O platformach cyfrowych rozprawia się na okrągło, a mimo to można odnieść wrażenie, że nikt nic nie wie: informatyczki nie wiedzą, co znajduje się w algorytmicznych „czarnych skrzynkach”; użytkowniczki nie rejestrują, na co wyrażają zgodę, gdy klikają „zarejestruj”; prezesi mogą co najwyżej „wrócić z odpowiedziami” na podstawowe pytania dotyczące biznesu, którym zarządzają. Co dopiero mówić o politykach, którzy nieraz zdają się nie mieć pojęcia o internecie w ogóle, ale za to świetnie sprawdzają się na platformach jako przedmiot żartów, w szeroko szerowanych memach. Jak choćby amerykańscy kongresmeni, bohaterowie filmików kręcących bekę, że „Mark Zuckerberg objaśnia internet starym ludziom” (najbardziej memowate są jednak głowy państw: swego czasu w Stanach Zjednoczonych człowiek-mem został prezydentem, z kolei w Polsce prezydent został człowiekiem-memem, ostatnio zresztą dołączył do niego francuski kolega po fachu).
Zwykły śmiertelnik, posadzony na tej karuzeli śmiechu poprzez łzy, ma prawo być skołowany — tym bardziej, że orientacji w rozpędzonym świecie technologii wcale nie ułatwia język zaplątany w chaszcze korpobiznesowej propagandy, PR-owej mowy-trawy. W 2010 roku badacz mediów Tarleton Gillespie zwracał uwagę, że określenie „platforma” zostało wybrane przez propagatorów internetu „nowej generacji” (tzw. Web 2.0) ze względu na swoją nieostrość i wieloznaczność; mnogość skojarzeń, które pozwalały pozyskiwać przychylność różnych grup interesu jednocześnie (publicznej opinii i prywatnego kapitału, branży nowych technologii i świata „starych” mediów, ówczesnych ustawodawców oraz przyszłych reklamodawców). Dziś trudno sobie nawet wyobrazić terminologiczne alternatywy. Gillespie przywołuje opcje wręcz banalne, takie jak: „usługi internetowe” czy „internetowi pośrednicy”. Gdzież im do powabu i obietnicy, do „innowacyjności” i „rewolucyjności” cyfrowych platform?
Przykładowo, na potrzeby rozmów z branżą medialną wykorzystywano metaforę platformy jako podstawy, na której można budować – fundamentu dla nowych możliwości („dystrybucji materiałów”, „monetyzacji treści”, „dotarcia do odbiorców” itp.). Z kolei by zyskać przychylność opinii publicznej, prezentowano platformy jako mechanizm demokratyzacji, wynoszący „władzę ludu” na wyższy poziom – tj. na podwyższenie, z którego każdy mógłby przemówić, zabrać głos, dać wyraz swojej freedom of speech. Wciąż chyba (?) na dźwięk słowa „platforma” widzimy oczami wyobraźni podest na jakimś wiecu czy innym zgromadzeniu: powierzchnię płaską, czyli równą i zorientowaną poziomo (horyzontalną), a przy tym otwartą dla różnych mówców (którym zapewnia mniej więcej ten sam zasięg i widoczność). Podobnie struktury Web 2.0 miały być neutralne, horyzontalne, szeroko dostępne i równe dla wszystkich. Tego rodzaju skojarzenia związane z bezstronnością, brakiem (politycznych) przechyłów były eksponowane również pod kątem legislacji. Neutralność miała bowiem odróżniać platformy od mediów „tradycyjnych” – i w efekcie chronić te nowe twory przed istniejącymi już regulacjami, jakie obejmowały radio, prasę czy telewizję.
