fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

1. Wiosną 1981 roku Tadeusz Komendant wygłosił przemówienie pod tytułem „Zostaje kantyczka”. Dzisiaj, czterdzieści lat później, w antykwariatach trudno o egzemplarz debiutanckiej, noszącej taki sam tytuł drugoobiegowej książeczki warszawskiego krytyka, zawierającej tekst tego przemówienia. Od ponad dwóch lat nie ma też Komendanta. W jego domowej biblioteczce – wiem, bo prowadziłem jej spis – są egzemplarze wszystkich jego książek autorskich oprócz tej jednej. Jak pewnie niektóre i niektórzy spośród nas, z treścią zbioru esejów „Zostaje kantyczka” (1987) zapoznawałem się z lichej, niepozbawionej błędów i luk, za to łatwo dostępnej wersji ebookowej, powstałej już w czasach Internetu. Pierwodruk miałem w ręku dopiero wtedy, gdy, przygotowując się do napisania tego tekstu, pożyczyłem wydanie z autografem od Zofii Mitosek – koleżanki Komendanta z pracy na warszawskiej polonistyce oraz promotorki jego doktoratu o Michelu Foucaulcie.

Treść dedykacji brzmi:

Zosi Mitosek –
ten dokument czasów
po którym pozostały
kantyczki i sprawy
z którymi nie umiemy
się uporać
bo ciągle jest to pogranicze

Pamiętając o tym, że książka nosi podtytuł: „eseje z pogranicza czasów”, można by posądzić Komendanta o skłonność do paradoksów. Z jednej strony nazwał umieszczone w tomiku teksty „dokumentem czasów”, po których to czasach zostały nam w spadku określone problemy do rozwiązania. Z drugiej strony, puentując dedykację, podkreślił aktualność i trwałość sytuacji, która przyczyniła się do powstania esejów („bo ciągle jest to pogranicze”). Innymi słowy, tamtych czasów już nie ma, chociaż nadal są.

Jako rówieśnik III RP nie zamierzam porównywać tego, jak było wtedy, z tym, jak jest teraz. Wiadomo, że tytułowe przemówienie Komendanta, jak i cała książka, były swego czasu ważne – przede wszystkim dla ludzi z jego pokolenia, a także dla tych o pokolenie starszych. Nie ma chyba wątpliwości, że „Zostaje kantyczka” to esej, który trzeba czytać równolegle do kanonicznych tekstów tej formacji intelektualnej i politycznej, która w młodości przeżyła szok wywołany wydarzeniami Marca 1968, potem zeszła do podziemia, gdzie zasilała szeregi opozycji i za co bywała szykanowana i internowana, a następnie budowała podwaliny niepodległego państwa, by już całkiem niedawno śpiewać „wolność kocham i rozumiem” na wiecach Komitetu Obrony Demokracji. Część tych kanonicznych tekstów wylicza sam Komendant: „Główne nurty marksizmu” Leszka Kołakowskiego (1976–1978), „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego (1971), „Kościół – lewica – dialog” Adama Michnika (1977).

Jak wiadomo, w ostatnich kilku latach (ważną cezurę stanowiły wybory parlamentarne w 2015 roku) coraz mocniej zarysowują się podziały między dzisiejszymi trzydziesto- i dwudziestolatkami, zwłaszcza, choć nie tylko, orientacji lewicowej, a pokoleniem ich rodziców i dziadków, w szczególności tej jego części, która zasila liberalno-lewicowe elity III RP i wywodzi się ze wspomnianej formacji intelektualnej i politycznej. Trudnym do przeoczenia symptomem tego zjawiska był stosunkowo nikły i niechętny udział młodszych generacji w demonstracjach KOD-u, co ujawniło się m.in. podczas dyskusji nad niejednoznacznym stosunkiem Partii Razem – w znacznej mierze skupiającej młody, lewicowy elektorat – wobec marszów wiedzionych przez Mateusza Kijowskiego (pisali o tym, niebezkrytycznie, m. in. Adam LeszczyńskiAgata Bielik-Robson). Trochę później kością niezgody stał się stosunek do Kościoła katolickiego w Polsce. Wyszło to na jaw m.in. za sprawą antykościelnych akcentów podczas protestów przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej w 2020 roku, niewątpliwie zdominowanych przez osoby młode. Te spośród nich, które wzięły na celownik instytucję Kościoła, naraziły się na krytykę i jawną niechęć ze strony nie tylko (co oczywiste) konserwatywnej władzy, lecz także liberalnych ojców i dziadków, matek i babć. Jednym z wielu świadectw światopoglądowego rozmijania się generacji były kontrowersje, jakie wywołał kwietniowy wywiad z Michnikiem, człowiekiem znienawidzonym na prawicy i pierwszym naczelnym „Wyborczej”. I ten właśnie Michnik, który przed laty zaliczał samego siebie do grona „lewicy laickiej”, w zasadzie powtórzył swoje tezy z 1977 roku, broniące idei dialogu z instytucją Kościoła i uszanowania szczególnej roli, jaką Kościół odgrywa w Polsce, jak również konieczności traktowania Kościoła przez lewicę jako równorzędnego partnera politycznego w walce z niedemokratyczną władzą.

