fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

Tyle w tem prawdy, ile popiołu strąciłem z papierosa.

 

„Otworzyła mi drzwi szatynka w perkalowej sukience. Nie kołysała się w biodrach i nie kołowała rękami, jak tamta Aniela spotkana na schodach, nietykalna panienka z peryferyj – śpiewająca »To wszystko co mogę dla ciebie zrooobić, chłopcze«” – ależ to jest początek! Można powiedzieć, że wchodzimy w to opowiadanie razem z drzwiami, wraz z całym chłopięcym pragnieniem flirtu i zadawnionych, erotycznych urazów, związanych z odrzuceniem, po czym natychmiast zostajemy ponownie „zgaszeni”, rozczarowani: niczego tu dla was nie ma, chłopcy.

„Obrachunek” nie jest najwybitniejszym z prozatorskich utworów Adama Ważyka, a jego daleko posunięta niespójność narracyjna może utrudniać lekturę nieprzygotowanym zawczasu czytelnikom (ba – są chwile, gdy naprawdę nie wiadomo, czyim głosem i z którego planu czasowego akurat mówi narrator). Ale właśnie o ten efekt maligny chodziło poecie, o możliwość zgubienia bohaterów między przeskakującymi skojarzeniami, w rozrastającej się i przepastnej czasowości. Jest w tym enigmatycznym tekście, opublikowanym w drugim numerze warszawskiego pisma „Droga” z 1934 roku, autor „Labiryntu” na rozdrożu: między fantastycznymi opowiadaniami pisanymi w duchu „Heretyka i S-ki” Apollinaire’a, spłacającymi dług wobec opowiastki brukowej i kubistycznych mistrzów (zebranymi w „Człowieku w burym ubraniu” z 1930 roku), a znacznie bardziej realistyczno-psychologicznymi powieściami pokroju „Latarnie świecą w Karpowie” (1933) i „Mity rodzinne” (1938). Zauważmy też, że „Droga” – mimo oczywistych warszawskich i sanacyjnych powinowactw, kierowana literacko przez Józefa Czechowicza (redaktorem naczelnym był wówczas Wiliam Horzyca) – miała właściwie charakter pisma polityczno-ekonomicznego, na ogół poświęcającego obszerny dział esejów oraz krytyki właśnie takim zagadnieniom i książkom. Sam „Obrachunek” wynika estetycznie tyleż ze sporu o status metafory w prozie awangardowej oraz polemik ze „Zwrotnicą” (specyficzna rozlewność narracji wobec postulatów nowoczesnej oszczędności), ile z fascynacji Ważyka realizmem oraz surrealizmem – nie jako negacją, lecz artystycznym przekroczeniem i swoistym żądaniem nowoczesności. Jest to jednak utwór, w którym zapisał on znaczną część swojego dojrzałego światopoglądu, tego samego, który odnajdziemy w powojennych wierszach z „Wagonu” i „Zdarzeń”, a który dotyczył lęku przed uabstrakcyjnianiem się systemów znakowych oraz przed maszyną nowoczesnej ekonomii jako nowej, świeckiej religii.

Daleko posunięta niespójność narracyjna »Obrachunku« może utrudniać lekturę nieprzygotowanym zawczasu czytelnikom

Słusznie przeprowadził Wiesław Krzysztoszek w swoim „Micie niespójności…” rozbudowaną paralelę między tym wczesnym opowiadaniem Ważyka a jego poematem „Labirynt” z 1961 roku[1]. Fragmenty „Obrachunku”, odpowiednio delimitowane, weszły w skład powojennego dzieła na zasadzie swoistych ready-mades, właściwie jeden do jednego. Niestety samemu opowiadaniu nie poświęcił badacz zbyt wiele miejsca, jakby z tego niezwykłego utworu, który Ważyk postanowił po wojnie ocalić w innym tekście, uwagę zwracała głównie liryczna zasada organizacji całości. A dodajmy, że „Obrachunek” zachował się w archiwum w dwóch dodatkowych kopiach, obficie komentowanych i ręcznie redagowanych przez autora, co nie zdarzyło się w przypadku pozostałych tekstów Mamy tu więc doskonały materiał badawczy, pozwalający spojrzeć na to, jak poeta precyzował lub rozcieńczał pewne skojarzenia.

Owszem, już sam styk faktografii i liryzmu jest w opowiadaniu interesujący i po części można się zgodzić z Krzysztoszkiem, że:

schemat fabularny – wizyta narratora w domu RS – jest wyłącznie pretekstem pozwalającym na swobodne wysnuwanie obrazów i skojarzeń, cofanie się w czasie, nakładanie się różnorodnych planów zdarzeniowych związanych z różnymi postaciami. To z połączenia tych autonomicznych obrazów, scalenia fragmentarycznych odprysków świata wyłoni się dopiero całościowy obraz domu mieszczańskiego w okresie wielkiego kryzysu[2].

