fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jestem daleki od obwiniania Pani o to, że nie napisała Pani powieści jednoznacznie socjalistycznej, Tendenzroman – jak to nazywamy my, Niemcy – gloryfikującej określone poglądy społeczne i polityczne autorów. Wcale nie o to mi chodzi. Im bardziej opinie autora pozostają ukryte, tym lepiej dla dzieła sztuki. Realizm, o który się upominam, może ujawnić się nawet wbrew opiniom autora.

Fryderyk Engels, „List do Margaret Harkness”, kwiecień 1888

W nowym numerze „Małego Formatu” (01–03/2021) opublikowany został tekst Pawła Kaczmarskiego, zatytułowany „Nieczułe narracje. O pewnym modelu zaangażowania w poezji”. Jako że autor w polemiczny sposób odnosi się w nim do jednego z moich szkiców recenzenckich, postanowiłem krótko odpowiedzieć, przy okazji rozwiewając kilka innych wątpliwości.

Krytyk twierdzi, że został przeze mnie „niejako” wywołany do odpowiedzi w następującym fragmencie mojej recenzji:

(…) jakiś czas temu [Anna] Adamowicz niezbyt pochlebnie odnosiła się do intencjonalistycznej orientacji pewnej części młodej krytyki (…).

Przyznam szczerze: nie rozumiem, dlaczego przywołana przeze mnie wypowiedź Ani Adamowicz miałaby stanowić mój gest wywołania kogokolwiek do odpowiedzi, w jakiejkolwiek sprawie. Kaczmarski słusznie zauważa, że fragment ów nie został opatrzony przypisem – hiperlink faktycznie zaginął na którymś etapie komponowania tekstu. Nie usprawiedliwiam się, wina jest po mojej stronie, zainteresowanym polecam wysłuchanie wypowiedzi poetki w całości. Co ciekawe jednak, odnotowując brak przypisu w ściśle określonym miejscu, krytyk zachowuje się tak, jakby przyłapał mnie na kłamstwie – gdybym był trochę bardziej próżny, prawdopodobnie poczułbym się tą uwagą urażony. Ale po co ta małostkowość, wyprowadźmy Kaczmarskiego z błędu – poniżej dokładny cytat z rozmowy przeprowadzonej w Instytucie Literatury:

Marcin Świątkowski: Wrocławska szkoła krytyki literackiej aktualnie – i w sumie większość poetów pochodzących też z tego rejonu – bardzo silnie opowiada się za intencjonalizmem. To znaczy za tym, że autor rzeczywiście ma jakieś konkretne przesłanie zawarte w wierszu i rolą czytelnika jest je odcyfrować. Natomiast jest to też problem autora, żeby to było do odcyfrowania. A z tego, co mówisz, wynika, że ty się w ten nurt nie wpisujesz.

Anna Adamowicz: Nie, zupełnie nie interesuje mnie taka wizja poezji, w której ja nadaję szyfrowany komunikat, który ma być odczytany tylko w jeden, konkretny sposób. Jak dla mnie to jest moment, w którym krytyka staje się taką zabawą – kto bardziej akuratnie odczyta założenia autora. Nie znajduję w tym przyjemności jako czytelniczka.

A teraz znów Kaczmarski z wzmiankowanego tekstu: „Adamowicz nie dała ku temu [by traktować ją jako przeciwniczkę intencjonalizmu – DK] żadnych podstaw, bo i tradycyjnie nie zabiera głosu w różnych wysoko teoretycznych sporach”. Cóż, a jednak poetce zdarzyło się postąpić wbrew tradycji.

Powyższy zarzut nie był dla mnie najbardziej zdumiewający w reakcji Kaczmarskiego. Największe wrażenie zrobił na mnie fragment o „podjazdowych zaczepkach”, które rzekomo praktykuję, zamiast wyrazić własne stanowisko i z nazwiska wywołać do tablicy konkretnych krytyków i krytyczki. Zastanówmy się więc wspólnie: czy „złe intencje”, które towarzyszyły mi w tej nieczystej zagrywce, towarzyszyły również Świątkowskiemu w przytoczonej wyżej wypowiedzi? Wszak zadał on poetce pytanie o intencjonalizm, nie wypowiadając na głos nazwiska żadnego i żadnej z intencjonalistek. Jeżeli ktoś ma wątpliwości, podpowiem: w Polsce istnieje jedna szkoła intencjonalistycznej krytyki, skupiona wokół Pawła Kaczmarskiego, Marty Koronkiewicz, Łukasza Żurka i Zuzanny Sali – dla większości czytelników nowej polskiej poezji jest to sprawa oczywista; Kaczmarski dopatrzył się w moim tekście złośliwości tam, gdzie się jej po prostu spodziewał. Pytanie brzmi: dlaczego się jej spodziewał? Rzućmy okiem na niektóre z wypowiedzi opublikowanych przez tychże intencjonalistów na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy[1]. Na początek – Kaczmarski w „Małym Formacie” 01-03/2021:

[Deklaracje są kapitałowi] obojętne, same z siebie nie stanowią powodu do dumy ani złości, ani przekonują, ani irytują. Podobnie obojętne są klimatowi, którego nasze gesty nie mogą wzruszyć, zmobilizować ani duchowo wesprzeć – nie jest on bowiem (wbrew różnym „posthumanistom”) sprawczym, afektywnym, myślącym podmiotem.

Dalej – Łukasz Żurek w tekście „Imperatyw nowości nie jest twoim towarzyszem”:

Istnieje oczywiście inna jej [tzn. relacji między krytyką a literaturą – DK] wersja: taka, w której dowartościowuje się przede wszystkim fakt, że nowa poezja będzie zawsze wymykała się wszelkim interpretacjom (i tym samym potwierdzała swoją „nowość”, czyli swoją wartość). Pozwolę sobie jednak zostawić w spokoju Zakon Czcicieli Wiecznego Dryfu Signifiant.

I wreszcie Marta Koronkiewicz z tekstu „Demoniczna, zasapana”[2]:

Na razie można by zauważyć, że krytycy promujący w debacie BL różne formy postawy anty-akademickiej to ci sami, którzy ostatecznie największą wiarę pokładają w teorii i metodologii. Ich postawy trudno nie traktować jako wewnętrznie sprzecznej.

Kim są różni posthumaniści? Kim krytycy promujący różne formy postawy antyakademickiej? Kto wchodzi w skład Zakonu Czcicieli Wiecznego Dryfu Signifiant? Niby nie wiemy, a jednak – „niejako” – wiemy. Jeżeli Potężny Komisarz z Wrocławia postanowił zostać tropicielem „podjazdowych zaczepek”, to proponuję, aby narzędzi zbrodni zaczął szukać na własnym podwórku, a gwarantuję mu, że w nowej branży zacznie odnosić ogromne sukcesy.

Skoro jednak krytyk domaga się, bym „wyraził własne stanowisko wprost”, a ja wszedłem już w tryb polemiczny, co nie zdarza mi się często, to spróbuję zaspokoić jego ciekawość.

