podsłuchać coś niecoś i napisać demaskatorski artykuł. Nastawiam się na najróżniejsze dane dotyczące wykorzystywania w tunelach wentylacyjnych Srebrna Tower malców z patolobby futrzaków w niebieskich garniturkach, które podobno dostarczają do boksów wieży [Srebrna Tower] wysokochrześcijańskie powietrze.
Tak potwornie jestem obyczajny w swoich chrześcijańskich wdrukach, że z grzeczności amputuję sobie fantomową ckliwość, na której jedzie pierdołowato mój osobisty klaun, czyli najżywsze wspomnienie. Że naprawdę chciałem być Pigmejem i dlatego nosiłem naszywkę SEX PISTOLS, a nie dlatego, że przepadam za trwaniem w cieniu szoku, którym mógłbym przecież chcieć naokoło miotać, niczym Ghost-Busterskie molimo. Napisałem nawet, by uczcić mój awans w drużynie wilczków na stanowisko tsantsa-sprawozdawcy, mając te swoje pięć tęgich latek, namazałem powieść pigmoidalną lub poradnik psychologiczny o Afryce, sam nie wiem [podpisano: Andrzej Nie Będę Mieć 100 lat / Będę Mieć pięć Lat]. I co? Tak potwornie jestem przyzwyczajony do chrześcijaństwa. Że jesteśmy wszędzie. Że z tego, co do mnie dociera, mogę się po ćwierci chwili teleportować na tył głowy obserwującego to z mojego wnętrza homunculusa, który w tym czasie, jak opętany, dusi klakson, wygrażając: jak jedziesz, ja jadę! Tak potwornie jestem przyzwyczajony do tego, co zaprowadził św. Paweł. Ze swoimi totalnymi maksymami. Ze swoimi totalnymi maksymami. Oraz ze swoją totalną maksymą. Że „wszyscy albo nikt”.
Pierwsi chrześcijanie rekrutowali się głównie spośród wyzwolonych niewolników. Chrześcijaństwo w swoim pierwszym tysiącleciu ma niejednoznaczny stosunek do niewolnictwa. Wszyscy chrześcijanie są „niewolnikami Chrystusa”. Lepiej być niewolnikiem, mówi św. Paweł, niż być wolnym, ponieważ cierpienia niewolnika będą nagrodzone w przyszłym życiu.
Eliot Weinberger [tłum. Søren Gauger i Stefan Klemczak]
Wiwat niezła franca! – chciałoby się zakrzyknąć, gdyby się było pacyną przyspawaną wszystkimi laserami wszystkich kas wszystkich sklepów wszystkich sieciów do decyzyjnego palca. A jednak… [jesteśmy wszędzie, tak? a ja] tkwię jak zasztyletowany w bilardowym księstwie [gdzie nikogo nie ma, i] jestem tak masakrycznie przyzwyczajony do chrześcijaństwa. Do neoplatońskiego: „jest jedno albo niczego nie ma”. Do uniwersamiutkego Platona. Do jego: „W naturze każdej duszy człowieka leży oglądanie bytów”. Do platonicznego: „blabla, kwakwakwa? kwa! / tarantula kracze / tarantula zboczyl! / niezła z niej agentka”.
Tak potwornie przyzwyczajony jestem do nieznajomości prawideł voodoo a ciągłego ich obowiązywania i nieustannego spływania kurtynami dzierganymi przez rejestrowane dane, wyciekania z rozgogolonej ciałami niebieskimi kosmicznej sutanny☻, spływania kurtynamiᾧ, niczym cheese-ass, urzędasów voodoo, czyli upostaciowanych fumów, zombiaków, laleczek. Pamiętam, że japiłem się, z czego, przysłaniając fakt japienia, wysuwał się rachunek: życie doczesne to jakby gang porywaczy tyci palców, zaś zaświaty to gang Mózga, dopiero z ich koincydencji, przy najróżniejszych dymach i wyprodukowanych niechcący rzęchach, kleci się jeden świat. Więc sterczę przy kontuarze, jakby przygwożdżony jakąś bezwzględną kalką i zaraz się ze mnie zrobi krokodyl pływający na waleta w zupie z własnych zębów, tak bardzo przyzwyczajony znowu do chrześcijaństwa jestem, że nawet nie patrzę się, jaki mnie ściga kaszel z krzyża, kaszel ukrzyżowanego ściga mnie, żeby mi przykleić do karku chip-łatkę mikroba-renegata, żeby mi przylepić łatkę wyrzutka przez to jedynie, jak się mój wygląd przedstawiałby, gdyby go zakomponować tuniką faryzeusza, choć obecnie nie sposób podobną zakupić szatę, tylko jeden facio ma taką, ale o mrowie rozgorączkowanych facecików za dużą na mnie, więc… do kaszlącego wymownie ukrzyżowanego zbliża się legionista, niosący zatkniętą na dzidzie gąbkę, którą protekcjonalnie nasączył wywołującą wizję nieskończoności substancją i przysuwa ją do zdrewniałych warg ukrzyżowanego, a ten wtedy myli gąbkę z mikrofonem҉ i przepuszcza przez kaszel rekomendację, aby na półkach sklepowych we wszystkich sieciach stał tylko ocet.
Chrześcijjjjaństwo: jessss-t! Chciałbym powiedzieć to głosem wiarygodnym, ale tak mastodontycznie jessstem przyzwyczajony i pamiętam tylko, że japię się; cóż, nic nie jarzę, więc jak mógłbym wylać się na level wyżej [o prawdziwą ekscytację], niż moja wiara tkwi i stamtąd ćwierkać. Nawet nie zauważam, jak kleję z rozgrzanego Jugokiosku vocoder i z wysokości okienka do przekazywania bułek i dogów zaczynam przesączać syntetyczny rap. Otwierają go utyskiwania: smacznego Mózga wypuszczaj / dajesz? to dawaj Głodzika Waligórę. A wszystko przez ten właśnie rap, który uprawiam z wielką ochotą; pod koniec XX wieku był z gruntu antyrasistowski, obecnie dba przeważnie o swój hedonizm, co nie wróży wrażliwości społecznej radosnym jejku. Nie bez przyczyny Bronisław Trentowski, pierwszy cybernetyk na tej Planecie, twierdził, że zna porzekadło o następującej treści: „nie ufaj psu i bonzom”.
Niuch smugi liza, i: nie mam nic do chamstwa, wsiadać, bakcyle!
Więc dlaczego to melodeklamuję? Wbrew pozorom wcale nie stąd, że jestem teraz potwornie ubzdryngolony i wspominam czasy terminowania w wilczkach, bo używki były wówczas bardziej egzotyczne niż załatwianie się z resztkami plemiennego DNA pływającymi w strugach lasera utrudniającego dostęp do Srebrna Tower i tam też [w strugach lasera] lądują kosmici, którzy za bardzo, sądząc po minach, windują każdego od strony jego – emanowanych na skuchę – brudnych myśli; więc tam lądują, ale nie dlatego to melodeklamuję, wcale nie jestem ubzdryngolony, w księstwie bilardu takie panują puchy, że nawet żaden barman tu nie przychodzi, pewnie śpi albo bawi się z synapsami, które zajęły jego lokum, tymczasem, uczęszczając do wilczków, codziennie wąchałem klej, wtedy nie słyszałem jeszcze the Ramones, ale już czułem się ich dłużnikiem; nie dziwię się Davidowi Byrne’owi i Brianowi Eno, że nazwali swoją płytę „Moje życie w puszczy upiorów” po tym, jak usłyszeli, że jest taka powieść, a zanim ją przeczytali; ja też tak zrobiłem, nazwałem swoje życie „Smakoń wina palmowego”, zanim go [życia? życio?] posmakowałem [tu: allelujatyczne ble].
Ale nie chodzi o mnie, lecz o chrześcijaństwo. Tak bardzo się przyzwyczaiłem, że nie mogę uwierzyć. Niespełna trzy miesiące po stłumieniu powstania w getcie warszawskim i wysadzeniu w powietrze synagogi na Tłomackiem, w Harlemie wybuchają zamieszki. Bezpośrednią iskrę dystrybuuje pogłoska. Przytoczony kilkaset eterów wyżej wyimek z pana Jamesa Baldwina odnosi się do tych okoliczności.