Dziś chyba nawet najbardziej zagorzała technoentuzjastka nie nabiera się na rzekomą neutralność platform, coraz mniej osób wierzy w proste przełożenie cyfryzacji na demokratyzację, a online’owe fundamenty wydają się płynne niczym strumienie danych i pieniędzy (nagła zmiana w regulaminie, algorytmie czy interfejsie może zatopić efekty czyjejś długotrwałej pracy, np. kanał edukatorki na YouTubie czy profil sexworkera na OnlyFans; może też przyblokować rządową kampanię informacyjną w newralgicznym momencie kryzysu pandemicznego). Ale żyć trzeba dalej, więc tak sobie żyjemy zanurzone w tym wirtualnym świecie. I czujemy się w nim nawet jak ryby w wodzie – przy czym woda ta jest mętna, zanieczyszczona, pełna odpadków i toksycznych wycieków.
Oraz sieci rybackich. Ach, gdyby tylko ryby wiedziały o sieciach i kutrach tyle, ile my możemy wiedzieć o platformach! I gdyby w dodatku miały głos, żeby zagłosować przeciwko zatruwaniu akwenów!
Przepustowość
Wiem, sam przed chwilą pisałem, że w wirze nieprzebranych informacji, rozbieżnych opinii i klikalnych bzdur nie sposób się dziś połapać. Ale czymś w rodzaju deski, no, deseczki ratunkowej może być książka „Platform capitalism” Nicka Srnicka, która w końcu (po 6 latach od publikacji oryginału) ukaże się w języku polskim (tłum. A. Karalus). Autor przyznaje, że zajął się tematem z osobistej potrzeby przedarcia się przez szum informacyjny i wyklarowania odpowiedzi na pytanie, czym są platformy: „Gdy zająłem się badaniem tej tematyki, istniało sto albo tysiąc różnych definicji […] więc pod wieloma względami książka „Platform capitalism” to po prostu moja próba zrozumienia o czym myślę, o czym mówię, gdy używam słowa »platforma«”.
Podczas tej próby Srnicek nie zajmuje się naszym rozczarowaniem platformami, ale odczarowaniem platform: rozpędza aurę niezwykłości, wygasza rozpalane przez marketing fantazje, wycisza lamenty nad dystopijną przyszłością rodem z mrocznego science-fiction. Nie chodzi nawet o to, że „nie taki diabeł straszny”, bo według niego owszem jest straszny, jeszcze jak! Ale diabeł ten, jak każdy stwór, ma swoją anatomię i genealogię, różne właściwości, którym warto się na chłodno przyjrzeć przed stawianiem diagnozy i planowaniem leczenia. „To trzeba na spokojnie usiąść i pomyśleć” – zdaje się sugerować autor, biorąc pod lupę mechanizmy działania platform, ich socjoekonomiczne źródła oraz kierunki rozwoju.
Samo przekonanie, że społeczeństwo trzeba przekształcić, nie podlega tutaj dyskusji.
Nie jest to więc praca apolityczna. Pojęciowe uporządkowanie i chłodne opisanie rzeczywistości ma nam pomóc w postawieniu pierwszego kroku na drodze do społecznej zmiany (o której Srnicek pisał niemało, m. in. w znacznie gorętszym, ale i dość chaotycznym Manifeście akceleracjonistycznym, stworzonym wespół z Alexem Williamsem). Zresztą we wstępie do „Platform capitalism” wprost czytamy: „To, jak konceptualizujemy przeszłość i przyszłość, jest ważne dla naszego strategicznego myślenia oraz tworzenia taktyk politycznych mających przekształcić społeczeństwo”. Samo przekonanie, że społeczeństwo trzeba przekształcić, nie podlega tutaj dyskusji. Warto zaznaczyć, że chodzi o społeczeństwo globalne: autor jest uniwersalistą i wielokrotnie wyrażał swoje znużenie lewicowym partykularyzmem, który zadowala się działaniem w wąskich ramach wytyczanych przez czyjeś przygodne „tu i teraz”. Tymczasem oplatające świat sieci połączeń uważa za szansę na współpracę w skali ponadlokalnej, przekraczającej rozmaite partykularyzmy w imię wspólnego interesu.