 

„Różni posthumaniści”, czyli teoria afektów nie istnieje, nie może ci nic zrobić 

Nie znam ani jednego posthumanisty, który uznałby klimat lub kapitał za „sprawczy, afektywny, myślący podmiot”, ale nie chcę być uszczypliwy, dlatego przejdę do meritum. Autor „Wysokiej łączliwości” od dobrych kilku lat uparcie stara się wyplewić z polskiej refleksji nad poezją „teorię afektów”, w jakimś stopniu pokrewną z tak zwanym nowym materializmem i posthumanizmem. Niezmiennie zaskakuje mnie przy tym fakt, z jaką częstotliwością odwołuje się w swoich wypowiedziach do pojęcia afektu, które rozumie jako synonim emocji (dzieje się tak choćby w napisanym wspólnie z Łukaszem Żurkiem tekście „Coś nas coś nas testuje. Empatyczny liberalizm Olgi Tokarczuk”, szczególnie zaś w szkicu „Kwestia gustu, potęga smaku” z „Nowej Dekady Krakowskiej”).

Brian Massumi przetłumaczył kiedyś na język angielski „Tysiąc plateau” Gilles’a Deleuze’a i Féliksa Guattariego, ale proponowane przez niego pojęcie afektu znacząco różni się zarówno od pojęcia Benedykta Spinozy, jak i Deleuze’a czytającego Spinozę[3] (zob. Kristensen 2016). Co więcej, w swoim przekładzie Massumi nie był wierny francuskiemu oryginałowi i to właśnie dzięki tej założycielskiej niewierności przyczynił się do powstania tworu znanego jako „teoria afektów”. Polski przekład „Etyki” zawiera słowo „wzruszenia”, natomiast Deleuze w obydwu pracach o Spinozie definiuje jego afekt (affectus) jako „uczucie”, zaś afekcję (affectio) jako „pobudzenie”[4]. Nie będę wnikał zbyt głęboko: istotne jest dla nas to, że pobudzenia są wynikiem spotkania co najmniej dwóch ciał, zaś uczucie jest sprawą umysłu. Jeśli jednak nie obracamy się wokół ontologicznego projektu Spinozy, to nie widzę powodu, by mówić o „afekcie”, gdy myśli się o emocjach jednostek. Ujmując rzecz najkrócej: nie rozumiem, po co używa się pojęć pochodzących z aparatu teoretycznego, który jednocześnie się atakuje. Tym bardziej, że Kaczmarski nie rozumie afektu tak, jak rozumie się go w ramach massumiańskiej „teorii afektów”, a to chyba przeciwko niej występuje[5].

Krytyka quasi-afektologicznego ujęcia wiersza jest tym, co Kaczmarski wyciąga wprost z prac Waltera Benna Michaelsa. Amerykański krytyk, który znakomicie odsłania absurdy neoliberalnej „kultury różnicy”, w zderzeniu z podstawowymi koncepcjami estetycznymi modernizmu wypada zadziwiająco blado. Jego zdaniem jedynym sposobem na przezwyciężeniem hegemonii „pozycji podmiotowych” w krytyce literackiej jest przyjęcie za pewnik, że sens dzieła literackiego zawsze tożsamy jest z intencją jego autora[6]. W innym wypadku, argumentuje Michaels, chcąc nie chcąc, oddajemy inicjatywę sensotwórczą indywidualnemu odbiorcy dzieła (w anglosaskiej akademii nazywa się to reader-response criticism/theory). Z tego zaś wynika uprzywilejowanie tożsamości w badaniach literackich i zablokowanie dyskusji na temat obiektywnych cech dzieła. Sprzeczać bowiem można się o przekonania na temat utworu, ale nie o uczucia towarzyszące jednostce podczas lektury. Uczucia bowiem – czyli „afekty”, jak napisałby Kaczmarski – są kwestią subiektywną, każdy przeżywa je na swój sposób. W perspektywie intencjonalistów prawdziwa wartość sztuki znajduje swoją artykulację na poziomie symbolicznym, w warstwie reprezentacji statycznego sensu przez znaki. W takiej optyce obiektywnie istnieje tylko to, co może być reprezentowane za sprawą aktu językowego, zaś wszystko inne odesłane zostaje do sfery subiektywnych wrażeń. Co jednak, gdyby okazało się, że afekt – już nie jako emocja – istnieje obiektywnie, dla każdego czytelnika tak samo?

W pracy „Co to jest filozofia?” Deleuze i Guattari prezentują koncepcję afektu wykraczającą poza Spinozjańskie „wzruszenie”. Pewnym źródłem inspiracji mogła być tutaj psychiatria, w której afekt definiuje się czasem jako manifestację emocji: sposób artykulacji stanu emocjonalnego przez pojedynczego aktora społecznego, który to sposób może być percypowany przez innych aktorów. W niektórych zaburzeniach psychicznych tak rozumiany afekt zupełnie nie pokrywa się ze stanem emocjonalnym pacjenta, bywa z nim sprzeczny, ale by to ocenić, należy porównać relację ze stanu emocjonalnego przedstawioną przez pacjenta z jego zachowaniem, istniejącym jako obiektywny fenomen społeczny widoczny „z zewnątrz”. Deleuze i Guattari odwracają kierunek tej zależności, gdy konstruują swoją teorię sztuki[7]. Afekt i percept rozumieją jako zjawiska jednocześnie realne i wirtualne – to znaczy, że nie są one bytami spekulatywnymi, istnieją w życiu społecznym, mają konkretne ciała (przyjmują postać frazy, fragmentu dzieła malarskiego, rzeźby itd.); ale są też wirtualne, a to znaczy, że podlegają aktualizacji – wywołują uczucie lub percepcję u indywidualnego odbiorcy dzieła, które to uczucie/percepcja faktycznie mają wymiar subiektywny. Ale gdy Deleuze i Guattari piszą o afektach u Kafki, u Melville’a, u Rimbauda, to nie komentują subiektywnych uczuć towarzyszących im podczas lektury ani subiektywnych uczuć tychże autorów – komentują obiektywnie istniejące w życiu społecznym fenomeny, będące „zamrożonymi”, bezosobowymi quasi-uczuciami, czekającymi na swoją aktualizację. Nie znaczy to, że dzieła te są w jakiś szczególny sposób rozhisteryzowane, albo że robią coś wyjątkowego z uczuciami czytelników – pomyślmy choćby o suchych, „wyczerpanych” afektach Becketta. Nieczułość, która zdaniem Kaczmarskiego ratuje przed postpolityką, jest wirtualnym afektem w takim samym stopniu jak „czułość”, której nie znosi. Gest Deleuze’a i Guattariego podobny jest do tego, który wykonał Karol Marks, zastępując pojęcie pracy pojęciem siły roboczej – to wirtualna praca, urzeczowiona potencjalność pracy, jest przedmiotem umowy między robotnikiem i kapitalistą.

Nieczułość, która zdaniem Kaczmarskiego ratuje przed postpolityką, jest wirtualnym afektem w takim samym stopniu jak »czułość«, której nie znosi

Jak zdaniem Kaczmarskiego dałoby się uprawiać tradycyjną ontologię albo krytykę bazującą na tradycyjnej ontologii, gdyby w ramach tej refleksji istniały wyłącznie partykularne „pozycje podmiotowe”? Komisarz nie zadaje sobie trudu, by odpowiedzieć na to pytanie, bo u Michaelsa znalazł prosty sposób na uprawomocnienie swojej redukcjonistycznej postawy. Jak odpowiada na moje wątpliwości wobec twardego intencjonalizmu? Pisze: „(…) [P]ragnienie znaczenia wymaga zdystansowania się od możliwych doświadczeń odbiorcy”. W kontekście powyższych rozważań widać chyba wyraźnie, że to żadna odpowiedź.