Modelowy egzemplarz wyrwania z kontekstu. Zacytowany kawałek zanurzony jest w całości, której elementarny nośnik to nadludzko dojmujący tryb, w jakim pan James Baldwin dostawia kolejne składowe okoliczności, sfokalizowanych na śmierci jego ojca. Wychodząc od obwódek podstawowej komórki społecznej [w której dane mu było kształtować się i z dziecięcego kaznodziei stopniowo przeobrażać się w pisarza, a której głowa – z wmontowaną figurą ojca, znerwicowanego mężczyzny o uwypuklonej czarności, wpajającego swoim dzieciom, że są brzydkie – dopiekła jej wręcz spektakularnie], przedziera się pan Baldwin do jądra, mianowicie zbliża twarz do – tętniącej zawsze nowszym embrionem na haczyku wzwyczajania – sferyczności nagonki i oddaje pan Baldwin, jak – dostrzeżona chyba dopiero podczas ceremonii pogrzebowej – przeszłość goniła jego ojca od początku, by umierał trawiony paranoicznym otępieniem, przeświadczony, że ręce białych wyrywają z niego swoją rzekomą należność nawet za pośrednictwem dzieci, którym sprzedał życie widocznie tylko po to. Następnie pan Baldwin, dokonując wzmiankowanego wyżej ingresu, przenika jądro, w którym tli się zalążek śmierci przez zastraszenie, przedostaje się z problematyki rodzinnej do szerszej atmosfery, ulicznej atmosfery, jaką saturowana była kanikuła 1943 roku. Poczucie: biali są wszędzie. „Depczą nam po piętach”. Bijatyka w spelunie przechodzi w ogólny bunt.
Dzieje się to na tej samej Planecie, gdzie trwa światowa wojna, a kilkadziesiąt dni po tym, jak ostatni aktywny oddział partyzantów z getta warszawskiego, który przesuwał się po zgliszczach jak zgraja widm i napędzał stracha – niepotrafiącym go namierzyć i zrozumieć – niemieckim żołnierzom, został zadenuncjowany przez polską organizację podziemną o nazwie „Miecz i Pług”.
A teraz: uwaga! Jestem trzeźwy jak ambasada Chin w Jemenie, rzuciłem wilczki, niech karmi je piersią nietoperz, nocami dorabiający jako tajemniczy przechodzień w słonecznych pinglach. Chyba dojrzałem do tego, żeby zdradzić Wam, o czym będzie traktować mój demaskatorski artykuł. Bo wcale nie o patolobby futrzaków w niebieskich gajerkach, dostarczających zaszytym w Srebrna Tower piersiom wysokochrześcijańskie powietrze. Twierdzenie o takim temacie – to był skandalizujący kamuflaż, wykorzystany od strony zwiewnej, podobnie jak komunikatywna sukienka, czyli to, że niby mówi się w ekspresie podskakującym między zasłonkami ust, a emocje są do wyrażania, maskuje użyźniające obrażalstwo tajnego przodka spozierającego na nas z dziury po zwalonym słońcu, z tzw. przyszłości!
Prawdą całkowitą jest, że nieco zdurniałem, trwając w otoczeniu powierzchni idealnie czarnych zapewniających konstrukcję wyludnionego bilardowego księstwa, zgłupiałem mniej więcej dwukrotnie, na pełnych obrotach, a jednak zdołałem podsłuchać, że w partii, którą [przecież] badam, z rozdzielnika zadano wszystkim członkom lekturę „Afrykańskich korzeni UFO” Anthony’ego Josepha, które właśnie ukazały się, o dziwo, po polsku. Nie powiem, łał! Już wyciągam, wynaleziony przez Jacka Karpińskiego, skaner w długopisie i błyskawicowo tryskamy, ja sczytuję, on pisze.
Więc to najlepsze miejsce, żeby z niego zdobyć się na coś, co zawiera totalna maksyma Jeana Geneta, a w czym przejażdżkę znajduje, niczym embrion jako przynęta zanurzony w słoju z wzorcowym sercem hakera, chimeryczna formuła wallenrodyzmu à la kontrkulturowy hans kloss codziennie udający się w niebieskim garniturze do oddziału Hitachi odpowiedzialnego za produkcję wodorowych magnetowidów, które zastąpią ludzi, z sympatycznym mlaśnięciem przyjmować będą nagranie swojego rzekomego życiorysu i wchłaniać je, taszcząc ciała i rozpatrując role ich poszczególności na kanwie wszechświata, aż któregoś dnia… hans rozpętuje w Hitachi dezinformacyjny Sajgon. Więc maksyma Geneta brzmi: „nigdy nie kochał ten, kto nie miał ochoty zdradzić”p. A zdobyć się tutaj może uda, mnie i długopisowi skanującemu, nieprawdaż, jakby zza firanki u Makbeta na chacie poruszającej się razem z drzewami, zdobyć się tutaj może udać nam na wyznanie zakochanego krętka, które niech przyjmie oto pan Kazimierz Brandys, którego drugoobiegową książeczkę „Miesiące 1982–84” odkryłem fartownie na regularnym śmietniku, i z której poniżej obficie pozwalam nam zacytować [długopisie, wsiadasz, jedziesz!], co następuje:
Karpińscy młodnieją, a ja przeobrażam się w swojego dziadka. Myśl dziwna. Zapatrzyłem się w nią i usiłując oswoić się z jej osobliwością spostrzegam naraz, że w autobusie wszyscy pasażerowie oprócz mnie są czarni. Za szybą ciemno, na chodnikach stoją Murzyni.
Wsiadłem w zły autobus i wjechałem w sam środek Harlemu. Na ławkach przed domami siedzą czarni mężczyźni w kapeluszach, tu i ówdzie włóczą się grupki murzyńskich chłopców. Autobus uwozi mnie coraz dalej od domu. Wstaję i podchodzę do kierowcy. Pytam, kiedy mam wysiąść i wymieniam mój adres. Za kierownicą siedzi młody, drobny Murzyn. Potrząsa głową, wyraźnie spłoszony: – Tu niech pan lepiej nie wysiada… – Radzi mi wrócić na miejsce. – Pan się bardzo spieszy? – Żona czeka – staram się żartować, ale Murzynek nie uśmiecha się […] mijamy puste, zaśmiecone skwery. Czy to nie tutaj przebito sztyletem profesora Friedmana, który postanowił zwiedzić Harlem? Czuję się nienaturalnie. W autobusie jest cicho. Murzyni nie patrzą na mnie, wiem jednak, że odgadują mój niepokój. Patrzą niby przed siebie, ale mam pewność, że kątem oka widzą i omijają wzrokiem tę białą plamę, jedyną w całym autobusie. Jestem sam wśród ich twarzy brązowych, pustynnych, jak kurczak w klatce z lwami. Niektórzy drzemią. Obrzmiałe, zwisające wargi, płaskie nozdrza i sfałdowane czoła, znikła dobrotliwość starych nianiek. Są teraz razem, spokrewnieni ze sobą, milcząc osaczają mnie w ciszy, złośliwie, wrogo. Za szybą coraz ciemniej, w mętnych światełkach ukazuje się zaniedbanie i brzydota nędzy. Na gankach odrapanych slumsów widać cienie ludzkich sylwetek, słychać pijacki śpiew, wycie i bełkot, dobywające się z barów. Raptem most. Olbrzymi, wiszący w mroku. Nie ma już ulic, przede mną wiadukt zapchany pełznącymi samochodami, w dole grzmi pociąg. Pot mnie oblewa. Rozglądam się po autobusie i nie spotykam ani jednego spojrzenia. Ale tuż przed wjazdem na wiadukt skręcamy ostrym łukiem w lewo. Murzynek wygięty do tyłu obraca z wszystkich sił kierownicą, dodaje gazu i z rykiem oddalamy się od mostu. Po chwili widać światła i budynki, wsiadają nowi pasażerowie. Murzynek wzywa mnie do siebie i pokazuje coś palcem. Widzę stację subwayu. Autobus przystaje. Wysiadam, biegnę. Biegnę z laską, wpadam w tunel, w tłum, i nagle znowu klatka z lwami – nie, pudło żelazne, brunatne, krzyk, tłok, same czarne twarze o lśniących zębach i białkach, ja wśród nich, ściśnięty z wszystkich stron.
Długo jeszcze przeżywałem uczucie, że groziła mi rzecz okropna, że cudem wydobyłem się z ziejącej czeluści i że Nowy Jork jest chorym potworem, trawionym od środka złą tajemnicą i cierpieniem, skrytym, niebezpiecznym.
Bałem się. Ale bałem się jakby nie osobiście. To znaczy – nie o siebie, nie o własną skórę. Czułem strach na myśl, że splugawione ulice Harlemu są obszarem poniżenia, który musi rodzić nienawiść i nostalgię zemsty. Mam w pamięci widok niemożliwy do opisania, haniebną szpetotę miejsc, które budzą trwogę, jak podziemny świat szczurów; pustkę brudnych placyków ze szkieletami drzew i wzdętą skorupą zdeptanych ziemi (ziemi takiego koloru nie widziałem nigdy, ani w malarstwie, ani w przyrodzie), te okaleczone domy i cienie ludzkie błądzące między światełkami jak w wiecznej nocy opuszczenia. […]
Dziwne uczucie. Po raz pierwszy w życiu przeżyłem lęk białego człowieka o przyszłość białych ludzi.