Te między innymi założenia (porozumienie ponad podziałami i wynikający z niego określony stosunek do katolickich hierarchów) oraz oparte na nich propozycje polityczne, których zrąb formował się na kanwie lektur wspomnianych ksiąg zbójeckich z lat siedemdziesiątych – ze zbiorem esejów Michnika na czele – pewnej części (nie tylko) najmłodszego pokolenia mogą się dziś wydawać nieaktualne czy wręcz niczym nieuzasadnione. Na przykład ze względu na to, o czym pisał Michał Paweł Markowski w eseju pod wymownym tytułem „Biedny chrześcijanin patrzy na strajk kobiet”, przekonująco wyjaśniającym, dlaczego myśl Kołakowskiego (największego autorytetu wspomnianej formacji) nie przynosi pożytku w rzeczywistości politycznej, w jakiej się niechybnie znaleźliśmy. Dokonane bowiem przez niego odróżnienie polityki od moralności

powoduje, że niemożliwe jest uznanie zbiorowych roszczeń politycznych na gruncie moralnym i stwierdzenie, że ta właśnie polityka społeczna jest zła. Nie tyle niedobra, nieskuteczna czy nieadekwatna do tego, czego chcą obywatele danego państwa, ile po prostu zła, bo zło ludziom czyniąca.

My tymczasem – punktuje Markowski – co najmniej od lat siedemdziesiątych tkwimy w tym samym miejscu, ponieważ wciąż stawia się nas przed fałszywym wyborem: albo kompromis z Episkopatem, albo „nihilizm (czyli zdrada ojczyzny). Albo Bóg, albo polityka. (…) Albo Kościół, albo strajk kobiet”.

I właśnie w tym kontekście chciałbym zapytać o aktualność Komendantowego eseju oraz jego pozycję w tej debacie. Co zostaje z „Zostaje kantyczka”? Jak zestarzał się ten tekst? Co może nam dać dzisiaj? Od razu odpowiem: tytułowe przemówienie (bo na nim się skupię), chociaż jego autor (1952–2019) był tylko nieznacznie młodszy od reprezentantów Michnikowego tzw. pokolenia ’68, a sam esej choć wyrasta i z kanonicznej dla tej formacji „pochwały niekonsekwencji” oraz postawy „błazna” Kołakowskiego, i z idei dialogu oraz odpowiedzialności Cywińskiego i Michnika, mimo wszystko pozostaje świadectwem osobnym, a przede wszystkim – skrycie polemicznym.

Choćby z tego względu nadal warto go czytać (rzecz jasna nie bezkrytycznie).

 

2.

„Zostaje kantyczka” Komendanta powstała najpierw jako przemówienie wygłoszone na zjeździe poetów wiosną 1981 roku, a więc na fali rewolucji – tak nazywa ów okres w swojej fascynującej autobiografii jeden ze współzałożycieli „Solidarności”, Karol Modzelewski. Komendant brał w tej rewolucji udział z pozycji uczestnika, co odzwierciedla się w tonie jego wypowiedzi – nierezygnującej z wysokich diapazonów, moralizatorstwa i generacyjnego „my”. Mimo to jego przemówieniu z 1981 roku daleko do jednoznacznej afirmacji. Komendant wprawdzie nie należał do „Solidarności”, ale nie był też outsiderem, obracał się w towarzyskich kręgach młodej opozycji (wytworzyły się one chociażby na jego roku na polonistyce), stanowczo natomiast odcinał się od nastroju powszechnego wiecowania.