Oczywiście, że w bliskim mi ujęciu intencja autorska odgrywa istotną rolę w sztuce. Koncepcję Deleuze’a porównywano nawet ze słabym intencjonalizmem Marka Bevira[8]. Jest tak jednak tylko o tyle, o ile autorowi uda się „zwirtualizować” swoją intencję w obiektywnie istniejącym afekcie – oto cała istota kunsztu artystycznego. Subiektywne zdanie twórcy na temat jego własnych zamiarów nie tylko nie jest do niczego potrzebne, ale też z łatwością obraca się w narzędzie polityki tożsamościowej. Mamy dziś twórców „czarnej literatury”, „literatury kobiecej”, „literatury gejowskiej” itd. Wydawcy literatury głównego nurtu eksploatują tożsamości swoich autorów na znacznie większą skalę niż wtedy, gdy Michaels opublikował „Kształt znaczącego” (2004). A to właśnie w tej pracy krytyk stanowczo argumentował, że polityka tożsamościowa zdominuje wkrótce przemysł kulturowy, wkradając się do niego zupełnie innymi drzwiami – drzwiami otwartymi przez oddanie inicjatywy sensotwórczej odbiorcy dzieła.

W rozumowaniu twardych intencjonalistów znajdziemy jeszcze innego rodzaju redukcjonizm. Są oni przekonani, że w swoich wystąpieniach atakują poststrukturalizm[9] czy też nietzscheański fundament współczesnej humanistyki. Faktem jest jednak, że w tym samym momencie uderzają w znacznie mocniej zakorzenione w tradycji nurty teorii krytycznej, w tym pewne odłamy heterodoksyjnego marksizmu zaaplikowanego do badań literackich. Jeśli uznamy tezy intencjonalistów za pozostające w mocy, to razem z dekonstrukcją Derridy na śmietniku wylądują pisma Waltera Benjamina, a razem z diagramatyką Deleuze’a i Guattariego pisma Raymonda Williamsa. Zatrzymajmy się na moment nad rozpoznaniami tego ostatniego, do niedawna jednego z ulubionych krytyków marksistowskich Komisarza.

W swojej analizie „struktur odczuwania” Williams nie był bardzo odległy od tego, co czternaście lat później opisali schizoanalitycy. Odnotował on, że świadomość społeczna nie ogranicza się do kwestii, które mogą już teraz zostać wyartykułowane w języku. Rozmaite praktyki kulturowe, które opisujemy z łatwością, to formy już ukształtowane, a produkcja kulturowa ma przecież charakter dynamiczny i zmienny. Jeśli uznane kierunki w sztuce „mają powiązania ze skrystalizowanymi już formacjami społecznymi”, to struktury odczuwania „odnoszą się przede wszystkim do powstających formacji”. Podkreślmy, że owe preformacyjne elementy kultury znajdują się „na samej granicy zrozumiałości”. „Praktyczna świadomość”, jak nazywa ją Williams, nie może zatem zostać sprowadzona do ideologii ani światopoglądu – domkniętych struktur dyskursywnych, struktur znaczenia. Choć autor nie czuje się do końca usatysfakcjonowany pojęciem „odczuwania”, to używa go, by odróżnić je od dwóch wymienionych wyżej kategorii. Co zatem krytyk literacki może zrobić z „odczuciami”? Przede wszystkim powinien „uznać (i powitać)” ich swoistość, „ale także poszukiwać sposobów poznania określonych rodzajów ich socjalności, zapobiegając tym samym wyłączeniu ich z kręgu doświadczenia społecznego (…)”. O ile więc „odczucia” towarzyszące lekturze są kwestią indywidualną, to „struktury odczuwania” mają swoją „socjalność”, istnieją obiektywnie, ale jeszcze nie poddały się dyskursywizacji[10].

Mógłbym wspomnieć tu jeszcze o pożytku, jaki ze Spinozjańskiego afektu uczynili marksiści tacy jak Frédéric Lordon czy Étienne Balibar, dzięki niemu rekonceptualizując kwestię świadomości klasowej, to znaczy rozszerzając refleksję o problem zarządzania emocjami w rozwiniętym kapitalizmie. W ten sposób poszukiwać można dziś odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że choć niemal wszyscy nienawidzimy panującego reżimu produkcji, każdego dnia reprodukujemy go bez zająknięcia. Przemilczę ten wątek, bo nie ma on związku z ontologią dzieła literackiego – pragnę tylko zaznaczyć, że traktowanie takich analiz jako „nadmiarowej teorii” jest grubym nieporozumieniem.

Krótko podsumowując, można powiedzieć, że rozsądne podejście do pojęcia afektu w ramach teorii sztuki pozwala nam utrzymać w nienaruszonym stanie obiektywny wymiar estetycznej wartości dzieła. Pozostajemy tu w sferze estetyki modernistycznej, w ramach której to dzieło, a nie odbiorca czy autor, jest faktycznie interesującym nas fenomenem społecznym. Co jednak najważniejsze, zachowując te dwa elementy analizy, możemy przyjrzeć się dziełu poza paradygmatem reprezentacji, możemy potraktować je jako coś, czego nie sposób sparafrazować w komentarzu interpretacyjnym – opisujemy więc sposób istnienia autonomicznego dzieła w określonych warunkach społecznych, a nie pozaartystyczny, intencjonalny „przekaz” autora.

 

Zakon Czcicieli Wiecznego Dryfu Signifiant, czyli nowość, fetysz referencji i postpolityka

Pięć lat temu, gdy w Biurze Literackim odbywała się debata zatytułowana „Formy zaangażowania”, Łukasz Żurek – jak się później okazało, prywatnie przemiły człowiek – postanowił sprowadzić mnie do parteru. Wyraźnie zirytował go fakt, że przywołałem koncepcję Louisa Hjelmsleva jako fundamentalną dla schizoanalitycznej teorii języka (a właściwie szerzej – teorii ekspresji). „Miał być Deleuze, jest raczej Dłuska”. Nie wiem, czy ktoś uświadomił krytykowi, że nie pisałem o własnym pomyśle na wyrwanie się ze strukturalistycznego zakleszczenia w znaczonym/znaczącym, a o pomyśle Féliksa Guattariego, który Marii Dłuskiej raczej nigdy nie poznał, ale coś mi świta, że w jednym z późniejszych wystąpień krytyk sam odniósł się luźno do tejże koncepcji, wstawiając przypis do mojego artykułu. Chyba mogę więc założyć, że Żurek złapał istotę problemu.

Tutaj historia naszych polemik miałaby swój kres, gdyby w ich centrum znajdywały się problemy z pogranicza ontologii i sztuki. Niestety mam jednak wrażenie, że od pewnego czasu istotą krytyki literackiej skupionej na poezji jest raczej plemienne pohukiwanie. Dlatego kiedy Żurek poczuł się plemienne wzmocniony, raz po raz dawał upust swoim emocjom, które oczywiście z „podjazdowymi zaczepkami” nie miały nic wspólnego – na przykład tutaj czy tutaj. To, że niedawno krytyk zaatakował „imperatyw nowości”, nie powinno zatem nikogo zaskakiwać. Po pierwsze dlatego, że to, co nowe, odgrywa istotną rolę w rozwijanym przeze mnie i kilku kolegów ekstatycznym modelu krytyki, a po drugie dlatego, że Żurek powtórzył po prostu jedną z głównych tez Kaczmarskiego z tej samej debaty Biura Literackiego:

Nawet jeśli innowację i eksperyment uznamy za coś z założenia pożądanego, to same z siebie nie czynią one jeszcze ciekawego ani dobrego wiersza – co jest zresztą zasadą obejmującą jakąkolwiek sztukę/twórczość – warto sięgnąć do tekstów Waltera Benna Michaelsa, pokazujących, jak awangardowy w duchu eksperyment może torować drogę dla neoliberalizmu. Thatcheryzm w końcu sam miał eksperymentalną naturę.