Sorry, że przerywam stenografowanie w takim miejscu, wybacz, długopisie ze skanerem, wynalazku Jacka Karpińskiego, naprawdę chciałem sczytywanie wyłączyć Ci znacznie wcześniej, ale wojowałem z Twoimi guzikami, nie mogłem pojąć, że są mniejsze nawet od moich myśli [aż natrafiłem w perspektywie telepatii majaczącej w konformistycznej rozwlekłości, że jak popaplamy absolutnie wszystko, to może wtedy, aczkolwiek wyczytałem tam, wyryty palcem we mgle slogan If your thought will be smaller than protein quark, there is a chance that you will stay undead]. Dopiero zaraz weszłyby jazdy ostre jak papeteria mastera puppetów, na której sobie nas sadza, kiedy już żaden paparuch czy idol zbity w ciało lub magiczny postępek nie przysłania idei całkowitego rozwarcia jawy. Ale i tak chciałem Cię, długopisie, powstrzymać od sczytywania trochę przed „(ziemi takiego koloru nie widziałem nigdy, ani w malarstwie, ani w przyrodzie)”, ponieważ pragnąłem zachować to dla siebie (i nazwać tak swoje praprapraprawnuczki). Tymczasem niechcący włączyłem w Tobie muzyczkę, najpierw utwór Ornette’a Colemana pt. „Space Church”, później utwór Ornette’a Colemana pt. „Space Jungle”, a następnie utwór Ornette’a Colemana pt. „The Jungle Is A Skyscraper”. Jezust, ale akcja! Sam już nie wiem, co począć z twarzą, chyba wzuję ją na stopy i resztę życia spędzę na wyścigach w worku, jednocześnie maszerując w powietrzu uszami górołaza i pozdrawiając swoje praprapraprawnuczki „(ziemi takiego koloru nie widziałem nigdy, ani w malarstwie, ani w przyrodzie)”.
Odnoszę wrażenie, że niemalże przyczyniłem się do wynalezienia pamiętnika Magdaleny Ogórek i to stamtąd od pewnego czasu przepisuję.
A tu proszę, jest inaczej. O kilka litrów wiary, w której tkwię aż po dupkę najświeższego chleba ever [czy ta wiara wygląda tak: MY OBCHODZIMY EMBRIONA – to już potężniejszy quiz]. Ponieważ mam to wołami rozpaćkane naokoło ust, jak ciepłe serce bizona. Mianowicie zbliżam się rozbieganym wzrokiem do pachnącej jeszcze, mikroskopijnej książeczki, którą wynalazłem na śmietniku. Najpierw robionej na spirytusowych powielaczach przez drukarzy, fotografujących się w przepaskach ZORRO i w firmowych t-shirtach drugoobiegowego wydawnictwa NOW-a, okupujących tę czynność [obsługę powielacza] ryzykiem pójścia na zawsze do ciupy. Książeczki następnie dystrybuowanej z ryzykiem pójścia na zawsze do puchy. Ojej, więc taki obrazek: machina konspiracyjna pracuje, aż prawie odlatują jej od malucha koła i drzwiczki, a pracuje tak zawzięcie, aby rozprowadzać zacytowane powyżej treści. Często powtarza się twierdzenie [przynajmniej w mojej wyłyżeczkowanej w lodach śmietankowych i pokrytej graffiti niszy], że silnik neotardzkiego główkowania, które nas lada chwila przedrybluje aż za drugie jądro Ziemi, pobiera energię, zawierzając wizjom sci-fi i dla potwierdzenia derywacji realizuje je najmroczniej, a nieziemsko wysokoenergetyczna okazuje się dla tej jazdeczki końcówka „Bladerunnera”, że skoro android też człowiek, to w kapsule ratunkowej przechrzczonej z MY-NARÓD, na JA-LUDZIE, znajdzie się miejsce dla jednego symbionta, rzadkiego, choć większościowego mnie, plastra szynki ze statystycznej anakondy, plus: tych, których zdołałem internalizować, bo ich wewnętrzne lasso, odpowiednio zakręcone, uwypukla wspaniałość moich zasad, tak, jestem [kimś tam] zasad, uwzględniających jedynie takie formy obecności, na które akurat mam ochotę. Jednak, po przepisaniu powyższej przygody Kazimierza Brandysa w Harlemie: zupełnie zmieniam zdanie [zzz]. 24 H & hm! Zapisuję się z powrotem do wilczków.
Nigdy nie wiem tego, jak ja jestem wychowany. Ale wcale nie chciało mi się udawać, że jestem Pigmejem i krzyczeć „hyp-hyp” na koncertach crack-jazzowych składów, wywijających na fifkach kosmiczne apostrofy [zsyntetyzowanego kosmosu do rozpuszczonej kontrpubliczności], być tam „białą plamą”, którą wyniucha pierwszy lepszy Hugo Wracający Do Polsatu, albo nie chciało mi się zobaczyć siebie w saksofonowym talk-showie Pospieszalskiego, jak wpierdzielam chrupki [których nie wpierdzielam, chrupki] w kształcie siedzących wokół mnie spokojnych obywateli, podpisany: „ten koleś nawet na bezludziu głosuje za postmodernizmem”. No więc wcale mi się nie chciało takiego obsadzenia dlatego, bo ktoś do mnie przemówił, że będę od tego ponętniejszy. Ale cóż z tego, skoro i tak, czym bym się nie podniecał, to to, co dziedziczę, chwyta do pipety każdą dawkę uznania, jaką udaje mi się wyekspediować i sobie nią poprawia żyzność [obrażalską], by skonstruować swój własnościowy przekaz, a moja wiarygodność z każdym szurnięciem znowu bankrutuje. Pragnąłem zaistnieć pośród typów jako statystyczny atletyk, ale mi zabroniła nieśmiałość atletyków, tak? Nie. Bo, że: czego by mi się nie chciało do sympatycznej gromady własnych inspiracji zapędzić odziedziczoną laską, z pomocą której uciekł z Harlemu do subwayu Kazimierz Brandys, i tak zostanę tylko przyklejonym do tej laski białasem, wypłowiałą dziesięciozłotówką z uwidaczniającą się jedynie brązową kością policzkową Mieszka I.
Mi się chce egzotyzować każdy napotkany patyk, piszczeć jakbym nagle wjechał tirem w hałdę zrośniętych sześciopakami boysbandów, [o każdym patyku] mruczeć ze znawstwem: ten to ma na Ziemi jeszcze wiele do wskórania. Robić z każdego patyka co najmniej laskę Kazimierza Brandysa, jeżeli nie kostur Vernona Sullivana. Wracać z nim samolotem do ojczyzny. Machać ze schodków do zgromadzonych na płycie lotniska urojonych rodaków, czekających w moim mniemaniu na każdy patyk.
Dlatego też, trzymając na dwóch palcach prawo harcerskie, poprzysiągłem, że nie będę podniecać się „Afrykańskimi korzeniami UFO”. Nowa toxic-normatywność jest tuż-tuż. Ale może uda mi się za życia nie doznać z pozycji mugwumpa, jaka to rozkosz, gdy parska się zdroworozsądkowym kleikiem, siedząc na pośladkach Ziemkiewicza, frontem do totalnej oglądalności.
Hegliki w oczach, które skandują [gardła = palce w „V” i jako czułki quote’a przechwytują nos; tembr E.T.]
Zgadzam się z Kodwo Eshunem, że
cięcie, sklejanie i obróbka tak zwanej sztucznej nieciągłości [discontinuum] […] Odrzucając wszechobecne przekonanie, że czarny dźwięk jest bezwzględnie wierny ulicy, przedsięwzięcie to stwarza nową płaszczyznę dla Sonic Fiction – sekretnego życia form, nieciągłości futuryzmu afrodiaspory […]. Porusza się ono przez wybuchowe moce, które wznieca w nas technologia, przez temporalną architekturę przestrzeni wewnętrznej, społecznej przestrzeni dźwiękowej, przestrzeni życiowej, w której rozpada się powojenna alienacja [i wyłania obcy XXI wieku].
Ale! Niestety zemdlałem, kiedy okazało się, że nie jestem internowany, a zawsze mi się zdawało, że jestem. Nie dość, że nie jestem internowany, to na domiar tego dźwigam paluch oligarchy i normalnie o wszystkim decyduję, naciskam guziki mniejsze od moich myśli itd. Rety! Bo uświadamiam sobie również, że to Ziemkiewicz tłumaczył „Kroniki Marsjańskie” wydane przez Agorę. Czyli przez obwody Ziemkiewicza przepuszczone zostało opowiadanie o społeczności Czarnych z południa USA, którzy zrzucają się na rakietę i opuszczają Ziemię, dalej kręcącą się w donicach z rycerskich buciorów froterowanych stosunkami społecznymi, których główną sprężynką jest nobilitacja. Tymczasem mi się przytrafiło kiedyś, że jeżdżąca po Polsce regionów tzw. Szalona Galeria, zabrała ze sobą w trasę zbudowany przeze mnie statek kosmiczny, powstały w myśl T. Leary’ego [który skrytykował kabalarzy hipisów szykujących się do porwania promu z parkingu NASA, uznając tę taktykę za nazbyt pubertalną; twierdził, że sami powinni skleić sobie kosmiczny pojazd]. Moim statkiem mógł się zabrać każdy, kto bardzo chciał i potrafił do niego wsiąść. Transporter wplątany był w strukturę kostiumu, uszytego z mojej własnej skóry, a przedstawiającego cały kosmos sprowadzony do poziomu brązowej gwiazdy o gigantycznych jajowatych oczach, które leją do jednej źrenicy. I co? Wyścig w worku trwa, herbatka z palców maczanych w Ziemkiewiczu; piszę mu chyba wszystkie teksty.