Żeby poddać krytyce aktualny kierunek, ku któremu zmierza ruch „Solidarności”, a wraz z nim kwiat polskiej literatury oraz eseistyki, autor wraca pamięcią ku latom sześćdziesiątym. Wedle jednej z głównych tez eseju, w konsekwencji wydarzeń Marca 1968 roku, czyli generacyjnego doświadczenia-szoku dla pokolenia ’68,

za jednym zamachem rozpadły się wszystkie drogie sercu iluzje i mity, kiedy bezwstydnie wyszło na jaw orwellowskie prawo, iż jedyną legitymacją władzy jest sama władza. Bezradna wobec niej okazała się i myśl socjalistyczna, i myśl laicka, i sztuka, i inteligencka powinność.

To wtedy, zdaniem Komendanta, gdy jedna po drugiej upadły Lyotardowskie wielkie narracje (on sam nazywa je dziewiętnastowiecznymi ideologiami, a rok 1968 – „prawdziwym końcem XIX wieku”) – w obliczu nagłego pozbawienia idei, która nadaje sens egzystencji i legitymizuje życie jednostek – przyszłe elity „Solidarności” zmuszone były znaleźć oparcie na fundamencie jakiegoś nowego (lub odnowionego) systemu wartości. I taki system wykształcił się w latach siedemdziesiątych. Jego znakiem rozpoznawczym stała się ówczesna poezja Herberta, zwłaszcza z tomiku „Pan Cogito” (1974), projektującego wizję swoiście pojętego neoklasycyzmu, faworyzującego etykę względem estetyki i zakładającego, że ta ostatnia znajduje się na przeciwległym biegunie polityczności. Bezkompromisowe i urzekające prostotą słowa o potrzebie „dania świadectwa”, wierności wobec własnych przekonań etc. doskonale zgrywały się z kanonicznymi esejami tamtych czasów. Mam tu na myśli m.in. „Rodowody niepokornych” Cywińskiego, wskazujące na zbieżności w postawach laickiej inteligencji oraz środowisk sprzyjających Kościołowi katolickiemu okresu przełomu XIX i XX wieku, zjednanych posiadaniem wspólnego wroga – zaborcy. Chodzi mi też o wspomniane już eseje Michnika, który – powołując się aprobatywnie na książkę Cywińskiego – dowodził istnienia wielu punktów wspólnych w nauce Kościoła oraz w tekstach klasyków myśli liberalnej, przekonując do wzajemnego dialogu i porozumienia środowisk laickich i chrześcijańskich w antytotalitarnym oporze.

Dostrzegając niewątpliwy triumf tego sposobu myślenia u progu lat osiemdziesiątych i początek sakralizacji mitu „Solidarności”, jak również rosnący autorytet Herberta, czego odpryskami były nie tylko popularność marnej literacko tzw. liryki obywatelskiej, lecz także szkodliwe dzielenie się literatury krajowej na dwa obozy: etyczny i estetyczny, Komendant zdaje się mówić: nie tędy droga! Najdobitniej ujawniała to mocna puenta jego eseju, zestawiająca ze sobą dwie – jak się wówczas okazało – opozycyjne koncepcje poezji: Herbertowską (wyrażoną w „Przesłaniu pana Cogito”) oraz Miłoszowską (z wiersza „Nie tak”). Jak pisał Komendant:

Herbert w państwie, które wolność uznawało za inteligencką fanaberię, pisze modlitwę tych, którzy idą śladami swych przodków: „Gilgamesza, Hektora, Rolanda/ obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów”. Miłosz, wolny obywatel wolnego świata, pisze modlitwę niewolnych, spętanych przez kulturę „obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów”.

Polska kultura dostrzegła wolność w niewoli. Uznała przesłanie pana Cogito za swój najważniejszy wiersz. Ale dziś musi dostrzec niewolę w wolności.

I to – chcemy czy nie – jest zadaniem dla nas. Inaczej skończymy źle, kapitulacją moralną i klęską intelektu, tym dotkliwszą, że wówczas nie będzie już żadnych usprawiedliwień: nawet w obiektywnych warunkach historycznych.