Srnicek zmieścił swoje przemyślenia na nieco ponad stu stronach książki formatu kieszonkowego. To możliwie krótka i klarowna synteza, oczyszczona z niemal wszystkiego, co niekonieczne (choć często przyjemne i potrzebne): z dygresji, metaforyki czy emfazy. Minimalizm wypowiedzi niejako rekompensuje tu złożoność tematu oraz wysiłek, który trzeba wkładać w przyswajanie nowych pojęć z zakresu ekonomii czy nowych technologii. Zupełnie jakby autor brał pod uwagę umysłowe obciążenia czytelniczki w realiach systemowej dystrakcji, medialnego przebodźcowania w trybie 24/7.
Co więcej, stosunkowo neutralny ton wypowiedzi powinien być strawny także dla osób, które (przynajmniej na razie) nie mają nic wspólnego z antykapitalizmem, a kto wie, może nawet pracują w branży technologicznej albo uczą się właśnie marketingu i chciałyby sobie co nieco doczytać o platformach. Zwłaszcza że książeczka Srnicka stanowi całkiem solidne wprowadzenie, pozwala poznać zupełnie niekontrowersyjne podstawy zagadnienia, w dodatku bez dławienia się językową watą typową dla biznesowych poradników.
Ja natomiast, inaczej niż Srnicek, pozwolę sobie na dygresję: nie ma chyba jednej recepty na dotarcie z subwersywnym przekazem do dzisiejszych czytelników. Tematycznie pokrewna książka „Wiek kapitalizmu inwigilacji” Shoshanny Zuboff czerpała siłę między innymi z moralnego wzmożenia, z obrazowej, kipiącej od emocji retoryki, z namnażania oburzających przykładów nadzoru i naruszeń prywatności, a czasem nawet z wyolbrzymiania pewnych problemów (niestety kosztem innych, być może bardziej zasadniczych, jak wskazywał we wnikliwej i wyjątkowo przy tym zjadliwej recenzji / polemice dla „Bafflera” Evgeny Morozov). Jednocześnie mam wrażenie graniczące z pewnością, że mało kto „Wiek kapitalizmu inwigilacji” przeczytał od deski do deski. Znam prawdziwych pasjonatów (amatorów?) kultury cyfrowej, którzy nie zdołali przebrnąć przez to przeszło 800-stronicowe tomiszcze, mimo że kupili je ze szczerym zamiarem pogłębionej lektury i do dziś z nadzieją i rezygnacją, mieszanką dumy i wstydu trzymają na półce, tuż obok „Kapitału w XXI wieku” Thomasa Piketty’ego (a w kolejce już czeka przecież na nich „Kapitał i ideologia”, w polskiej wersji 1216 stron).
Ostatecznie jednak to dzieło Zuboff zdobyło dominującą pozycję w dyskursie krytycznym wokół branży Big Tech (choć emocjonalna nośność nie była zapewne jedyną przyczyną takiego obrotu spraw). Co więcej, księga ta trafiła do rąk polskiej czytelniczki na długo przed książeczką Srnicka, mimo że w oryginale kolejność publikacji była odwrotna. Oczywiście w „idealnym świecie”, obficie obdarowującym nas zasobami czasu i uwagi, warto byłoby przeczytać obie prace. Są one wobec siebie komplementarne: mają wspólny przedmiot refleksji, ale przyglądają mu się z diametralnie różnych perspektyw. Indywidualistyczna optyka Zuboff, skupiona na zagadnieniach ochrony prywatności oraz autonomii jednostki, aż prosi się o uzupełnienie refleksją szerszą, bardziej systemową, stricte ekonomiczną.