Więc piszę mu, a Ziemkiewicz od razu ćwierka to wszystkimi swoimi zgrabniusimi trąbalami [dance’owy damski quasi-refren w jego wykonaniu, po którym wchodzi przeakcentowany rap], więc piszę: mówię dzień bobry milusińskim trąbalom, jesteście moje, mam wisior z flądrą, bo rybka odstrasza demony [słuchajcie, Ziemkiewicz to naprawdę mówi, rapuje, włączajcie telewizory i te wszystkie gazety pisane przez er-zet, on to wszystko tutaj deklamuje tam; a w tle jego koledzy basują bądź dośpiewują frazesy: brawo, Pawełku, jesteś szybciutki, zawsze w reakcji, połknąwszy uprzednio jej kijankę]. Długopis ze skanerem jest nieco zaskoczony tym, co sczytuje na umyśle Ziemkiewicza, ale nie zraża się i równie jak ja pociągnięty ekscytacją daleko wyżej, niż sięga mu wiara, kontynuuje, i wspólnie osiągamy w Ziemkiewiczu niebywale realistyczny wokal. Pisząc mu wprost w jego zadęcie, żeby mówił dalej, żeby tylko nie porzucał swojego fachu i rapował to: szukałem na aukcjach, czy nie można kupić minimalistycznej rzeźby przedstawiającej trójwymiarowy cień napisu ITI, przez który robotnicy wilanowskiego oddziału Tefałenu tuptali codziennie do swoich zadań, a który to cień napisu ITI ział dojmującą czeluścią, czystą niefunkcjonalnością podaną w estetyce skrajnego utylitaryzmu, był doskonałym okazem minimalizmu, jak gdyby wyjętym żywcem z fazy naiwnej minimalizmu jako prądu w environmencie, aczkolwiek znikł z Wilanowa, więc pomyślałem o zakupie, do swoich partykularnych celów, tymczasem otrzymałem z rozdzielnika wiadomość, że teraz czytamy „Afrykańskie korzenie UFO”.
Zanim domknąłem akt lektury zgrabniusim piruetem [woltyżerka w pirackim szybie, wykopanym przez poszukiwaczy niekrzepnącego źródła gadających sylikonów oraz poliuretanu, który warguje; więc tańce na kościotrupie chabety bitej przez kościotrupa Dostojewskiego], zanim skończyłem czytać „Afrykańskie korzenie UFO” [mówi Ziemkiewicz], uznałem za stosowne, by przetłumaczyć pointę „Fausta” na suahili i zaraz ze suahili wreszcie na polski, gdzie to jakby nie wybrzmiało [dlaczego suahili? nie uwierzycie, ale nie mam pewności! a co nie wybrzmiało?], że „wieczna kobiecość wzywa wzwyż”. I końcówka „Afrykańskich korzeni UFO” powiedziała mi [mówi Ziemkiewicz], że intuicja, która podkusiła mnie, bym całym ciałem obleczonym w rozlany glut źrenicowy szlusował swoją świadomość do „wiecznej kobiecości”. Zgadzam się wszechmocnie z antycypacjami, którymi „Afrykańskie korzenie UFO”, tak się składa, szarżują. W przyszłości wszyscy będziemy gangsterami i będziemy się poczerniać [mów Ziemkiewicz], bo tylko najczarniejszym postmodernizm☼ odpłaci rejestrowalną rzeczywistością kwantową.
Czekajcie teraz, co Ziemkiewicz właśnie przez usta przepuszcza w szybach Waszych tivizorów~! Jean Genet zapytany, czy współczuje Polakom, powiedział: nie, bo są biali. Tu kryje się [mówi Ziemkiewicz] gruba omyłka. Polacy nie są biali! Lecz o wszelkich kolorach ziemi zaobserwowanych w malarstwie [spojrzenie poświęcone tajnikom i meandrom powierzchowności, jak ziemia dostrzeżona przygodnie w naturze przenosi się specjalnym glutem z gałek obserwatora do jego opuszek i on ją maluje sprawnie, soteriologicznie, przy czym ładunek sunie, trzymając się wciąż powierzchowności, bo ani świeżo upieczony malarz, ani któryś wyga ogólnego wtryniania się do pinakoteki czy innych imaginariów, nie włażą do każdej cząstki ziemi, którą na płótnie oddają jakby en face; więc spojrzenie wysłane na zapping wśród zagadnień szarmu, z jakim płaszczyzny powierzchowności wzajemnie się przeszywają, to spojrzenie zaraża, promieniuje na twarz, wizualność zdziczeje… tu Ziemkiewicz się zawiesza, jakby jego sztuczny jeździec, banerowy wodzirej, przewodnik – udał się do czarodziejskiego kibelka, aby umyć dłonie, po dotychczasowym majdrowaniu wyglądające jak każdy patyk, na który czeka naród].
Jan Kott, omawiając „Murzynów” Geneta, wyraził rzecz bezpośrednio: „czarność jest w spojrzeniu”֟. Niechże, mówi Ziemkiewicz [odwieszony, hurra!], źrenica patrzącego zaleje mu procenty ciała przeskakujące bąbelkowymi Walkiriami sposobność wejścia w kumację otoczenia, niech źrenica zaleje mu ciało całe, a osiągnie świadomość widzeniową. Mówię po trosze do patrzącego Kazimierza Brandysa [mówi Ziemkiewicz], żeby mi nie było przykro, kolego po piórze, panie Kazimierzu Brandysie, że się na Tobie wychowałem [tu: szok wszystkich podkręconych na full uszu, jejku, Ziemkiewicz na Brandysie, z wypiekami zaczytany w książeczkach zdobywanych z narażeniem życia na obawę, że cała reszta jego materii spocznie w pusze, to by dopiero była konserwa, wiadomo, w Polsce dystrybucja przestrzeni odbywa się zza krat, zapuszkowani grypsami dyktują, jak ma wyglądać na zewnątrz, a ma wyglądać tak samo… jak w ciupie, de sejm selfiaczo, jak w ciupie, żeby nie byli w szoku po długiej odsiadce poważni ludzie, kiedy wytoczą się na otwarte światło, czytajcie felietony Starucha… tymczasem nasz kochany Ziemkiewicz stąd taki bladaczka, bo zjadł swoje wypieki z emocji, jakim jest sprawnym koliberkiem, zaczytanym w Brandysie zamiast w Staruchu, podczytującym sobie – w głębi serducha młotkujące wciąż: ponad wszystko słodycz pisarskiego powołania – zapiski o tym, jak bardzo kulturalnie można stąpać ulicami USA wraz z laską, kiedy tęsknota za matecznikiem, za zapachem konkretnego placka ziemi, pożera człowiekowi twarz, a krajobraz performuje podziękowania, że się za nim tak ładnie tęskni, czar mogił emitując w kosmos; także Ziemkiewicz zamiast ziać przetrawionym obligatoryjnym sci-fi, jako rzekomy koliberek jeździł na Brandysie tak hipicznie, że nikt się nie skapnął, brzydko?]. Ponieważ trochę jest mi jednak przykro [mówi Ziemkiewicz], że wciąż słyszę ostatnie zdania notatki służbowej [pisarza], dotyczącej Twojej, Kazimierzu Brandysie, ucieczki z Harlemu. Piszesz tam o projekcie „oświeconych białych Amerykanów” [mówi Ziemkiewicz], dla których było, piszesz, „jasne, że innego rozwiązania nie ma”, należało ich zdaniem [w 1880 roku] wywieźć „Murzynów statkami z USA z powrotem do Afryki”. Jednak prognoza przyrostu naturalnego w połączeniu z nautycznymi potencjometrami wróżyła klapę. Za czym pozwoliłeś sobie napisać: „Płodność Murzynów prześcigała okręty”. Borzech [mówi Ziemkiewicz], takie zdanie! Podane w absolutnej konfidencjonalności do druku, żeby ofiarne łączniczki i inne komórki kontaktowe, dystrybuując nielegalne publikacje w przeświadczeniu, że niosą przesłanie wolności, szły za nie do kicia [obok tego zdania, transportując w torbie, dla przykładu, „Pytania polskie” A. Michnika, pisane całe w więzieniach; dystrybucja przestrzeni trwa, aniebotowyścigwworkachzwłasnychtwarzy!].