Teraz na szczęście wiemy, że kiedy Miłosz Biedrzycki przywołuje Rodczenkę („Eksperyment jest naszym obowiązkiem”) i nie precyzuje kontekstu eksperymentu, to być może zdradza się jako neoliberał. Jeśli pobrzmiewa tu Państwu zarzut, jaki Maja Staśko parę lat temu wystosowała wobec Marcina Świetlickiego, to nie jesteście w błędzie: mamy do czynienia z podobną, choć znacznie lepiej zakamuflowaną próbą zniekształcenia rzeczywistości, tak by odpowiadała ona przyjętej odgórnie doktrynie politycznej. Kaczmarski bowiem, choć deklaruje się jako autonomista, daleki jest od takiego rozumienia polityki, jakie postulował heterodoksyjny włoski marksizm lat 70. ubiegłego wieku[11]. Interesuje go przykładanie gotowych szablonów ideologicznych do zastanego świata. Czy w takich okolicznościach muszę jeszcze tłumaczyć, dlaczego Żurek postanowił wybierać nam towarzyszy, wskazując przy tym, kto naszym towarzyszem na pewno nie jest?[12]

Nie wiem, dlaczego Kaczmarski przyznaje się do tradycji autonomistycznej, ale eksperyment (od awangardy, przez rok 1968 i 1977, aż po dziś) opisuje zupełnie poza ramami tej tradycji. Istotą autonomizmu jest spojrzenie na to, co społeczne, jako na miejsce, w którym odbywa się produkcja dóbr wspólnych. W tej optyce kapitalizm jest pasożytem, który zagarnia i grodzi społeczne bogactwo, przechwytuje efekty wszelkiej wytwórczości, a więc również eksperymentów politycznych i artystycznych. W ten sposób zmienia się coś, co „kompozycjonistyczni” marksiści nazywają technicznym składem klasowym – to, co jeszcze wczoraj stanowiło zagrożenie dla akumulacji zysków, dziś może im służyć. Nie wiem, który marksista autonomistyczny powiedziałby z taką pewnością siebie, że awangarda czy kontrkultura „utorowały drogę” do neoliberalizmu[13] – sam uważam, że to architekci neoliberalizmu zrozumieli i przechwycili techniki antykapitalistyczne, przekuwając je w instrumenty jeszcze skuteczniejszej reprodukcji kapitału (przed czym od początku lat 70. nieustannie przestrzegali autorzy „Tysiąca plateau”, szczególnie Guattari w swoich solowych książkach). Nowość ani z natury, ani w sposób historyczny nie jest przynależna kapitalizmowi. Nie można porzucać bogactwa rzeczywistości społecznej dlatego, że jej coraz większe obszary są subsumowane pod kapitał. Żeby dowiedzieć się, jak wyłączać spod kapitalistycznego reżimu produkcji to, co nowe, musimy przecież nowość praktykować.

Nie można porzucać bogactwa rzeczywistości społecznej dlatego, że jej coraz większe obszary są subsumowane pod kapitał

Ujmowanie sztuki w kategoriach nowego nie jest żadną pozostałością po wczesnoawangardowym entuzjazmie, ale fundamentem myślenia utopijnego. Kładąc nacisk na poetyckie poszukiwania „nowej Ziemi”, nie pozuję na świeckiego mistyka, a jedynie synonimicznie określam proces produkcji podmiotowości – jedyny proces o charakterze politycznym, w którym bierze udział sztuka. „Ludzie, którzy nadejdą”, są tu już obecni, choć są kimś innym: w sformułowaniu tym nie ma nic mesjanicznego, chodzi tylko o fakt, że czytelnicy nigdy nie są modelowymi odbiorcami danego dzieła, a są przez to dzieło formowani na jego modelowych odbiorców. Dobry wiersz postuluje lepszy świat, a wyobrażenie o takim świecie odgrywa rolę quasi-atraktora – punktu, do którego chcemy zmierzać. Ujęcie zaprezentowane przez Deleuze’a i Guattariego nie wzięło się znikąd, w dużej mierze jest zbieżne z koncepcją utopii opracowaną przez Ernsta Blocha – kolejnego wybitnego marksisty, którego intencjonaliści najwyraźniej odsyłają na śmietnik historii[14].

Kaczmarski ma sto procent racji, gdy pisze o „deklaracjach”, które w zderzeniu z rzeczywistością materialną ujawniają swoją polityczną impotencję. Odnotowuje, że problem ten dotyczy również „poezji zaangażowanej”, która w każdej chwili może okazać się „literackim ekwiwalentem przerzucenia się na papierowe słomki / elektrooszczędne żarówki / płócienne torby”. Tutaj jednak przerywa ciekawy wywód, zostawia go „na inną okazję”, by przejść do prezentacji „innego modelu zaangażowania”. W dalszej części artykułu nie wyjaśnia zbyt precyzyjnie, dlaczego pewne artystyczne komunikaty językowe miałyby wystrzegać się pułapki, w jaką wpadają komunikaty innego typu. Krytyk pisze co prawda, że dobra poezja zaangażowana ignoruje uczucia odbiorcy i dzięki temu może odgrywać istotną rolę polityczną, ale jakich obiektywnych kryteriów używa, by ocenić, czy poezja jest czuła czy nie – tego się nie dowiadujemy. Kaczmarski zatrzymuje się w pół drogi, bo gdyby kontynuował wątek, mimowolnie odsłoniłby wszystkie aporie tkwiące w intencjonalistycznym fundamencie jego praktyki hermeneutycznej. Na czym polega problem?

Na początek musimy zdać sobie sprawę z tego, w jakiej epoce żyjemy: to, co nominalnie stanowi lewicę, składa się dziś w niewielkim stopniu z przedstawicieli tradycyjnej klasy robotniczej. Zdecydowana większość lewicowców to członkowie klasy specjalistyczno-menedżerskiej (PMC, professional-managerial class), zajmujący bardzo niejednoznaczną pozycję w walkach klasowych, o czym przekonująco pisze Amber A’Lee Frost. Słowem: PMC są jak chorągiewki na wietrze. Co gorsza, większość aktywności podejmowanych przez PMC-lewicę, uznawanych błędnie za aktywności polityczne, tylko pozornie ma charakter publicznych debat światopoglądowych. W rzeczywistości mamy tu do czynienia wyłącznie z produkcją domyślnie neutralnych politycznie treści, które służą dwóm celom. Po pierwsze, zasilają one bazy danych technologicznych monopolistów, którzy handlują zebranymi informacjami. Te ostatnie pomagają stworzyć bardzo dokładne profile psychologiczne użytkowników (zarówno producentów treści, jak widocznych entuzjastów), których znaczenie rozciąga się od personalizacji reklam, aż po ocenę zdolności kredytowej. Po drugie – i na tej kwestii się skupmy – produkowanie treści tego rodzaju jest dziś kluczowym elementem „przedsiębiorczego” stosunku do własnej podmiotowości. Publikując rozmaite głosy oburzenia, call-outy, ale nawet harde „analizy klasowe”, nie wpływamy na realny stan walk, a jedynie budujemy swoją markę – czyli to, co jest niezbędne, jeśli chcemy utrzymać swoją pozycję klasową lub dopiero aspirujemy do bycia włączonym w grono menedżerów kultury, poczytnych akademików, przenikliwych inteligentów. Ale do sedna: faza kapitalizmu, w której żyjemy – mimo licznych zastrzeżeń wobec tego terminu nazwę ją tutaj „semiokapitalizmem” – pozwala ekstrahować zysk dosłownie z każdego jednoznacznego komunikatu językowego. O ile w fordowskim reżimie produkcji dzieła artystyczne mogły podnosić świadomość klasową poprzez reprezentację określonej problematyki społecznej, o tyle w postfordyzmie stało się to właściwie niemożliwe.