Komendant już w 1981 roku przewidział, do czego w przyszłości będzie wykorzystywana poezja autora „Struny światła”, w jakich kontekstach będzie się pojawiać i jacy politycy będą się do niej z upodobaniem odwoływać. Krytyk przenikliwie dostrzegł bowiem potencjalnie opresyjny charakter kultury implikowany przez neoklasycystyczną wizję Pana Cogito. Trudno dziś myśleć o słowach o „spętaniu przez kulturę »obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów«” bez odniesienia do sytuacji współczesnej, w której „ludzie wolni”, w imię obrony własnych przekonań religijnych, skutecznie ograniczają wolność obywatelską osób nieposiadających takich przekonań jak oni. Rzecz jasna, Komendant odrzucał Herberta jedynie jako poetę, nie traktował go zaś jako ideologa. Nie szczędził też ciepłych słów Cywińskiemu i Michnikowi, którzy odważyli się myśleć samodzielnie i niezależnie, prowokując do ważnej dyskusji i kierując się szlachetnymi pobudkami. Nie zmienia to jednak faktu, że ruch solidarnościowy – wsparty na sojuszu laickiej inteligencji z Kościołem i robotnikami, a także na Herbertowskiej etyce nonkonformizmu – postrzegał jako walec wypłaszczający to, co odstaje od reszty. Tak jak jeszcze niedawno kto nie był z Partią, ten był przeciw niej, tak teraz kto nie śpiewał „Boże, coś Polskę” i nie płakał na papieżu, ten niechybnie współpracuje[1].

Te rozpoznania nietrudno odnieść do wiersza Miłosza, z którego Komendant zaczerpnął tytuł eseju. Pora zacytować utwór poety, chyba nie tak znany jak liryk Herberta:

Przebacz. Byłem strategiem jak wielu tych co przemykają się nocą koło ludzkich budowli.
Obliczałem gdzie stoją straże nim odważyłem się podejść do zamkniętych granic.
Wiedząc więcej, udawałem, że wystarczy mniej, nie tak jak tamci, którzy dają świadectwo,
Obojętni na wystrzały, pogoń w gąszczu i urąganie.
Niech mędrcy i święci, myślałem, całej ziemi dar przyniosą, a nie językowi.
Ja chronię dobre imię, bo język jest moją miarą.
Sielankowy, dziecinny język, który wzniosłe zamienia w tkliwe.
I rozpada się hymn albo psalm przewodnika chóru, zostaje kantyczka.

(…)

(Berkeley, 1972)

Domyślam się, że jednym z powodów, dla których Komendant postanowił zestawić ten wiersz z „Przesłaniem pana Cogito”, był jego trzeci wers (werset?). Poeta odcinał się w nim od postawy tych, którzy uważają – jak Herbert – że „trzeba dać świadectwo”[2]. A więc – że trzeba osiągnąć Barthesowski stopień zero pisania, znoszący przepaść między językiem a rzeczywistością. Miłosz odpowiadał na takie dictum, że jego poetycką miarą jest wyłącznie język. W nim – i tylko w nim – tworzy. Przy czym wieloznaczność wiersza noblisty nabiera w eseju Komendanta sensu historycznego i lokalnego. Posiłkując się autorytetem Miłosza, krytyk – jak rozumiem jego esej – wieszczył, że i solidarnościowy „hymn albo psalm” wkrótce rozpadnie się i zostanie po nim jeno „kantyczka”. A wtedy (że znów zacytuję puentę eseju) „skończymy źle, kapitulacją moralną i klęską intelektu”.

 

3.