Całkowicie popieram [mówi Ziemkiewicz] inspirację, z jakiej sikają fosforyzującym paliwem „Afrykańskie korzenie UFO”. Inspiracje to feralne zboki, które zawsze wiedzą lepiej. Jednak ta jest ekstra dopasowana. A jest nią Daaga. Wzięty w jasyr przez Brytyjczyków i wcielony do armii, wylądował na Trynidadzie. Nie bacząc na podwodne krainy, które oddzielają go od domu, Daaga obiecywał zarówno oprawcom, jak i swoim ludziom, że zabierze tych drugich z powrotem do Afryki. Spacerkiem, piechotą! I nie był gołosłowny. Baraki nagle zaczęły się fajczyć. A ludzie znikli, poszli sobie. Anthony Joseph ubrał ich brawurowy spacer w statek kosmiczny, aby go odrobinę uprawdopodobnić.
W tym miejscu Ziemkiewicz rozkręca gadkę o prześwitujących przez materiał powieściowy „Afrykańskich korzeni UFO” zagadnieniach kobiecych mocy [w szczególności u góry przezierają]. Przyznam, że się nie przyglądam, co mu piszę, na tyle jest to czytelne. Robię sobie dwumetrowy odstęp w spalinowym wyciągu linii dialogowych z nowego filmu Jeana Roucha, który chętnie bym sam organoleptycznie kamerował, tymczasem kręci go kosmos cały [nagle!] we własnej osobie, wciśnięty jakimś cudem we wdzianko… demona Bobo. Jest czadomańsko jak nigdy! A jednak, niczym ostatni debil, nie upajam się niepowtarzalnością klimatu bieżących, szparkich chwilek, lecz już kombinuję, niczym rasowy krwiopijca, jak tu pozałatwiać tak, żeby sama powtarzalność była. Zgorszony własnym reagentem robię sobie dwumetrowy dystans społeczny od tego gościa, symbionta na pokładzie Nostromo, którym ostatecznie i tak okażę się… ja. Poświęcam niniejszym te dwa metry tekstuᾯ na refleksję.
Może Wam się wydaje, że niniejszy tekst potwornie się dłuży? Otóż nie. To złudzenie wywołane prymitywną maszynerią, którą dysponuje demon Bobo, siedzący w mojej tylnej kieszeni, u obcisłych dżinsów, w których wydaję się sobie za gruby, żeby pójść na Kilimandżaro, co demon Bobo od razu przechwytuje radarem i pokazuje, że jeśli ktoś tu świeci grubokościstością, to zdecydowanie on, w swoim przebraniu niesie przecież najznakomitszego operatora, perfekcyjnego nosiciela transowych kamer zorientowanych na zadzierżystość verité, ponieważ Bobo stanowi kostium [no przecież!], który wypełnia calutki kosmos, a jednak choć nafaszerowany na modłę spaślaka, ledwo drobi, a już Kilimandżaro dorabia mu grawitacją słoninę do podeszew, podczas gdy mały grubas [demon] uprawia od niechcenia na szczycie typowe VoOdOo z kurczakami [hodowanymi ślicznie]. Powtarzam się, być może jestem własnym hologramem. Ale nie, ten tekst nie jest długi. Długie są, i wciąż się wydłużają, manowce wiedzy, na których jedzie i trąbi wzwyż jak biurowiec w tuk-tuku, długie są olbrzymie pokłady badań, na których bazuje [oj bazuje] myślenie o rasach. A potworności chybiania ideą we wrota do krypty nowoczesności i w istocie kilkusetletniego tunelowania, [krecimi uściskami dłoni] drążenia nie tędy, gdzie biegną żyły świateł, bo ładowania się z witrażami w żywe mięso i w tę sieczkę popychania tłumów, wprawionych uprzednio w faustowską ślepotę, potworności dłużących się przez stulecia wywodów, mających archeologicznie brzmiącą gadką, odpowiednio przygodową, która obfituje w surmy i świątynny pogłos jedynego prawzorca, mających podeprzeć wyższość któregoś ludu nad innym, potworności, a właściwie odcienie zaczadzenia towarzyszącego potworności derywatów, które dawały napęd tym wywodom, kataloguje wręcz torpedowo zwięzła, gnomiczna książka Eliota Weinbergera „Wodospady”.
„Wodospady” onieśmielają: kryniczną przejrzystością, kaskadową strukturą, pojemnością. Zdejmijcie obudowę z Bystrzachofonu i połóżcie go na golasa obok „Wodospadów”, a z automatu się zaróżowi i będzie kompletnym dzidziusiem w zderzeniu z książką, która zajmuje mniej więcej tyle samo miejsca w dłoni, o tyle bardziej będąc smart. Zaraz zacznie kwileniem przyzywać kolegów, by mu dostarczyli natychmiast pieluszkę. „Wodospady”, przy naładowaniu bodźcami czysto informacyjnymi, wytwarzają osobliwe piękno, które bije jak gdyby z cienia, z jego chłodnego powabu i zwinności, wyrazistości postrzegania osiągniętej zza zasłony, wystrychnięcia chytrości na nią samą, pozostawienia skrywanej chytrości sam na sam z jej symptomami. Jest w tym coś uniemożliwiającego okcydentalizm, jakby zachód nie istniał, jakby był zmyśleniem, funkcjonował jedynie jako mit, w którym z jajogłowych wykluwają się upiorne teorematy. Tomasz Mann w swojej znamiennej, pisanej z pozycji faraona, „powieści o powieści” pt. „Jak powstał Doktor Faustus” notuje, że siedzi sobie w Beverly Hills czy czymś podobnym, i notuje następującą wypowiedź Franza v. Baadera [na którego tłumaczenie czekamy już jakieś 200 lat; kwadratowy uśmieszek kraba]:
Prawdziwy diabeł musi być skrajnym oziębieniem… Musi on… najzupełniej sam sobą się zadowalać, musi być skrajną obojętnością, rozkoszującą się samą sobą negacją. Nie da się zaprzeczyć, iż takie skostnienie próżności pełnego w sobie zadufania, wyłączające wszelkie poza pychą treści, jest absolutną nicością, z której już wszystko życie z wyjątkiem najskrajniejszego egotyzmu zanikło.
Do czego tę wiedzę wykorzystuje powieściopisarz przy formułowaniu rozmowy z żywym diabłem, wmontowanej w realistyczną paralelę kuszenia bytów hitlerowską potęgą? Cóż, jego szatan swoją obecnością sprawia, że rozmówca musi się cieplej ubrać. Dziękujemy, Tomaszu Mannie, za wiekopomną, zogniskowaną z perspektywy kalifornijskich rautów, alegorię milionów niepowtarzalnych egzystencji porwanych w absolut bezpowrotnego wyalienowania. Tak, dziękujemy, jednak: czy nie wydaje Ciȹ się, że Baader nawiązuje raczej do generacji mnie niż do diabła w Twoim wykonaniu?
Jak wynika z badań Victora Turnera prowadzonych w Zambii i Rodezji podczas rytuałów zdejmowania cienia z brzucha: gorąco = śmierć, chłód = życie. Ja japiący się w słońce, oblizujący się na jego widok [bo tam widać wyraźnie olbrzymi kawał hostii] chyba nigdy bym nie pojął, o co chodzi w tym prostym rachunku, gdyby nie „Wodospady” [i szczypta „Bleeding Edge” Pynchona, gdzie o powiązaniu zimna z witalnością informuje subtelna wzmianka, że najbardziej cyniczny z wrednych typów przestał interesować się tropikalnymi wyspami, developerska wyobraźnia kieruje soczewki na koło podbiegunowe]. „Wodospady” odkrywają niezbędny w rytuale odzyskiwania płodności, życiodajny chłód zamiast szukać odpowiedzi, czy może być jeszcze bardziej psychotycznie, jeżeli do mikrofalówki wprowadzi się wiąchą z miotacza wczorajsze najgorętsze tematy, którymi już zajmują się historycy, a do nas przemawiają z czasoprzestrzennej zawiesiny mitów۩.
„Wodospady” zaczynają ciurkać, wskazując dość osobliwy kawałek jako scenę założycielską całego jazzującego trapienia się rasami, solennie odżywianego solówkami na miarę nieznanych bogów, którzy leżą plackiem na niebie, brzuchami do góry, śmiertelnie obrażeni, że nikt nie docenia tego, jacy są niezauważalni. Tym kawałkiem jest: pijany Noe, na golasa w namiocie, śpi. Wchodzi Cham. Jego syn. Odnosi wrażenie, że coś nie tak. Powiadamia braci, którzy wchodzą do namiotu ojca od tyłu, żeby nie uszczknąć nic z jego roznegliżowanej powierzchowności i oblekają ją w koc. „Gdy Noe się budzi, rzuca klątwę nie na Chama, ale na Kanaana, jednego z synów Chama. Będzie on niewolnikiem niewolników jego braci”. Skomplikowana sprawa. Weinberger układa w zazębiający się ciąg obrazowe wzmianki, do których okraja kilometry genealogii przypisujących poszczególnym ludom stałe pozycje w kosmosie międzyludzkim, w zależności od tego, którego syna Noego spadek przenoszą w ciałach. Ale co oznacza tak niewspółmierna do okoliczności klątwa? Powstaje suspens. Ponieważ dopiero po kilku stronach „Wodospady” zdradzają, że Chama prawdopodobnie połączył kazirodczy stosunek z jego matką, a Kanaan był ich wspólnym synem. I to jest dopiero komputer!