Faza kapitalizmu, w której żyjemy, pozwala ekstrahować zysk dosłownie z każdego jednoznacznego komunikatu językowego

Jeśli sprowadzimy utwór poetycki do „komunikatu”, do reprezentacji statycznego sensu istniejącego jako intencja autorska nakierowana na przekaz ściśle określonej treści, to nie będzie już sposobu, by poezja mogła wymknąć się postpolitycznej logice semiokapitalizmu. Nie będzie ona niczym więcej niż papierowe słomki, elektrooszczędne żarówki czy płócienne torby. Wystarczy przyjrzeć się strategii, jaka stoi za dystrybucją kapitału i poetyckiego prestiżu w panującym modelu polityki kulturalnej. Styl autora czy autorki, który powinien być fundamentem refleksji nad dziełem sztuki, nie ma już praktycznie żadnego znaczenia dla krytyki i gremiów jurorskich. Od jakiegoś czasu docenia się tych, którzy reprezentują odpowiednią tematykę społeczną w odpowiednim czasie. Dzięki temu przedstawiciele samorządów i prywatni sponsorzy zaprezentować mogą się w mediach jako podmioty wrażliwe społeczne, refleksyjne i zatroskane losem uciskanych. Widać to jak na dłoni w przypadku ostatnich nominacji do Paszportów Polityki – to oczywiste, że Patrycja Sikora nie interesuje decydentów świata kultury jako poetka, lecz jako mięso armatnie w „tęczowej” walce liberałów z konserwatystami[15].

Rzecz w tym, że całkowite niezrozumienie najciekawszych projektów poetyckich ostatniego dwudziestolecia (m.in. Biedrzycki, Szpindler, Domarus) przez głównonurtowe środowiska wynika właśnie z logiki semiokapitalizmu: nagradzajmy i piszmy o tych, których „przekaz” zrobi nam dobrze na PR. Choć więc intencjonaliści nie uderzają w „poezję hermetyczną”, tak jak czynili to Klejnocki, Podsiadło czy Franaszek, to zależy im na maksymalnym uproszczeniu wiersza, na usunięciu jego wieloznaczności (na przykład przez zdyskursywizowanie faktu, że wieloznaczność jest intencjonalne założonym znaczeniem), na nadaniu ścisłego sensu szumom i nieciągłościom łańcucha semiotycznego. Tak, wiem, Kaczmarski oczywiście jest zafiksowany na „formie” wiersza, ale zawsze szuka wyłącznie stojącej za nią treści, szuka tego, co forma wiersza reprezentuje[16]. Pamiętna wypowiedź Andrzeja Sosnowskiego o zmyślnej interpretacji jako „nagrobku wiersza” ponownie nabiera dziś aktualności, mimo że całkowicie zmienił się jej kontekst.

Możemy teraz wrócić do Żurka i jego „Dryfu Signifiant”. Nie jest trudno zrozumieć, co warszawski krytyk próbuje osiągnąć uszczypliwym komentarzem – paradygmat de Sausurre’owski został przepracowany i porzucony przez humanistykę całe dziesięciolecia temu i nie było to wcale wynikiem neoliberalnej indoktrynacji akademików, lecz ich rozsądnym podejściem do przekształceń w ontologii dzieła literackiego. Czymś oczywistym powinno być dla nas dzisiaj to, że jeśli nie pozbędziemy się reprezentacjonistycznego modelu recepcji utworów artystycznych, w którym znaczące odsyła do znaczonego, to w odniesieniu do większości z nich – poza tymi, które sobie upodobamy – będziemy wkrótce znowu używać pojęcia „symulakrum”. Podobnie jak przed laty Igor Stokfiszewski, wszędzie zaczniemy widzieć „estetyczne wydmuszki”[17], które odwracają uwagę od życia społecznego, bo nie przedstawiają problemów klasy robotniczej.

Schizoanalityczne ujęcie ekspresji językowej odrzuca reprezentacjonizm na rzecz bardziej pragmatystycznego modelu, w którym istotna jest skuteczność aktu komunikacji, a „znaczenie”, jeśli w ogóle jest dyskutowane, to jako abstrakcyjny fenomen społeczny, plastycznie zmieniający się pod wpływem kolejnych użyć języka. By lepiej zrozumieć ten fenomen, możemy spojrzeć na początki hermeneutyki biblijnej – istotne nie byłoby dla nas to, czy właściwe znaczenie Pisma pojęła instytucja Kościoła, czy kolejni występujący przeciwko Kościołowi heretycy-radykałowie. Istotne było tylko to, że walki między Kościołem i heretykami aktywnie przekształcały społeczny „sens” Pisma. Nie będę szczegółowo omawiał tej koncepcji, bo dotyczy ona komunikacji jako takiej, a język literacki rządzi się swoimi prawami: nic nie komunikuje, jako płaszczyzna techniczna służy do komponowania wirtualnych afektów. Wirtualne afekty, jak już wyjaśniliśmy, również nie mają żadnego związku z dwubiegunowym ujęciem „znaczenia” – i właśnie dlatego Żurek (podobnie zresztą jak Michaels) na siłę próbuje wdrożyć afektologiczne wnioski z powrotem w dualistyczny model de Sausurre’owski. To dla niego jedyna szansa, by pokazać „symulakryczność” rozpoznań stojących w sprzeczności z twardym intencjonalizmem. Nie istnieje pusty afekt, istnieć może tylko pusty znak.

W pełni zgadzam się z Kaczmarskim, gdy autonomię sztuki ujmuje on jako autonomię wobec rynku i formy towarowej. Krytyk jednak nie chce widzieć jednej istotnej rzeczy: tego mianowicie, że poezja zachowuje swoją względną autonomię wobec kapitalistycznego sposobu produkcji właśnie dzięki modernistycznemu Exodusowi – dzięki wyjściu poza przymus znaczenia. Poezja, która jest „zaangażowana” dlatego, że reprezentuje problemy społeczne – i naprawdę nie ma znaczenia, czy robi to czule czy nieczule – może być już tylko postpolityczna, bo prędzej czy później zostanie zinstrumentalizowana przez podmioty zupełnie niezainteresowane ekspresją artystyczną. Jeśli profesjonalna krytyka literacka agresywnie promować będzie wśród poetów i poetek postawy komunikatywne – a to właśnie robi Kaczmarski, nawet gdy pisze o autorach uchodzących za „trudnych” – to gwarantuję, że już wkrótce będziemy świadkami pierwszego w historii lokowania produktu w wierszu.