Błąd krytyczny
Srnicek zajął się tematem platform (a nie np. „ekonomii fuch” czy „ekonomii współdzielenia”), bo według niego ten właśnie model biznesowy najlepiej wyraża kierunek rozwoju współczesnego kapitalizmu. Właściwie nie rozwoju, a regresu – „długofalowego spowolnienia” (long downturn), które nastąpiło po bezprecedensowym przyspieszeniu zachodnich gospodarek po drugiej wojnie światowej. Począwszy od lat 70. XX wieku muszą się one mierzyć z coraz większą konkurencją w zglobalizowanym świecie. W związku z tym dążą do zwiększenia rentowności za wszelką cenę, m. in. „odchudzania” biznesów (przez specjalizację, fragmentaryzację zadań, outsourcing czy offshoring) oraz osłabiania siły roboczej (przez różne formy deregulacji czy rozbijanie działalności związkowej).
W drugiej połowie lat 90. nastąpił krótkotrwały boom związany z technologiami komputerowymi, który dawał nadzieję na odwrócenie negatywnych trendów w ramach „nowej ekonomii” (według przepowiedni rozmaitych wizjonerów opartej na niewyczerpanym bogactwie informacji i w rezultacie wyzwolonej spod presji efektywności). Okres ten stworzył podwaliny pod wyłonienie się modelu platformowego. Doprowadził on bowiem do komercjalizacji (czy też grodzenia) znacznych obszarów internetu oraz do wielkich (publicznych i prywatnych) inwestycji w informatyczną infrastrukturę i hardware. Ugruntował też nowe podejście do budowania biznesu według zasady „growth before profit” (czyli „wzrost przed zyskiem”), do dziś widoczne w działalności wielu platform (na czele z Uberem, latami dopłacającym miliardy do przynoszącej straty działalności, m. in. po to, żeby wygryźć konkurencję pod postacią firm taksówkarskich). Pęknięcie bańki spekulacyjnej dotcomów w 2001 roku przywróciło, czy wręcz zmultiplikowało, presję na rentowność w sektorze technologicznym – ale doszło do tego już w nowych realiach, w sytuacji szerokiego dostępu do cyfrowych narzędzi optymalizacji i kontroli. Z kolei katastrofa ekonomiczna 2008 roku zmusiła zakumulowany przez reptilian kapitał do szukania nowych dróg ujścia, zachęcając ich m. in. do inwestycji w usługi cyfrowe i startupy z Doliny Krzemowej.
Problemem przeinwestowanych dotcomów był rozdźwięk między obietnicami zysków w bliżej nieokreślonej przyszłości a finansowymi stratami w przeciągającej się teraźniejszości (względnie brakiem modelu biznesowego, który mógłby te straty z czasem zrekompensować). Platformy okazały się idealnym rozwiązaniem tego problemu. Nie służą więc one „łączeniu ludzi” czy „udostępnianiu światowych zasobów informacji”, nawet jeśli rzeczywiście to robią (albo robią to na większą skalę niż miało to miejsce za czasów Web 1.0, bo przecież internet służył do łączenia ludzi i udostępniania informacji od samego początku, na długo przed Facebookiem i Googlem). To truizm, ale zagrzebany często pod warstwą przemielonych na lekkostrawną papkę frazesów: platformy mają na celu generowanie zysków i windowanie cen akcji. Nie działają w imię „zmieniania świata na lepsze”. Przy czym Srnicek nie próbuje rozpatrywać tej kwestii w kategoriach oceny moralnej. Nie chodzi o to, że Meta czy Alphabet postępują niewłaściwie, ale o to, że większość szkód wyrządzanych przez te firmy jest pochodną logiki systemu, wynika z zestawu zachęt i zniechęt, rynkowych nagród za „poruszanie się szybko i niszczenie, ile wzlezie” oraz kar za „niewyrządzanie zła”. Jak czytamy w książce: „[korporacyjni] aktorzy są zmuszeni do poszukiwania zysków, aby odeprzeć konkurencję. Nakłada to ścisłe ograniczenia na kwestię tego, co możliwe”.