Intrygująca zbieżność z wielością mitów Indian, w których szperał Lévi-Strauss, rezerwując, jak wiadomo, szczególnego rodzaju uwagę dla motywu kazirodztwa. Poprawcie mnie, jeśli coś przekręcam i moje obwody „kapitulują wobec przeinaczenia”, nie jestem antropologiem, choć często bywam w terenie i obok mnie idzie na patyku moje przebranie, w razie potrzeby wskakuję w krzaki, a patyk i przebranie zostają, by załatwić coś za mnie. Otóż to! Jednak inna kwestia: kazirodztwo. Dla Lévi-Straussa różnica między kulturą a naturą polega na tym, że natura jest uniwersalna, nie zna granic, a kultury są różne, współwystępują, osiągają spoistość w pewnych odrębnościach. I tu pojawia się zakaz kazirodztwa, powszechny, właściwy dla wszystkich kultur, w każdej wynikający z równie tajemniczych pobudek. Ten zakaz, przez swoją niejasną uniwersalność, byłby reprezentantem natury na polu kultury. Jednak czy w naturze występują zakazy? Zawór puszcza; tędy! – nawołują się dzikie gargulce i od razu, z rozdziawionych jap wszystko kamerują, obraz trafia do kanciapy utkanej z magnetowidów i podglądu monitoringu, ale nikt tego nie ogląda, bo nie wiadomo, gdzie ta kanciapa jest. Tomasz Mann zanotował, siedząc sobie w domku i pisząc dziennik powieści [co tak chorobliwie wżarło się później Jerzemu Andrzejewskiemu jako matryca iście nowoczesnego performansu, jaki przystoi pisarzowi zawsze, nawet jak nikogo jeszcze nie ma, więc nowoczesność poczeka, poczeka, aż będzie po niej albo zajrzy sobie nowoczesność do Tomasza Manna, który], zanotował na potrzeby powieści i „powieści o powieści”, że jedyną istotą ludzką, która wychodziła z łona matki, śmiejąc się, był Cham, syn Noego.
W tym momencie przypomina o sobie Ziemkiewicz. Brzmi jak Ace of Base. Masakrycznie przekonywający, boję się go. Co ja mu takiego napisałem, że mnie tak straszy?
Wpierw wchodzi przyzwoicie, dopiero po chwili mocną krzywizną. [Warzywny bełkot?!] Zachwala „Afrykańskie korzenie UFO”, cytuje: „Joe Sam oblukał wole Bo Nuggy’ego, stosując zacisk hamulcowy + wpycha mu dwa palce do nosa i zdziera maskę – drewno od kości – skórę od czaszki – beret od glacy. Odsłaniając obwody, gmatwaninę kabli, niebieski wosk i furę złomu. I jeszcze coś, co okropnie capiło amoniakiem”.
Ziemkiewicz mówi: świetne, sam bym z chęcią coś takiego napisał. Po czym Ziemkiewicz dodaje: nigdy nie rozumiałem pytania, „skąd zło?”; Morrissey śpiewał [Boziu, on śpiewa identycznie jak Morrissey, tylko po polsku] „czy Zło jest tym, czym się jest / czy tym, co się robi?”; więc doskonale [mówi Ziemkiewicz] zdaję sobie sprawę, „skąd zło” w świecie, na którym każdy kawalątek, nieustannie, powtarzam, nieustannie przeobraża się, zrzuca z siebie jedną postać, by przejść w następną, a tamta odegrała swoją rolę w odległym zakątku kosmosu i tak bez końca, i tylko obserwująca to jaźń pozostaje na tyle zwalista, że siłą osobniczej, wewnętrznej grawitacji zapiera się, wyszukując wciąż konserwanty, gdzie by tu potwierdzenie jej jedności mogło się kryć, siedzi odgrodzona szparkami i nie chce się zmieniać, bo przede wszystkim w każdej chwili może bezpowrotnie przepaść, otworzy się pod nią zapadnia i szparki jej nie utrzymają, zniknie, tyle gwarantuje idea otwarcia sensorów na nieustanność, nieustanność jaźni nie urządza, ją interesują interwały, które może sobą zakitować i nawracać razem z nimi, więc: skąd zło? Ze mnie [mówi Ziemkiewicz]. To nie będzie jakiś warzywny bełkot, obiecuję, odtąd: nieustannie się zmieniam, już nigdy nie będę zbieżny z tym, jak mnie postrzegacie, bo wy postrzegacie istotę w wierności swojej tożsamości, a moja już dawno, jeszcze zanim powiedziałem „a moja już dawno”, skurczyła się do takich rozmiarów, by przecisnąć się w nieustanność kosmicznego rozdziawienia, aż po „big crunch”. Nie to, że nie chcę odpowiadać za jakieś swoje Voodoo z przeszłości, wręcz możecie mi wlepić wyrok za cudze zachowania, ale to już nie ten ja, który Was obecnie zapewniam, tę karę przyjmie. [Szok trwa w najlepsze, a Ziemkiewicz mu dokłada] kolegom zrzeszonym i nie, koleżankom również oraz wszystkim pozytywnie wibrującym [bobasom?] polecam czytać „Afrykańskie korzenie UFO” równocześnie z „Wodospadami”, esejem Eliota Weinbergera, i napisaną przez jednego z jego tłumaczy, Sørena Gaugera, mikropowieścią pt. „Rzeczy niewysłowione” [powiedział Ziemkiewicz].
Olbrzymi szok. Zgubiłem długopis! A! Ziemkiewicz go gryzie. Więc ma oto Voodoo na sumieniu! Jednak nie w tym… szok… ląduje koparą… opadłą, wraz z całą długością przyszłej, merlinowskiej brody. Co innego dziwi ba, baaaaardzo, baaardzooo.
KONIEC
No więc szokuje przeoczenie. Søren Gauger wykonał dwuskrzydłowy gest, [współ]przetłumaczył „Wodospady” [to dużo], ale też wydał „Rzeczy niewysłowione”, które Ziemkiewicz zarejestrował, a mi one umknęły. Pobudzony swoim niedoinformowaniem sprawdzam, czy mam wszystkie paprochy w kieszeniach [żadnego nie straciłem, trochę się nawet rozmnożyły, bidule!] i wylatuję [nucąc, pobrawszy od Ziemkiewicza trzy deka talentów wokalnych, nucę „Garbagemana” z repertuaru The Cramps, czyli: „czy ty to rozumiesz? / jestem śmieciarzem”]. Lecę przez drzwi bilardowego księstwa. I co? Mijam w drzwiach Bartosza Wronę z zespołu Just 5. Zawsze się zastanawiam: do diaska, czym ten kolo się obecnie martwi. Pewnie rasami. Ach nie, ponieważ go tutaj spotykam, najpewniej ukrywa się pod postacią posła, nie wychyla grzecznego irokezika zza sejmowego pulpitu i zgrabnie trwa lub też serwuje posłom małpki koktajlowe podczas potliwszych dysput, bez różnicy. Wygląda jak syn Ryszarda Legutki i Marcina Dańca. Odziedziczył po ojcu geniusz dźwiękonaśladowcy. Ćwiczy odgłos magnetowidu połykającego taśmę, co przypomina efekt wracającego do otwarcia twarzy języka żaby, zaopatrzonego w upolowany samolocik, którym – po dokonaniu mozolnego aktu miniaturyzacji własnych ciał – próbowali zwiać z kraju ostatni Łemkowie [kiepsko-średni plan]. Połykana taśma zawiera kopię filmu pt. „Skanerzy”. Poznaję dzięki kilkunastu szczegółom „mlask” wydanego przez Wronę. Przez moment odbieram przekaz: on tu mieszka [łał, spryciarzy nie brakuje albo brakuje, nie pamiętam]. Po chwili zapominam, przekaz ulega autodestrukcji. Więc jestem na powietrzu, przez jeden podmuch i półtora oddechu uważam, że tu jest gorzej, trochę jak w życiu Marcina Świetlickiego, kiedy wraca do niego ze swoich wierszy, tak mi się zdaje, widzę sklep z wypchanymi zającami. Zaraz się polepszam, bo japię na hotel Sobieski. Hotel Sobieski, uff, to jest wszystko, natychmiast wszystko, czysty eklektyzm. Tak zapamiętałem. Przynajmniej tak zapamiętałem z kursu eklektyzmu metodą sita.