„Kantyczka” to etymologicznie „pieśń”, ale i „monolog”, a definiuje się ją jako „popularną pieśń religijną”, „zbiór kolęd, pastorałek i jasełek”. Czytany dzisiaj, esej warszawskiego krytyka staje się nieomal kasandryczną przepowiednią, a sam Komendant wyrasta na proroka własnego pokolenia. Bo czy nie tym właśnie – popularną pieśnią religijną, zbiorem kolęd, pastorałek i jasełek – stała się w oczach równolatków III RP i osób jeszcze młodszych mityczna „Solidarność”? Czy tym, co po niej „zostało” – i co młodsze pokolenia odziedziczyły po niej w pamięci kulturowej (będącej niczym innym, jak powszechnym zbiorem wyobrażeń; ani prawdziwych, ani fałszywych) – nie są posępne, na zdartym gardle śpiewane „Mury” Kaczmarskiego? Czy to nie „wychowanie na Trójce”, „wolność kocham i rozumiem” i pamiętne tłumaczenia Jacka Żakowskiego, dlaczego Mateusz Kijowski może nie płacić alimentów? Młodzieżowe tiszerty „Władka” Frasyniuka, zakasane rękawy Grzegorza Schetyny podczas gościnnej wizyty na Woodstocku, kombatanckie opowieści, czego to nie było za komuny, a także memy z Soku z Buraka, gadanie: „ale do kościołów to nie wchodźcie”, dworek Sikorskiego w Chobielinie, podatki liniowe, typowie dyskutujący (zarówno w TVP, jak i TVN) o prawie kobiet do aborcji, biskupi w radach miejskich, twitterowe pouczenia Tomasza Lisa, a już całkiem niedawno – równoległe transmisje (zarówno w TVP, jak i TVN) z mszy beatyfikacyjnej kardynała Stefana Wyszyńskiego… Gdybym miał wskazać tylko jedną rzecz, za którą cenię esej Komendanta, wskazałbym na to, że już wtedy – gdy „hymny albo psalmy” jeszcze się nie rozpadły i nie zamieniły w ckliwą „kantyczkę” (niczym „Barka” śpiewana po śmierci papieża przez cały, nagle zjednoczony naród) – on, Komendant, nie uległ zbiorowym nastrojom i trafnie przewidział, co w przyszłości stanie się rewersem szlachetnej idei sojuszu ponad podziałami.

Tym mocniej warto podkreślić, że mimo na pozór życzliwego stosunku krytyka wobec kanonicznego tekstu Michnika „Kościół – lewica – dialog”, esej Komendanta należy czytać jako aluzyjną z nim polemikę. Przyszły redaktor „Wyborczej”, przypomnijmy, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych nawoływał do porozumienia „lewicy laickiej” z inteligencją z kręgów „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”. Bo tylko wspólnie, jego zdaniem, można było przeciwstawić się totalitarnej władzy. „Kościół – lewicę – dialog” zamykało – w postaci puenty – Herbertowskie „Przesłanie pana Cogito”, które Michnik wynosił na sztandary rodzącej się wówczas opozycji demokratycznej („na tej drodze ludzie lewicy laickiej spotykają chrześcijan i wraz z nimi odmawiają Herbertowską modlitwę ludzi wolnych”). Komendant – choć cenił Michnika za to, że napisał tekst w swoim czasie odważny i niezależny, skłaniający do dyskusji, a przez to i do myślenia – był taką wizją szczerze zaniepokojony i swoje wystąpienie kończył cytatem z wiersza Miłosza („modlitwą człowieka niewolnego”), jawnie polemicznym wobec utworu Herberta.

Innymi słowy, autor „Zostaje kantyczka” nie zgadzał się z wizją zarysowaną w jednej z ksiąg założycielskich III RP. Nie zgadzał się z tekstem, który stanie się zapowiedzią wiadomych koncepcji łączenia się ponad podziałami przeciw opresyjnej władzy[3]: lewicy akademickiej z nacjonalistami, banksterek i banksterów z pielęgniarkami i pielęgniarzami, a wszystkich pod jednym, błękitnym sztandarem, maszerujących w rytmie starego dobrego rocka, kolejnej współczesnej „kantyczki”, bo tylko tak możemy z nimi wygrać. Na swój sposób więc wyprorokował także nieszczęsny konkordat po 1989 roku oraz powiązany z nim „kompromis” aborcyjny, których intelektualnym i ideowym fundamentem były takie książki, jak „Kościół – lewica – dialog” Michnika[4].

 

4.

Łyżką dziegciu w beczce Komendantowego miodu jest to, że poza trafnymi profecjami jego esej nie oferuje nam dziś o wiele więcej w płaszczyźnie ideowo-politycznej. Wyłaniające się z całej książki ciepłe słowa o „myśleniu różnicą”, poszerzaniu pluralistycznej wspólnoty o własną „prawdę pozycyjną”, Bachtinowsko-Barthesowskie predylekcje ku polifoniom i heterogenicznościom – nie rekonstruuję tych koncepcji, szczegółowo omówił je Krzysztof Uniłowski[5] – sprawdziły się w specyficznej sytuacji intelektualisty wypracowującego swój osobny głos w późnym PRL-u, ale nie wydają się najwłaściwszą odpowiedzią na wyzwania współczesnego świata. Dzisiaj być może bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy poczucia jedności i myślenia nie tylko we własnym imieniu. Chciałoby się wierzyć, że spełnienie naszych potrzeb nie musi się jednak wiązać z koniecznością udziału – za cenę radykalnego naruszenia naszych granic – w jedynej słusznej wspólnocie afektywnej, której na imię „Polska”.