Platformami kieruje więc imperatyw zbierania danych, są one aparatami przechwytywania danych, dane to paliwo, które je napędza. Właśnie o ten surowiec mają się toczyć wspomniane przez Srnicka »wojny platform«.
Za bezprecedensową rentownością platform stoi m. in. czerpanie korzyści z roli pośrednika, co pozwala nie tylko gromadzić dane na temat transakcji i interakcji między użytkowniczkami, ale także unikać kosztów związanych z wytwarzaniem własnych treści czy produktów. Sprawę tę w sposób prosty i dosadny podsumował podczas trwającego właśnie Biennale Warszawa badacz z UCLA Ramesh Srinivasan: „chodzi o to, żeby prawie nic nie wydawać, prawie nic nie tworzyć, prawie nic nie posiadać, prawie nikogo nie zatrudniać i prawie wszystko monetyzować”. Optymalizację rozmaitych wydatków ułatwia także ustawiczne zapóźnienie państwowych regulacji i procedur dotyczących technologii (wiąże się to z bezkarnym grasowaniem na tzw. „nowym Dzikim Zachodzie”, a często także z wywoływaniem zakłóceń / dysrupcji porządku prawnego i instytucjonalnego). Warto przy tym zaznaczyć, że regulacyjne zapóźnienia nie wynikają wyłącznie z biurokratycznej bezwładności, ale także z intensywnych działań lobbystów.
„Tak jak ropa, dane to materiał do wydobycia, zrafinowania i wykorzystania na szereg różnych sposobów. Im więcej ktoś ma danych, na tym więcej sposobów może je wykorzystać” – podkreśla Srnicek. Platformami kieruje więc imperatyw zbierania danych, są one aparatami przechwytywania danych, dane to paliwo, które je napędza. Właśnie o ten surowiec mają się toczyć zapowiadane przez Srnicka „wojny platform” (platform wars). Termin ten opisuje zaostrzenie rywalizacji pomiędzy korporacjami technologicznymi takimi jak Amazon, Meta, Alphabet i Microsoft, które oferują różne usługi i w konwencjonalnym sensie wcale nie wydają się konkurentami. Oczekiwanie od nich „samoregulacji” – tzn. żeby same stały na straży prywatności użytkowników – jest niewiele mądrzejsze od postawienia psa na straży soczystej szynki. Platformy zbierają danych jak najwięcej, więcej niż powinny, więcej niż im wolno, więcej, niż to oficjalnie przyznają. Nieraz już zresztą wychodziło na jaw, że ich przedstawiciele okłamywali opinię publiczną w tym zakresie (czasem nawet się do tego przyznawali).
Posunięcia korporacji zarządzających platformami bywają dla nas nieczytelne i trudne do zinterpretowania m.in. dlatego, że organizacje te działają według zupełnie innych zasad niż „tradycyjne” biznesy, których obraz utrwalił się w społecznej wyobraźni za sprawą mediów, edukacji czy mądrości przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Srnicek skrótowo opisuje najważniejsze różnice, które powinny nam pomóc w rozumieniu logiki, jaką kierują się platformy.
Po pierwsze, platformy czerpią siłę z „efektów sieciowych”. Oznacza to, że użyteczność platformy rośnie wraz z liczbą korzystających z niej osób (im więcej naszych znajomych na Facebooku czy okolicznych kierowców w systemie Ubera, tym trudniej nam się przenieść do konkurencji).
Po drugie, wykazują naturalną dla nich tendencję do monopolizacji. Wiąże się to zarówno z „efektami sieciowymi”, jak i z potrzebą gromadzenia jak największych zasobów danych: im większa platforma, tym więcej ma danych, a im więcej ma danych, tym sprawniej może pełnić swoje funkcje i, co za tym idzie, przyciągać kolejnych użytkowników.