Po co się wylewam na te jezdnie prywatną wersją Magdaleny Ogórek, taką bardziej uśmiechniętą i zawsze z soczkiem, avatarowym, którym częstuje, przez słomkę, każdego, w szczególności samozwańczych parkingowych [bo oni za dużo wiedzą!]? Acha, zatem wyszedłem z baraku [siedziby partii] i idę, żeby pójść… do Afryki. Zawsze tak robię, odkąd pamięć mam jak dziuplę bez drzewa, za to z czerwonymi diodami, sugerującymi, że tam Wasz milusiński czeka i nigdy nie zapomni z Waszych egzystencji ani plasterka.
Jednak tym razem: totalizator nowszości! Idę, bo szukam budki telefonicznej, żeby przekręcić do redakcji i przedyktować treść demaskatorskiego artykułu. Nie będzie długi. Posłuchajcie: „kluczyk stop kratka stop małpa stop guzik-kłódka stop wypuścić stop wręczyć atrybuty detektywa stop niech dokończy śledztwo w sprawie stop kościotrupa Dostojewskiego stop pasującego stop kościotrupa klaczy stop na Frenofagiusza stop księdza masonów”. Ale czy zakapują, o którą małpę chodzi? Jest tyle małp! [Zaczynam liczyć w myślach, jednocześnie rozważając absolutne przeobrażenie treści demaskatorskiego artykułu.] Tymczasem podążam Nowogrodzką w stronę Centrum i nie powiem, że mnie wszystko dziwi, ale tak jest. Mijam zaplecza tureckiego plaza, betonowy wąwóz na tyłach bloku, w którego klitkach kłębiło się multum domów publicznych z mikroskopijnymi neonami, zwalczanych swoją drogą przez prezydenta Warszawy, Lecha Kaczyńskiego. Po prawej mam ciągle mur z czerwonej cegły. Zbliżam się do skweru, w którym grasuje nadal gang kidnaperów tyci palców. Zanim wyprowadzę ciało do najdzikszego bermudzkiego krzyża odniesień, obok kamiennej czaszki przebitej… krzyżem, pozytywki na wieży Orionistów, by w końcu dziwić się jak gołąb pocztowy, zaskoczony, że nieznajomy adresat podaje mu na przywitanie trzepoczące, niemowlęce skrzydełko pterodaktyla, które zawiera jego dłoń, więc zanim będę się dziwić całym ciałem falującym jak czoło naczelnego kostiumologa karnawału w Rio, a będę się dziwić wygaszonym gmachom w stylistyce Gotham przetykanym cichymi enklawami Azji Jeszcze Mniejszej, zanim się tak wpakuję… jednak tego nie robię. Postanawiam zastanowić się nad dzikością! Nad strachem, że gdy przyjdzie się spróbować, nie będę jeszcze dostatecznie dziki. By np. pożerać własne ciało [patrz: „Wariacje pocztowe” Kazimierza Brandysa]. Więc rzucam się na maskę radiowozu, patrolującego szybciutko – w dubowym rozumieniu dromologii – najdzikszy bermudzki kwadrat odniesień do jezdni, do gleby, do styku budowli i okalających ją trotuarów. Liżę maskę, zlizuję „C” z inskrypcji radiowozu [zostaje POLI JA]. Nie aresztują mnie, ponieważ wszystko im tłumaczę. Nazywam się Kazimierz Brandys, zgubiłem laskę, proszę dopuścić mnie do walkie-talkie, będę do niej telefonował. Oczywiście, Kazimierz Brandys, pisarz na służbie. Miło mi, z tej strony Komenda Stołeczna Policji, starszy posterunkowy Bartosz Wrona, oto mój radiotelefon. Łapczywie dorywam się do pokręteł, nastawiam na tembr Iti i łączę się z Ziemkiewiczem.
Uwaga, dyktuję demaskatorski artykuł! Søren Gauger sięga w „Rzeczach niewysłowionych” po wiecznie uchylające się, a jakby wciąż identycznie uchylone, bo wydłużające sobie cięciwy o odpowiednio dobranych jajogłowych bądź pączkujące czy op-artami zapładniające zadzierżystość wizualną, sięga po prostu po – żywe jak nigdy, bo żywe zawsze po swojemu – jądro ciemności. I robi temu jądru coś, czego ono nie może ogarnąć swoją absorbującą gęstwą. Kanadyjski tłumacz Witkacego poniekąd obchodzi się z jądrem ciemności jak ze spojrzeniem Bazyliszka wciąganym w incepcję. Poddaje je jego własnemu oddziaływaniu, wciąga w tokowisko, w lepkość wirtualnego racjonalizmu, od zatajonych przesłanek rozwijanego, póki do granic fanatyzmu się nie rozwinie [chcieć bardzo dużo myśleć źle]. Zlikwidować wszystkich brutali! Gdyby takie przyjąć tłumaczenie przewracanej łopatkami o najróżniejszych kształtach Kurtzowskiej maksymy, czy w pierwszej kolejności nie należałoby [słuchając się komendy] zniszczyć narzędzia do wywyższania się, choćby miały się pośród nich znaleźć szczudła naukowe, czyli takie, które wspierają wygłodniałych naukowców?
Jaka jest oficjalna wykładnia jądra? Kurtza opętała dżungla; czując, że uległ opętaniu, a widząc, jak łatwo jest mu, spoglądającemu oczami sandwiczmana z powierzchowności zajętej demoniczną toksyną, omotać wychowanków dżungli, chciał zemścić się na niej, i wabiąc jej terminatorów, i wabiąc jej zuchy ciemnością, którą w nim rozpoznały, wprowadzić w to, czego naprawdę pragną? Czy inaczej: Kurtz był tylko totemicznym słupkiem granicznym oddzielającym nieodgadnione pakamery w cieniach wielkich liści i puszczańską telepatię, słupem oddzielającym niewysłowione od dzikości wyzysku, dzikości pozorów, dzikości targów? Obie interpretacje są białasowskie. I na tym chyba przede wszystkim polega pułapka jądra. Gauger wymyka się z niej bez szwanku. Przez to, jak skonstruował świat przedstawiony. Wróżka humanizmu, która fruwa tutaj wokół głów, strukturą i bezpieczeństwem swoich wnętrzności przypominających jagody, choć głównie wciela się w zgniatane co rusz gigantyczne insekty, pozwala też, by ukradkiem prześwitywało przez nią nieco, przepuszczonego przez adekwatną zgryźliwość, żywiącego się paradoksem humanizmu „Zwierząt niezwierząt” Vercorsa.
„Łaskawe” pisane przez Amerykanina goncourtowską francuszczyzną, w predatoringującej szparko pigułce napisane po polsku przez Kanadyjczyka.
Jak to idzie? Doświadczony niczym Rambo antropolog, któremu zrozumienie okazuje tylko własna frustracja, jedzie zrozumieć ostatnie plemię nieskażone przez białych. Na miejscu spotyka go obraz inercji jak w „Wyludniaczu”. Jednak z jego własnego opisu, niekryjącego rozczarowania, że dla badacza w bezwolnym trwaniu wioski nie pląsają żadne kąski, wyłania się portret, hm, wypalonych zabawowo springbreakersów, członków korporacji studenckich, typu lambdalambdalambda [„seksualność całkowicie wyzuta z wrażliwości, nieznająca tabu, typowa dla brutalnego mężczyzny i wrzaskliwej kobiety”]. Więcej nie zdradzę. Książka świdruje z każdego swojego kąta do czubka klimaksu. Przeczytam tylko jeszcze Wam: „Wzorcem, powtarzanym przez każdą cywilizację w fazie jej głębokiego schyłku, jest wierność tak zwanym faktom (tu: prawdzie) w całej ich bezwartościowości, na czym tracą wynalazczość […]”. Przeczytałem [i błyskawicą, z powrotem, zamieniam się w poczciwego obywatela, czyli: upycham po kieszeniach brzegi akwarium ze wszelkimi trzema kanałami informacyjnymi 24 h, łypiąc na pasku fruwającym między moimi uszami, brwiami i nosem, w zamian za jakiego modelu sensacji monitoring otrzymam halołinowo-paschalne życie doczesne].