Eseje Komendanta przetrwały natomiast próbę czasu jako krytyka literacka najwyższej próby. Uczciwie trzeba przyznać, że jego niepowtarzalny styl wyrastał właśnie z konsekwentnego uwewnętrznienia hermeneutyki różnicy. Świadectwem szacunku do cudzego głosu (cytatu) i dążenia do uczynienia własnego wywodu polifonicznym – takim, w którym głos autora funkcjonuje na równych prawach z głosami rozmaitych Innych – była w pisarstwie Komendanta troska o niezawłaszczanie cudzego głosu dla własnych potrzeb. Toteż krytyk z uwagą starał się nie przekładać na język dyskursywny tego, co właśnie zacytował; nie dostrajał przytaczanych przez siebie wypowiedzi do logiki własnego wywodu. Nie tłumaczył przed czytelnikiem sensu wypowiedzi Innego, udając przy tym zdystansowanego narratora, lecz rozmawiał z nim, a przez rozmowę należy rozumieć zarówno życzliwą aprobatę, jak i jawną niezgodę. Jak sam pisał:

Gromadzę cytaty i fakty, może obsesyjnie krążę wokół swoich problemów, zestawiam cudzy głos z głosami mu obcymi; nie piszę tekstu o Kulcie grawitacji, piszę tekst przeciw temu kultowi. Dlatego nie chcę przekładać słów poety na język dyskursywny. Staram się, by słowa te nabrały blasku w określającej je różnicy.

 

5.

A już nie tak długo przed śmiercią podśmiewał się ze mnie, mówiąc: „Nie wiem, nie jestem kotem”, co było odpowiedzią na moją uwagę, że koty z całą pewnością „stresują się przeprowadzkami”. I w tej ripoście mieścił się cały Komendant. „Nie wiem, nie jestem kotem” to inaczej mówiąc: szanuję cudzą odmienność i nie próbuję tłumaczyć doświadczenia innej, w dodatku bliskiej mi istoty na własny język, zwłaszcza gdy jedyne co mam, to podyktowane skrywanym poczuciem wyższości domysły, szumnie określane mianem „empatii”. W żartobliwej uwadze Komendanta dostrzegam zachętę do traktowania radykalnej inności jako inności właśnie, do pogodzenia się z tym, że można współegzystować w bliskości z istotą, o której nie wie się nic lub bardzo niewiele. Sądzę, że to wciąż aktualna podstawa aksjologiczna dla takiego myślenia i pisania, które nie rozwiązuje zadań i nie odpowiada na pytania, godząc się z tym, że nigdy nie osiągnie spójności, nigdy też nie osiągnie statusu obiektywnej prawdy, której objawienia bezskutecznie wypatrywała Nowa Fala. Będzie wyłącznie – bo nie jest możliwe, by było czymkolwiek innym – dokumentem swych czasów, raportem z rozsypki.

Tylko że my wciąż jesteśmy w rozsypce i dlatego to, co Komendant diagnozował czterdzieści lat temu, powraca niczym samospełniająca się przepowiednia: „awansowaliśmy ku takiemu miejscu, którego nie ma”. Zastanawiam się, czy ktoś przypomniał sobie te tajemnicze słowa z jego eseju w jeden z pierwszych, upalnych dni sierpnia, kiedy w podziemiach stegieńskiego kościoła odbywało się „pożegnanie” Komendanta. Otwarta trumna stała na niewielkim podwyższeniu, a my wpatrywaliśmy się w nią z oddali, co jakiś czas szepcząc coś sobie do ucha. Przez dobrych kilkanaście minut – wraz z ciałem Komendanta – tkwiliśmy w miejscu, którego nie ma: w kościele, ale nie przed ołtarzem, bez „funkcjonariuszy Pana B.” (jak zdarzało mu się ich określać), ale ze złożonymi rękami. Pozbawieni scenariusza i w bezwiednym oczekiwaniu na coś, co się nie wydarzy. Wciąż jedną nogą w kruchcie. Nie mogłem nie myśleć o tym inaczej niż jako ostatnim żarcie Komendanta, który „pożegnanie” ze sobą wyprawił na modłę awangardowego spektaklu, 4 minut i 33 sekund oczekiwania w niepokojąco żywej ciszy.