Po trzecie, z zasady walczą o zajęcie „kluczowej pozycji” – jak najwcześniejsze zdominowanie pewnego obszaru czy niszy, przy czym może chodzić tutaj zarówno o rodzaj usługi, jak i sposób ekstrakcji danych. Dlatego też są skore do „subsydiowania skrośnego”, czyli finansowania usług, które same w sobie nie przynoszą zysków, ale przyciągają lub zatrzymują użytkowników w obrębie należącego do firmy ekosystemu. Kluczową pozycję może zapewnić im też hardware (jak telefony z wbudowanym Androidem) lub interfejs (jak wyszukiwarka Google) – technologiczne warstwy, z których muszą korzystać inne firmy, żeby osiągnąć swoje cele. O zajęcie takiej „kluczowej pozycji” stara się właśnie Meta (Facebook) ze swoim projektem Metaverse i Oculusem w roli hardware’u. Chodzi o stworzenie infrastruktury, z której musiałaby skorzystać każda osoba lub firma próbująca odnieść sukces w przestrzeni społecznościowego VR-u (zostawiając przy tym daninę w postaci danych lub narzuconej opłaty).
Warto docenić, że Srnicek nie koncentruje się wyłącznie na problematyce platform społecznościowych czy contentowych. Podobną ilość uwagi poświęca innym rodzajom działalności, m.in. platformom chmurowym (do przechowywania danych), przemysłowym (do zarządzania procesami produkcyjnymi) czy „odchudzonym” / lean platforms (wyspecjalizowanym w określonym typie działalności i przerzucającym ryzyko prowadzenia biznesu na pracowników, często zwanych eufemistycznie „partnerami”). W ten sposób autor wychodzi poza problem inwigilacji i wynikającej stąd manipulacji psychiką konsumentek. Co za tym idzie, niejako ante factum polemizuje z poglądem Zuboff, jakoby dzisiejsza gospodarka cyfrowa stanowiła zupełnie nowy reżim akumulacji, w którym gra nie toczy się już o wartość dodatkową ludzkiej pracy, ale o „nadwyżkę behawioralną”, czyli wiedzę na temat naszych zachowań i pragnień.
Srnicek jest orędownikiem pełnej automatyzacji pracy oraz wprowadzenia powszechnego i bezwarunkowego dochodu podstawowego
Tymczasem praca znajduje się w centrum podejmowanej tu problematyki. Niektóre platformy zarabiają na darmowej pracy użytkowniczek wytwarzających treści; inne kontrolują i „optymalizują” pracę tak skutecznie, że ich podwładni, często nieposiadający nawet statusu pracowników, mierzą się z ryzykiem utraty godności, zdrowia czy środków do życia. Od razu nasuwa się kilka medialnych obrazków, jak przymuszanie podwładnych Amazona, żeby sikali do butelek albo samobójstwo przepracowanego kierowcy Ubera (i, nawiasem mówiąc, także samobójstwa taksówkarzy innych firm, którzy nie wytrzymali presji platform „współdzielących się” samochodami). Wreszcie, wszystkie platformy w mniejszym lub większym stopniu – w szczególności zaś platformy przemysłowe – wspierają procesy automatyzacji. To przecież także wartość ludzkiej pracy przechwycona przez kapitał, przetłumaczona na język danych i zamieniona w algorytmy w taki sposób, aby człowiek stał się zbędny.
W tej akurat książce Srnicek niewiele miejsca poświęca możliwym rozwiązaniom problemów potęgowanych przez kapitalizm platform. Ledwie wspomina o platformowych infrastrukturach jako dobru publicznym finansowanym przez państwo czy o modelu spółdzielczym, który jest według niego wartościową, ale nie dość konkurencyjną w skali makro alternatywą dla prywatnych korporacji. Wiemy jednak z innych tekstów, że Srnicek jest orędownikiem pełnej automatyzacji pracy oraz wprowadzenia powszechnego i bezwarunkowego dochodu podstawowego. Ten ostatni postulat nie jest nowy, ale jest z pewnością coraz mocniej obecny w dyskusjach (i eksperymentach) ekonomistek, jak również w debacie publicznej w krajach rozwiniętych. Postulat ten był też niejednokrotnie popierany przez biznesmenów z Doliny Krzemowej, z Markiem Zuckerbergiem na czele, co należy traktować nie jako przejaw pięknoduchostwa czy idealizmu, ale raczej pragmatyzmu i ekonomicznego realizmu (a może też cwaniactwa, chęci dalszego „podróżowania na gapę” na koszt społeczeństwa).