Poezja zachowuje swoją względną autonomię wobec kapitalistycznego sposobu produkcji właśnie dzięki modernistycznemu Exodusowi – dzięki wyjściu poza przymus znaczenia

Czy chcę przez to powiedzieć, że polityka klasowa jest dziś niemożliwa? Absolutnie nie, walki klasowe toczą się jak zawsze – to znaczy poza uniwersytetem, poza kulturą i sztuką, gdzie możliwe są tylko przepychanki jednostek nastawionych na indywidualny sukces. Zdecydowana większość z nas, krytyczek i poetek, nie ma najmniejszego doświadczenia w prowadzeniu tak rozumianej aktywności politycznej. Proponowałbym więc zacząć od rzeczy najprostszej: nie przeszkadzajmy. Za każdym razem, gdy przeceniamy własny wkład w kolektywne praktyki antykapitalistyczne, zachęcamy innych, by poszli naszym śladem. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że zachęcamy ich, by na starcie odrzucili „fordowski” plan na życie (etat, względne bezpieczeństwo, możliwość działalności związkowej) i za wszelką cenę dążyli do indywidualnego awansu społecznego ścieżką PMC – „wrażliwej społecznie” lewicy z klasy średniej, która bez przerwy mówić będzie o nierównościach ekonomicznych, ale nigdy nie będzie w stanie zorganizować się i skutecznie wystąpić przeciwko kapitałowi. Wiersze i filozofia naprawdę nie odgrywają istotnej roli w walkach klasowych, a kiedy na podstawie literackich i filozoficznych preferencji próbujemy weryfikować swoich „towarzyszy”, tylko się kompromitujemy – nie masz towarzyszy, dopóki nie prowadzisz walki klasowej.

Pozwólmy literaturze być tym, czym jest – niech ucieka od świata, a my spróbujmy zrozumieć polityczną doniosłość jej eskapizmu. Marks w „Teoriach wartości dodatkowej” odnotował, że „produkcja kapitalistyczna jest wrogo nastawiona do pewnych gałęzi wytwórczości duchowej, na przykład sztuki czy poezji”[18] – nie sztuki czy poezji lewicowej, zaangażowanej, tendencyjnej, lecz sztuki i poezji w ogóle. Jest tak, bo wiersz zawsze odnajdywał sposoby, by umknąć subsumpcji. Na przełomie XIX i XX wieku wymknął się reprezentacji, by pomóc nam w tworzeniu alternatywnych wizji świata – jeśli nie pojmiemy wagi tego rozpoznania, polityczna refleksja nad literaturą prędzej czy później sprowadzi się do rozważań nad lepszymi i gorszymi metodami agitacji skierowanej do stu osób.

 

Różne formy postawy antyakademickiej, czyli czym jest uniwersytecki koniunkturalizm i dlaczego I would prefer not to 

Być może postępuję zbyt pochopnie, ekstrapolując stanowisko Kaczmarskiego na szersze grono krytyków i krytyczek, ale nie sądzę, by nie istniały ku temu żadne powody – wypowiedzi przedstawicieli „wrocławskiej szkoły krytyki” pod wieloma względami pozostają ze sobą spójne i zogniskowane są wokół podobnych kategorii. Ponadto Kaczmarski, prezentując swoje tezy, chętnie podkreśla, że jego przekonania podzielane są przez grono „współpracujących z nim krytyków i krytyczek”[19]. Interesujące mnie rozpoznanie Marty Koronkiewicz na temat antyakademickiej postawy tajemniczych „krytyków” – które oczywiście „podjazdową zaczepką” nie było – potraktuję więc jako stanowisko całej grupy.

Co w wypowiedzi Koronkiewicz frapuje mnie najbardziej? Przede wszystkim to, że choć badaczka należy do grona domagającego się natychmiastowego „skończenia z teorią literatury”[20] – oczywiście jest to pokłosie wspólnych lektur „Against Theory” Michaelsa i Knappa (1982) – to odruchowo stawia ona znak równości między uprawianiem teorii i „akademizmem”. Przypomnijmy, że mowa o krytyczce, która na co dzień pracuje w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim. Jak zatem udaje jej się jednocześnie żywić silne przekonanie o niezbywalnie akademickim wymiarze uprawiania teorii z postulatem uśmiercenia teorii na wydziałach humanistycznych? Tego nie wiem, szczerze mówiąc nieszczególnie mnie to interesuje, ale za to chętnie opowiem o rzekomej „wewnętrznej sprzeczności”, jaką Koronkiewicz odnajduje w mojej – przepraszam, „różnych krytyków” – praktyce dyskursywnej.

Pośrednio moja odpowiedź zawiera się w akapicie powyżej: teoria krytyczna nie musi być domeną akademii. Powiem więcej: w obecnych okolicznościach trudniej uprawiać ją na uniwersytecie niż poza nim. W ciągu ostatniej dekady związany byłem z Uniwersytetem Śląskim i miałem okazję sprawdzić, jak teoria ma się w polskich placówkach naukowych. Wszyscy wiemy, że struktura organizacyjna uczelni wyższych sprzyja produkowaniu efekciarskich artykułów i książek, których trudny język maskuje brak kompetencji kadr profesorskich, ale nie wszyscy mają świadomość, że nie dotyczy to wyłącznie języka inspirowanego poststrukturalizmem. Faktem jest, że tak zwana french theory powstała jako efekt z jednej strony ignorancji, niedoczytań i wielu lat intelektualnych zaniedbań, a z drugiej – celowych działań ideologów neoliberalizmu. Ale prawda jest taka, że każdy, nawet klasycznie filologiczny aparat pojęciowy w bardzo krótkim czasie może zostać sprowadzony do teoretycznej wydmuszki, poznawczo zupełnie bezużytecznej. Rzućmy okiem na fragment świeżej książki Aliny Świeściak – od niedawna profesor – zatrudnionej na mojej Alma Mater:

Praca będąca udziałem ciał (Ciała) z poematu „Nie” [Konrada Góry – DK] również wskazuje na przynależność do tej epoki i tego modelu rządzenia. Nie chodzi tu wszak o dominujący dzisiaj model pracy niematerialnej, ale o pracę żywą (Marks)[21].

Badaczka, którą znam od dawna i do której osobiście mam mnóstwo sympatii, używa Marksowskiego pojęcia „pracy żywej”, by przeciwstawić je pracy niematerialnej typowej dla społeczeństw postfordowskich – wnioskować możemy zatem, że rozumie przez to pracę manualną. Naturalnie każdy, kto ma minimalną wiedzę na temat marksizmu, doskonale wie, że „praca żywa” nie jest tym samym, co praca fizyczna – to kategoria zanurzona w dialektycznej myśli autora „Kapitału” i odsyłająca do zupełnie innego zjawiska społecznego. Praca żywa jest siłą roboczą w działaniu, pracą wykonywaną w określonym miejscu i czasie. Marks przeciwstawia ją „pracy martwej”, czyli kapitałowi, który „jak wampir ożywia się tylko wtedy, gdy wysysa żywą pracę (…)”[22].