Nasłuchuję, czy Ziemkiewicz odebrał mój przekaz. Stereotypowy skrzek walkie-talkie i nagle regularny Ziemkiewicz, jego dufny reaktor: „Kazimierzu Brandysie, nie chce mi się z Tobą gadać!” Ojej, bardzo kulturalnie, wręcz postmodernistycznie, z intertekstualnym haczykiem, na którym embrion robi swoje, ładniutko. Zawsze znowu szok! Blada twarz, niby pewny siebie, przejedzony grzechotnik o pustym wejrzeniu, ale elektryzującym refleksami świecidełek, w które go fani przybrali, że ma być za nich takim transgresyjnym freakiem. A jednak niepyszny. Coś go gwałci! Później wyskakuje na jaw: Ziemkiewicz się podekscytował, że Kazimierz Brandys do niego dryndnął i zrobił zalecany eksperyment z „Wodospadami”. Zdjął obudowę z Barakofonu. [„Odsłaniając obwody, gmatwaninę kabli, niebieski wosk i furę złomu. I jeszcze coś, co okropnie capiło amoniakiem”] Położył obok eseju Weinbergera. A teraz nie ma w czym mieszkać. Same pieluchy i glutoplazma = Da Vinci sobkostwa. Więc ja idę do Afryki, jak zwykle, a na tym telebimie, zawieszonym na Marriocie, na wprost podobnego, zawieszonego na Centralnym, ale nie na tym, tylko na tamtym, a właściwie na obu, tyle że na tym się gliczuje i wygląda jak średniowieczny podlotek w koszulce The girl is a grill, który to podlotek wygląda, jakby sprawdzał sobie dłonią, przy ustach ułożoną w kształt łyżki, czy nie ma jakiegoś specjalnego oddechu po tym, jak jadł [ten podlotek] chrupki w kształcie poczciwych obywateli [chcieli tylko spełnić się w aktualizowanym uogólnieniu: co to ma być, co tutaj robi świat itp.], ale na tym, nie na tamtym, ledwo go za to można dojrzeć, bo przylatują yuppies z Syberii, fotografować Snufffonami ten telebim, bo to aż na świecie słychać [również na mniej znanym, południowym biegunie], jaka osiągnięta została przezroczystość obrazu na tym, na tamtym też, ale to o tym chodzą słuchy na [kijankowatych szczudłach], emocje rosną jak spalinowe wieloryby o łańcuchowych fiszbinach, karmione planktonem w kształcie krajów Beneluksu, upchniętych we wdzianko płetwonurków, więc mało się z tego telebimu udaje wyłowić obiektów, jakie się na nim wyświetlają, a wyświetla się teraz Ziemkiewicz, który obiecuje głosem Grażyny Torbickiej, że my Polacy tak mamy, zaraz wylejemy się [tędy!] ze swoich konturów i będziemy siedzieć w dziurze po zwalonym słońcu, patrzeć tęsknie, uwolnieni wreszcie od dzikiej zabawyµ.
PRZYPISY
♥ pięć gum
∞ „[…] w większości języków zachodnioeuropejskich słowo »niewolnik« pochodzi od słowa »Słowianin«, podobnie jak arabskie słowo na eunucha i hiszpańskie słowo na ogniwo łańcucha” – E. Weinberger, „Wodospady”, tłum. S. Gauger, S. Klemczak, Kraków–Budapeszt–Syrakuzy 2020.
! Okrzyczek wzniesiony przez masy Indian Tupi.
☻ [przed Pitagorejczykami kosmos funkcjonował jako określenie przebrania; po Bruno Latourze mówimy o czymś, co się fachowo nazywa kakosmos; wsiadać, bakcyle!]
ᾧ Według Ibn Arabiego wędrująca jaźń, aby przetrwać, zmuszona jest nieustannie postrzegać Boga – tracąc łącze, jednoznacznie znika; jednakże gdyby Bóg przejawił się jej w swojej bezpośredniości, jego światło anihilowałoby ją i również obróciłaby się w nicość, stąd konieczność występowania kurtyn w komunikacji z Bogiem, a przy okazji, pod postacią kurtyn, pojawia się jakaś tam rzeczywistość.
҉ Bliźniaczo analogiczną pomyłkę wbudował w swój finał Faust, kiedy oślepiony trybami pogawędki, którą sobie uciął z personifikacją emotywnego zasobu, uznał za rumor nowoczesnych organizacji dźwięki ziemi szturchanej łopatami przez lemury zatrudnione w roli przygodnych grabarzy tegoż Fausta, który ucieszony złudzeniem, że jego grób może oznaczać rzeczywistość pracy u samych tylko udogodnień, zapragnął by chwila kopania mu dołu przebiła się do niewyczerpalnego [kwakwa? kwa!], ostatecznie brzmiącego pewnie jak zupa-warrrrum.
p Czy dobrze odbieram pałkę od jakiegoś tam siebie, zgodnie z tradycją [o, abnegacjo sama i twoja, abnegacjo, głębio waloru!], ignorującego regułę – teleporterami pstrykającego sobie na globalu focie – baseballa, czy dobrze rozumiem tego… siebie, że cyborgi [magnetowidy] zostaną zdradzone przez kochającego się w nich? Pytam się? Nie wiem?
☼ Jednym z najwyrazistszych pomysłów „Afrykańskich korzeni UFO” staje się ten, który napędza –skonfrontowane z kobiecą życiowością – luzackie sensacje, a jest nim przyszłość, w której panuje popyt na melaninę. „Opowiedzenie na nowo historii modernizmu – aby pokazać, w jaki sposób przepowiada on triumfy dzisiejszych tendencji w sztuce – ujawniłoby, że »inny« jest twoim sąsiadem, że modernizm i czarna kultura były od dawna nierozłączne. Po co używać słowa »postmodernistyczny«, kiedy może on również oznaczać »post-czarny«” – R.F. Thomson, „Afro-Modernism”, „Artforum International”, September 1991, s. 91.
֟ W „The Souls of Black Folk” z 1903 roku W.E.B. Du Bois opisuje pewnego fellow-travelera bobslejami posyłanych między ludzi spojrzeń, mianowicie glątwę „podwójnej świadomości” jako: „poczucie, że zawsze patrzy się na siebie oczami innych; przykłada się do siebie miarę świata, który spogląda z rozbawioną pogardą i litością”; Du Bois widział rozwiązanie w „wejściu za zasłonę”, zza zasłony rozpatrywania, jaki kornik, jakiej bajaderze, od jak puszczonej kaczki, wydrąży tunel, rozchodzącym się falom i aglutynującym, toczącym się bobslejowo, bajaderą do bałwana, przez jaką agencję prowadzonych spojrzeń.
Tamże: „List do gen. Kiszczaka” fikający bardzo akrobatycznie do nieśmiertelnego zimna i wiecznej nocy u kosmicznych wyżyn władzy, a zarazem rzucający intrygujące światło na nieodzowne wplątanie w więź z własnym oprawcą.
ᾯ Uwaga, ten tekst – wbrew wszelkim pozorom – nie jest wcale parodią książki „Henryk” W. Karpińskiego o Henryku [Krzeczkowskim], gejowskim mentorze konserwatywnych młodzieńców, który pouczał ich, jak forsować ideę niezawisłej jednostkowej tożsamości, performując swoją niezastępowalność i niewzruszalną istotność dla ogółu, jednocześnie zamazując realne praktykowanie własnego życia; ten tekst jest normalny, jest zwykłą recką pochwalną z „Afrykańskich korzeni UFO”, polecającą lekturę powieści Josepha wszystkim bilionom naszych dziwnych władz.
ȹ Oj przepraszam, tak, wiem, tylko diabeł jest tak niegrzeczny, że zwraca się per Ty, czym potrafi z każdego, nawet niemowlęcia, wydobyć złość.
۩ W posłowiu do „Wodospadów” Søren Gauger tłumaczy: „Podejmując próbę zdefiniowania, czym jest historia, R.G. Collingwood posługuje się obrazem świątyni, na której wyryto inskrypcję opowiadającą o różnych bóstwach sumeryjskich. Następnie pyta, co tu należy do historii, i stwierdza, że napis nie jest historyczny, ponieważ […] »nie stanowi próby znalezienia odpowiedzi na pytanie, której pytający nie znałby od początku«. Wydaje się to dość klarowne”. Następnie Gauger bierze pod kran „tak lubianego w Anglii kronikarza mitów greckich Roberta Gravesa”, który w „przedmowie historycznej” do „Mitów” pisze: „Małe uzbrojone bandy pasterzy, czcicieli aryjskiej trójcy bogów – Indry, Mitry i Waruny – przekraczały naturalną zaporę, jaką stanowiła góra Othris i w dość pokojowy sposób związywały się z przedhelleńskimi osiedlami w Tesalii i środkowej Grecji« [przeł. H. Krzeczkowski]. Możemy powiedzieć, że nasz historyk pomylił świątynię z inskrypcją; innymi słowy: granica dzieląca »przedmowę historyczną« od »mitów« staje się umowna (Graves nie jest jedynym, który błędnie zakłada, że aryjska inwazja była faktem historycznym)”.
µ Wrestlingu w kisielu z trombocytów o status emploi tak opiniotwórczego, że mu aż politura pyrka.
Anthony Joseph
„Afrykańskie korzenie UFO", przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!, Korporacja Ha!art, Kraków 2020, s. 168.
(ur. 1997); obstawiał trasę papamobile podczas szóstej pielgrzymki JP II do Polski, dostrzegł snajpera na dachu hotelu Victoria, pomachał mu, snajper odmachał; od 1999 roku półczłonek i półprezes Czytelnika, właściciel praw; żądał, aby tłumaczyć mu natychmiast terrorystyczne pomysły Thomasa Bernharda i innych pigularzy, wyciskających glob z blisterów Jeanów-Paulów Gaultierów nienawistnikowstwa.