Praca wyobraźni
Platformy, które odgrywają coraz większą rolę w globalnej gospodarce, wydatnie przyczyniają się do procesów automatyzacji i prekaryzacji pracy, a w efekcie do ubożenia całych grup społecznych. Wobec tego z coraz większą siłą narzuca się pytanie: jak w splatformizowanej przyszłości utrzymać dalszy wzrost wartości sprzedaży i konsumpcji przy kurczącej się liczbie osób potrzebnych do pracy, a więc: osób zarabiających? Kto, jak, za jakie pieniądze miałby kupować towary produkowane na masową skalę przy wsparciu platformy IIoT Siemensa, reklamowane na Instagramie czy sprzedawane przez Amazona? Chyba nie kierowcy Ubera, bo ci docelowo też mają zostać zautomatyzowani (choć nie będzie to takie proste, zwłaszcza po tym, jak pojazd autonomiczny Ubera zaliczył w 2018 roku bolesny falstart, zabijając 49-letnią kobietę). Ani pracownice platformy Mechanical Turk, wykonujące za kwoty rzędu kilku centów proste (dla człowieka) zadania, których (jeszcze) nie udało się zautomatyzować. Może chociaż dostawcy eksploatowani przez Jeffa Bezosa dadzą się skusić, skądś przecież muszą brać butelki jako narzędzia do optymalizacji własnej fizjologii? A może w tej zaawansowanej technologicznie przyszłości dla każdej z nas znajdzie się jakaś przyzwoicie płatna, nawet jeśli niezbyt pożyteczna, bullshit job (według różnych tłumaczeń tekstów Davida Graebera „gówno warta praca”, „pseudopraca” lub „praca bez sensu”)?
Ostatecznie, mimo krytycznego stosunku do platform jako modelu biznesowego, Srnicek nie jest przeciwnikiem platform jako internetowych infrastruktur – cyfrowych przestrzeni wymiany i współpracy. Możliwe kierunki rozwoju są rozliczne, potencjalnie nieskończone (i, rzecz jasna, obarczone najróżniejszymi wyzwaniami): od wzmocnienia rynkowych regulacji, przez uspołecznienie, po nacjonalizację; od decentralizacji, przez osłabienie monopoli, po utworzenie ponadnarodowej platformy jako globalnego dobra publicznego. Jasne jest jednak, że odpowiadając na wyzwania związane z kapitalizmem platform, należy zająć się nie tylko platformami, ale także kapitalizmem; innowacjami nie tylko technologicznymi, ale i społecznymi. Srnicek nie narzuca gotowych rozwiązań zapewne dlatego, że sam jeszcze nie ma w pełni wyklarowanej wizji i chce nas, czytelników, zaprosić do namysłu, do wprawienia wyobraźni w ruch. „Zmiana świata na lepsze” – którą rozmaici prelegenci z Doliny Krzemowej (i z Doliny Krzemowej) wycierają sobie gęby, nosy i rękawy – to akurat rodzaj pracy, której nie da się zautomatyzować.
Kulturoznawca, doktorant humanistyki cyfrowej w IBL PAN i Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował m.in. w „Widoku. Teoriach i Praktykach Kultury Wizualnej”, „Kulturze Popularnej”, „Przeglądzie Humanistycznym”, „Kwartalniku Filmowym”, „Gazecie Wyborczej”, „Magazynie Pismo” i „Dwutygodniku”. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat mechanizmów władzy w mediach społecznościowych. Członek społeczności LGTBQ+.