 

[1] Szybko zresztą przekonał się, że jego przeczucia były uzasadnione. Książkę „Zostaje kantyczka” zamykają dwa eseje umieszczone w formie appendixu zatytułowanego jednoznacznie: „Została kantyczka”. W tekście pisanym cztery lata później, w 1985 roku, a więc już po stanie wojennym, Komendant relacjonował nie bez goryczy: „Tyle mówiliśmy – i nadal mówimy – o prawdzie, że w końcu udało się ją zsakralizować. Jak gdyby bez przerwy cały naród żył pod rozpostartymi ramionami krzyża. To niebezpieczna mesjanistyczna czkawka i groźne wmówienie, w najlepszej wierze popełniane przez tych, którzy – z braku innego języka, zafascynowani tłumami na spektakularnych uroczystościach kościelnych i zwykłych mszach – pieją o katolickości narodu” („Została kantyczka”).

[2] Nie można przy tym zapominać, że wiersz Herberta jest chronologicznie późniejszy od wiersza Miłosza. Rzecz jasna, utwór „Nie tak” mógł być odpowiedzią na inny znany tekst Herberta z poprzedniego tomiku „Napis” (1969), przedstawiający neoklasycystyczny program poetycki: „jeśli tematem sztuki / będzie dzbanek rozbity / mała rozbita dusza / z wielkim żalem nad sobą / to co po nas zostanie / będzie jak płacz kochanków / w małym brudnym hotelu / kiedy świtają tapety” („Dlaczego klasycy”). Bez wątpienia Miłosz mógł też myśleć o znanym liryku Józefa Czechowicza „Na wsi” („Przecież siano pachnie snem / a ukryta w nim melodia kantyczki / tuli do mnie dziecięce policzki / chroni przed złem”). Tak u Czechowicza, jak i u Miłosza, „kantyczka” może dawać jedynie złudzenie, że „chroni przed złem”.

[3] Michnik przestrzegał, że kto w Polsce Ludowej zwalcza w imię wolności Kościół katolicki, „ten – kimkolwiek byłby – jest albo ignorantem albo nie jest liberałem. Tak może czynić bądź głupiec, bądź uzbrojony w liberalną frazeologię rycerz totalistycznego i ateistycznego wstecznictwa. Albowiem liberał jest zawsze po stronie obrońców praw człowieka, centralnym elementem myśli lewicowej w totalitarnym państwie musi być antytotalitaryzm”. Prowadziło go to do wniosku wyrażonego w formie maksymy, że „genezą polskiego dialogu ludzi lewicy laickiej z chrześcijaństwem jest spotkanie w antytotalitarnym oporze”. Realia współczesnej Polski nie bez racji mogą być zestawiane z realiami lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, o których pisał Michnik – ze względu czy to na analogiczne decyzje polityczne (np. złączenie w 1966 roku Ministerstw Oświaty i Szkolnictwa Wyższego, skutkujące m.in. presją na „restrukturyzację” Polskiej Akademii Nauk), czy to na zbieżność nacjonalistycznej retoryki, symbolizowaną choćby przez strukturalne podobieństwo przemówień Władysława Gomułki z 1968 i Jarosława Kaczyńskiego z 2020 (ten ostatni, jak doskonale pamiętamy, twierdził, że „z całą pewnością ten depozyt moralny, który jest dzierżony przez Kościół, to jedyny system moralny, który jest w Polsce powszechnie znany. Jego odrzucenie to nihilizm (…)”, toteż wzywał „wszystkich członków PiS i wszystkich, którzy nas wspierają do tego, by wzięli udział w obronie Kościoła”; ten pierwszy z kolei grzmiał, iż „ci, którzy dziś wzywają do walki z naszą Partią, nie są jedynie wrogami Polski Ludowej. Są oni wrogami Polski jako takiej. Gdyby zdołali osiągnąć swe cele, staliby się grabarzami niepodległości narodu”). Czasy i rola Kościoła się zmieniają, niemniej trwałe pozostaje przekonanie, że w sytuacji, gdy autorytarna władza pragnie odgórnie ustalić, kto jest Polakiem, a kto nim nie jest, lewica powinna schować do kieszeni swoją lewicowość i centralnym punktem swego programu, podobnie jak reszta poróżnionej opozycji, uczynić bycie-przeciw-władzy. Zwłaszcza zaś – i nie ma znaczenia, czy na kalendarzu jest rok 1976, czy 2021 – powinna sobie odpuścić krytykę instytucji Kościoła katolickiego w Polsce.