Teoria krytyczna nie musi być domeną akademii

Nie odnotowuję tego, by się wyzłośliwiać, ale by czarno na białym pokazać, jakie jest sedno problemu: jako osoba zatrudniona na uniwersytecie nie miałbym prawa zwrócić uwagi na rażący błąd merytoryczny badaczce z tytułem profesora, która w dodatku była promotorką mojej pracy doktorskiej. Krytyczna refleksja w warunkach zinstytucjonalizowanej humanistyki staje się trudna jak nigdy dotąd, po pierwsze dlatego, że neoliberalny uniwersytet promuje łebskie i przedsiębiorcze „postaci”, a nie ich intelektualne osiągnięcia. Po drugie dlatego, że produkcja wiedzy postępuje dziś w takim tempie, iż rzetelne prace badawcze z zakresu literaturoznawstwa właściwie nie mają prawa powstawać (tutaj szukałbym przyczyny błędu Świeściak). Po trzecie wreszcie, koniunkturalizm w tych okolicznościach staje się niezbędny do wzmacniania własnej pozycji – jakikolwiek głos uzasadnionej krytyki skierowanej w nieodpowiednim kierunku doprowadzić może do utraty stanowiska, obarczenia nowymi obowiązkami lub ignorowania osiągnięć występującego przed szereg pracownika naukowego. Proszę przeczytać to sobie głośno i wyraźnie: poprzez postawę antyakademicką rozumiem nie antyintelektualizm, lecz niezgodę na trzy powyższe aksjomaty panujące w zinstytucjonalizowanej humanistyce. Interesuje mnie żywa myśl, a nie dobrze prezentujący się realizatorzy grantów. Interesują mnie wnioski, które mają czas dojrzewać, a nie artykuły pisane na akord. Interesują mnie powinowactwa intelektualne i estetyczne, a nie publiczne robienie dobrze tym, którzy dysponują środkami i prestiżem. Nie oczekując wcale szczerej odpowiedzi, mogę więc wyrazić kolejną wątpliwość wobec przedsięwzięcia bohaterów tego szkicu – słowem kluczem będzie właśnie koniunkturalizm.

Rozumiem i doceniam podejmowanie przez intencjonalistów starania, by język krytyki literackiej na powrót uczynić precyzyjnym i komunikatywnym; rozumiem też, skąd bierze się ich resentyment wobec poststrukturalizmu – w hermetycznym języku „francuskiej filozofii” ogniskują się problemy współczesnej lewicy socjalnej z inteligenckimi przedstawicielami PMC, myślącymi o sobie w kategoriach społecznej awangardy. Nie kibicuję jednak działalności intencjonalistów.

Dlaczego? Między innymi dlatego, że źle diagnozują oni źródła patologii – to nie teoria literatury odpowiada za kłopoty z humanistyczną „produkcją wiedzy”, które opisałem wyżej. Intencjonaliści mogą uśmiercić afektologię, nomadologię, postoperaizm, dekonstrukcjonizm, mogą hasać po ich trupach, ale nawet gdy będą liczyć sylaby i spierać się o to, co reprezentują rymy abab, nie będą mogli odnieść się krytycznie do wypowiedzi tych, którym tylko obrabiają pańskie pole. Jak na kogoś, kto chce „uprawiać analizę klasową w kontekście literatury”, intencjonaliści okazują się więc wyjątkowo mało marksistowscy – z ich praktyk wynika przecież jasno, że problemu nie dostrzegają w materialnych uwarunkowaniach współczesnego uniwersytetu, lecz w uniwersyteckiej nadbudowie (kulturze konferencyjnej, niewłaściwie uprawianej teorii literatury itp.), którą chcą zmienić poprzez korektę ideologiczną. Jestem przekonany, że te okoliczności nie pozwolą na mainstreaming idei politycznych, które intencjonaliści chcieliby przemycić do głównego nurtu. Komisarz doskonale zdaje sobie sprawę, że istnieje tylko jeden sposób, by żyć dostatnio z pracy w nauce/kulturze – trzeba trzymać z tymi, którzy rozdają karty. A kiedy są to te same osoby, które implementowały w Polsce pokrętny język krytyki – cóż, wtedy trzeba jakoś przełknąć ich intelektualne sympatie, wstrzymać konie i skupić się na okładaniu kijem tych, którzy niczego nie mogą nam załatwić. Jeśli w warunkach „semiokapitalizmu” na uniwersytecie wciąż można prowadzić solidne badania z zakresu marksizmu i inspirowane marksizmem, to odbywać się to może tylko na obrzeżach instytucji – gdy badacz zaczyna „robić karierę”, gdy wchodzi w rywalizację z innymi naukowcami, to od walki klasowej bardziej interesuje go już zwykle jego własny „strach przed spadaniem”[23].

Wspominam o tym mimochodem, bo głównym przedmiotem mojego zainteresowania w tym szkicu nie są patologie instytucjonalnej humanistyki – nie moja piaskownica, nie moje problemy. O wiele bardziej interesuje mnie sposób, w jaki intencjonaliści postanowili zrobić porządek z krytyką. Komisarz i spółka twierdzą – tak przynajmniej wnioskuję z ich wypowiedzi – że to teoria literatury odpowiada za „postmodernizację” krytyki literackiej i ignorowanie klasowego aspektu rzeczywistości w badaniach nad poezją. O tym, dlaczego tak nie jest, napisałem powyżej. Na koniec, tytułem krótkiego podsumowania, skupię się więc na tym, co intencjonaliści oferują w zamian. Po pierwsze: wbrew wszystkim marksistowskim tradycjom analizy kulturowej – włączając w to tradycję ortodoksyjną – nie chcą oni ujmować dzieła jako specyficznej sfery manifestowania się relacji społecznych. Jeśli autor nie postanowił wcześniej zawrzeć w utworze swoich intuicji na temat klasy, to klasowy kontekst dzieła zostaje w prosty sposób wyłączony ze „znaczenia”. Po drugie, sztuka w ujęciu intencjonalistów przestaje być domeną wrażeń i staje się charakterystyczną formą przekazywania informacji. Tak oto bogactwo świata artystycznego sprowadzone zostaje do kanciastych kategorii komunikacyjno-estetycznych, przy pomocy których w żaden sposób nie da się uchwycić tego, co idiomatyczne, a wykazywać można jedynie zgodność lub sprzeczność poglądów autora z określoną doktryną polityczną. Swobodny eksperyment znika z pola widzenia, bo jeśli poeta nie przewidział zawczasu ściśle określonego efektu komunikacyjnego, jeśli przed przystąpieniem do pracy sam nie znał „przekazu” swojego dzieła, to dzieło to pozbawione jest wartości artystycznej i nie poddaje się hermeneutycznej analizie. Czy tak będzie wyglądała przyszłość profesjonalnej krytyki literackiej skupionej na poezji? Wiele na to wskazuje. Na szczęście w całej tej szopce przypadła mi rola amatora-hobbisty – przyjmuję ją z dobrodziejstwem inwentarza.

 

[1] Zaznaczam, że są to wypowiedzi wyselekcjonowane – takie, które wpisują się w kompozycję niniejszego szkicu. Tak naprawdę już w „Wysokiej łączliwości” Kaczmarski wygłaszał „tajemnicze” zarzuty wprost skierowane do mnie, pisząc m.in.: „(…) krytyk twierdzący, że ostatnia książka Andrzeja Sosnowskiego powtarza w zasadzie (…) pewne postoperaistyczne teorie dotyczące pracy i produkcji, [w proponowanym tu modelu krytyki] będzie musiał włożyć większy niż do tej pory wysiłek w wyjaśnienie, z czego owo zaskakujące przystawanie wynika”. To spostrzeżenie Kaczmarskiego uważam za bardzo celne, mimo tkwiącej w nim złośliwości. Zob.: Paweł Kaczmarski, „Wysoka łączliwość. Szkice o poezji współczesnej”, Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2018, s. 232.