[4] Główną inspiracją książki Michnika, co przyznaje sam autor, była ponadpięćsetstronicowa rozprawa Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych” (1971), w której przyszły redaktor naczelny „Więzi” w eleganckim i niewątpliwie opartym na szlachetnych założeniach wywodzie ukazywał wspólne, XIX-wieczne korzenie inteligencji lewicowej i tej związanej z chrześcijaństwem. W Polsce pomarcowej miało to czytelną wymowę ideową, co zresztą podkreślał sam autor, w jednym miejscu swojego wywodu posuwając się nawet do stwierdzenia, że niepokorny lewicowy inteligent – niczym Stanisław Brzozowski w ostatnich latach życia – powinien sobie uświadomić, „że i ten kontynent – chrześcijaństwo – choć odległy i trudno dostępny, leży w jego świecie i że tam również mógłby i on kiedyś zamieszkać”. Z kolei przyszły redaktor „Wyborczej”, wskazując na drogi wspólne Millowskiego liberalizmu i nauczania Kościoła katolickiego, przekonywał, że w Polsce Ludowej antytotalitarna postawa nie może być postawą antykościelną, a „otwarty konflikt liberalnej laickiej inteligencji z Kościołem jest zamkniętym – oby na zawsze – fragmentem dziejów Europy”. Im bliżej końca Michnikowskiego wywodu, tym jego retoryka staje się coraz bardziej pryncypialna. Jak pisze: „»Prywatność« religii – według propagandy komunistycznej – polegać ma na całkowitym odizolowaniu wartości religijnych od realiów politycznych, na całkowitej rezygnacji Kościoła z ingerencji w sferę polityki. Ten stan rzeczy nazywa się nieraz rozdziałem Kościoła od państwa. Na takim »rozdziale« Kościoła od państwa i na tak pojmowanej »prywatności« religii nie powinno lewicy laickiej zależeć. Byłby to w istocie rzeczy rozdział Kościoła od świata, od rzeczywistości, byłoby to zepchnięcie Kościoła do zakrystii”. Jeszcze dalej Michnik argumentuje zaś, że Kościół nie powinien „milczeć, kiedy w życiu publicznym gwałcone są zasady Ewangelii. (…) Czegóż zatem ludzie lewicy laickiej powinni oczekiwać od Kościoła? Przede wszystkim sami muszą uznać jego specyficzną, ponadpolityczną i ponaddoczesną, misję apostolską. Nie jest to wezwanie do konwersji, lecz do zaakceptowania realiów”.

[5] Por. np.: „Jednostkowe doświadczenie zaznacza swoją osobność dzięki różnicy, którą – powiada Komendant – trzeba rozumieć jako »kategorię przestrzenną« (…). W tej przestrzeni, par excellence społecznej, zajmujemy miejsce, a jednocześnie – generujemy ją, wypowiadając »jednostkowe zdanie«, zabierając głos, formułując wypowiedź. »Prawda pozycyjna« czyli właśnie zdanie-głos-wypowiedź, nie mając ugruntowania w zewnętrznej idei, znajduje je w praktyce społecznej danej jednostki, jej aktywności i działaniu” (https://rebus.us.edu.pl/bitstream/20.500.12128/10062/3/Unilowski_Doswiadczenie_krytyczne.pdf).

Artur Hellich
(ur. 1989) – literaturoznawca, pracuje jako adiunkt na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książki „Gry z autobiografią: przemilczenia, intelektualizacje, parodie” (IBL PAN, 2018), współautor monografii i antologii „Wiek teorii. Sto lat nowoczesnego literaturoznawstwa polskiego” (IBL PAN, 2020), współzałożyciel portalu Niewinni Czarodzieje. Fascynują go pogranicza literatury i literaturoznawstwa oraz dzieje poetyki i teorii literatury w Polsce w XX wieku.
redakcjaJakub Nowacki
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

rozmowa  

Dobrze, jeśli wiersz działa trochę przeciwko sobie

— Monika Glosowitz

NASTĘPNY

szkic  

Skąd się biorą odbiorcy poezji?

— Joanna Orska