[2] Z całego grona intencjonalistów tylko w tekstach Zuzanny Sali nie znajduję tego rodzaju „strzałów w powietrze”. To o tyle ciekawe, że akurat ta krytyczka ma powody, by odnosić się do mnie niechętnie – nasza znajomość rozpoczęła się od ataku, jaki przeprowadziłem na nią publicznie w związku z publikacją antyaborcyjnych wierszy Waldemara Jochera w czasopiśmie „Kontent”, którego Sala jest redaktorką. Dziś z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że to Sala miała rację, nie godząc się na cenzurę utworów. W publikacji, którą przygotowuję do druku, cały rozdział poświęcam na samokrytykę związaną z tamtymi wydarzeniami.

[3] Kasper Kristensen, „What Can an Affect Do? Notes on the Spinozist-Deleuzean Account”, „LIR.journal” 2016, 7(16), s. 11–32.

[4] Zob. Gilles Deleuze, „Spinoza. Filozofia praktyczna”, przeł. J. Brzeziński, PWN, Warszawa 2014; Gilles Deleuze. „Expressionism in Philosophy: Spinoza”, trans. M. Joughin. Zone Books, New York 1992.

[5] Paweł Kaczmarski, „Materialism As Intentionalism: on the Possibility of a »New Materialist«”, „Praktyka Teoretyczna” 2019, nr 4(34), s. 191–235.

[6] Zob. Walter Benn Michaels i Steven Knapp, „Against Theory”, „Critical Inquiry” 1982, nr 4(8), s. 723–742. Zob. również Walter Benn Michaels, „Kształt znaczącego. Od roku 1967 do końca historii”, przeł. J. Burzyński, Korporacja Ha!art, Kraków 2011, s. 20–21, 100–101.

[7] Gilles Deleuze i Fèlix Guattari, „Co to jest filozofia?”, przeł. P. Pieniążek, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2000, s. 180–220.

[8] Robin Dunford, „Weak Intentionalism and the Death of the Subject”, „Intellectual History Review” 2011, nr 1(21), s. 43–56.

[9] Paweł Kaczmarski, „Wysoka łączliwość. Szkice o poezji współczesnej”, Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2018, s. 10.

[10] Raymond Williams, „Marksizm i literatura”, przeł. A. Chojnacki i E. Kasperski, PWN, Warszawa 1989, s. 210–224.

[11] Paweł Kaczmarski, „Wysoka łączliwość. Szkice o poezji współczesnej”, Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2018, s. 11: „Nie ukrywam, że moje własne poglądy są zdecydowanie – według tradycyjnych kategorii – lewicowe; gdybym miał dookreślić je prostą etykietą, szedłbym raczej w kierunku słowa »radykalne« niż »progresywne«. Najbliżej jest mi dziś do różnych nurtów heterodoksyjnego, autonomistycznego marksizmu. Staram się jednak – mam nadzieję, że z powodzeniem – włączać te ideowe podstawy we własną pracę krytyczną nie jako pretekst do nachalnych deklaracji, ale jako głębsze, podskórne, często niepisane zaplecze konkretnych obserwacji i tez”.

[12] Odnoszę się tu do tytułu tekstu Łukasza Żurka: „Imperatyw nowości nie jest twoim towarzyszem”.

[13] Kaczmaski jest pod tym względem dzieckiem wczesnego Marka Fishera, który na etapie pisania „Realizmu kapitalistycznego” widział sprawy podobnie. Rzecz w tym, że kiedy Fisher zaczął pracę nad koncepcją kwasowego komunizmu, był już po drugiej stronie barykady i w kontrkulturze nie widział fenomenu reakcyjnego, lecz niespełnioną obietnicę społeczeństwa bezklasowego. Zob. Mark Fisher, „Post-Capitalist Desire. The Final Lectures”, ed. by M. Colquhoun, Repeater Books, London 2020.

[14] Zob.: Ernst Bloch, „The Spirit of Utopia”, trans. A.A. Nassar, Stanford University Press, Stanford 2000; Savvas Michael-Matsas, „A Utopia of Immanence: Revolution in Deleuze and Guattari”, trans. G. Karampelas, „Deleuze Studies” 2016, nr 3(10), s. 289–300.

[15] Osobiście jestem przeciwnikiem wszelkich form nagradzania aktywności artystycznej i z nostalgią myślę o etatystycznych modelach kulturalno-edukacyjnych – ale nie o tym miała być mowa.

[16] I tak na przykład Patryk Kosenda jest dla Kaczmarskiego interesującym autorem tylko o tyle, o ile zaszumiona forma jego utworów (wywiedziona podobno z poezji Tomasza Pułki) reprezentuje prekarną kondycję młodego autora we współczesnym świecie. Formy poetyckie, w których Kaczmarski nie dostrzega reprezentacji fenomenów społecznych, cechuje tylko pusty estetyzm. Siła arbitralnego gestu pojedynczego krytyka w tym ujęciu naprawdę napawa mnie przerażeniem.

[17] Igor Stokfiszewski, „Zwrot polityczny”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 79.

[18] Karol Marks „Theories of Surplus Value”, trans. R. Simpson et al., Progress Publishers, Moscow 1968, s. 242. [paginacja według pirackiej wersji dostępnej tutaj: http://digamo.free.fr/tpv.pdf]

[19] W tekście „Diagnozy vs manifesty” krytyki pisze: „Może być tak, że tylko mi – ewentualnie grupie krytyków i krytyczek, z którymi ostatnio współpracuję i których opinie stanowią dla mnie ważny punkt odniesienia – rozpoznania Skurtysa wydają się wypaczać obraz pola”. Podobnie w ostatnim tekście z „Małego Formatu” (01–03/2021) zaznacza: „[Kujawa] niejako wywołał przy tym do odpowiedzi mnie i/lub grono zaprzyjaźnionych krytyków”.

[20] W przywoływanym tekście „Diagnozy vs manifesty” Kaczmarski pisze: „Chciałbym, żebyśmy porządnie, na nowo odrobili marksistowski kanon (nie dając się już nikomu straszyć wielkim groźnym Lukácsem, jak to było w latach 90.), wyrzucili wreszcie do kosza teorię literatury, uhistorycznili na powrót nasze kluczowe pojęcia i radykalnie zwiększyli własną komunikatywność – a do tego, last but not least, jeszcze raz spróbowali się zastanowić, co to znaczy uprawiać analizę klasową w kontekście literatury współczesnej, powstającej na naszych oczach”. Swoją drogą to zastanawiające, jak Kaczmarski wyobraża sobie uprawianie analizy klasowej w kontekście literatury poza marksistowską teorią literatury.

[21] Alina Świeściak, „Współczynnik sztuki. Polska poezja awangardowa i postawangardowa między autonomią a zaangażowaniem”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019, s. 262.

[22] Karol Marks, „Kapitał. Krytyka ekonomii politycznej”, T. 1, tłum. H. Lauer et al., Książka i Wiedza, Warszawa 1951, s. 246.

[23] Zob. Barbara Ehrenreich, „Fear of Falling: The Inner Life of the Middle Class”, Pantheon Books, New York 1989.

Dawid Kujawa
doktor literaturoznawstwa, marksistowski krytyk literacki. Pracuje jako programista.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

szkic  

Nieczułe narracje. O pewnym modelu zaangażowania w poezji

— Paweł Kaczmarski

NASTĘPNY

szkic  

Zima w centrum: post-konfesyjny pat Louise Glück

— Kacper Bartczak