Zasada kompozycyjna „Obrachunku” zdaje się jednak ściśle współgrać z tematyką, choć niewątpliwie jest to jedno z bardziej eksperymentalnych spośród ówczesnych prozatorskich dzieł Ważyka, w pełni poddane logice skojarzeniowej, kumulatywne i symultaniczne, lekceważące przestrzeń i czas, zorganizowane właśnie jak kubistyczny obraz. Trudno zrekonstruować to opowiadanie, streścić je w taki sposób, żeby nadać zdarzeniom chronologiczny porządek, bo te pełnią raczej rolę reorganizowanych układów atomów. Najpełniej zdaje się w tym krótkim tekście uwidaczniać charakterystyczna dla dojrzałego Ważyka postawa epistemologiczna: traktowanie konstruktów i konfiguracji psychicznych jako realnych bytów.

Coś się jednak w „Obrachunku” wydarza, jakąś fabułę możemy odtworzyć, nawet jeśli ma ona pełnić funkcję pretekstu do studium „pojawiania się” i „znikania” postaci z kart opowieści i – tym samym – z czyjegoś życia, co zdawało się szczególnie zajmować wówczas autora „Mitów rodzinnych”. Narrator odwiedza RS-a, Ryszarda Septembera juniora, swojego dawnego znajomego, z którym nie miał kontaktu przez kilka ostatnich lat. Ich spotkanie jest oczywiście wynikiem gry przypadku i doraźnych interesów – Ryszard poznaje przyjaciela na ulicy po szaliku i postanawia włączyć go w swoiste „odzyskiwanie przeszłości” (a raczej wykorzystać wbrew jego woli). Po krótkiej wymianie zdań w mieszkaniu (o tym za chwilę) udaje się na spotkanie z niewidzianym od wielu lat ojcem (Richardem Semptemberem seniorem), dawniej „znośnie uposażonym” urzędnikiem bankowym, a dziś bankrutem. Jak w dobrej balladzie podwórkowej, wyszedł on kiedyś (dokładnie: 25 lat wcześniej) po papierosy i odnalazł się później w Ameryce, odniósł sukces, a teraz kryzys ekonomiczny ściągnął go z powrotem do kraju. Wciąż pozostaje jednak Ojcem – „z krwi i kości”. „Przecież to mój rodzony ojciec. Różni się ode mnie tylko o pół zgłoski” – mówi bohater, RS junior, i choć jest to zdanie zabawne, dobrze pasuje do schematycznego i dziedzicznego psychologizmu, którym obdarzał Ważyk całe mieszczaństwo. Określa zresztą to „wyjście” ojca zręczną, ale ważną dla niego, poetycką metaforą: „wyskoczył ze swojej stałej orbity” oraz nieco bardziej lekceważącym: „zapomniał się i zamiast wrócić do domu poszedł w przeciwną stronę”. Zainspirowany odkryciami fizyki początku XX wieku, często będzie w utworach, zwłaszcza tych poetyckich, nawiązywał do tego astronomicznego konceptu i przedstawiał losy ludzi jako pewne ustabilizowane trajektorie, układy planet, które w regularnych odstępach wymijają się i spotykają ze sobą, aż następuje moment zerwania stabilności – raczej anomalia niż katastrofa. To nagłe zakłócenie, na ogół banalne zdarzenie, bo mówimy o mikroruchach w obrębie codzienności, a nie o bohaterskim mierzeniu się z historią polityczną czy gospodarczą, wytrąca postaci z ich przyzwyczajeń i wprowadza nowe układy. Być może i one z czasem uległyby wyrównaniu, na razie jednak mają charakter entropijny: coś się rozprasza, rozrzedza, wrażenie porządku ustępuje poczuciu chaotycznych ruchów Browna.

Ten rodzaj zakłócenia dotyczyłby jednak głównie samych bohaterów i ich poczucia bezpieczeństwa w płynnym świecie galopującej nowoczesności i odchodzącej w przeszłość mieszczańskiej stabilizacji. W tle „Obrachunku” odbywa się tymczasem przemarsz przez wspomnienia i freudowskie konotacje oraz dialogi z trzema kobietami, również mieszkankami domu Ryszarda-juniora w różnych momentach jego „świetności”: Heleną, babką Malwiną (nestorką rodu) i Anielą, guwernantką. One z kolei w pewnej chwili przypominać zaczynają „trzy gracje” z dziecięcego wspomnienia narratora, które utkwiło mu w pamięci jako dawno widziana fotografia albo jako gobelin, nagle zyskujący nowe znaczenia (jak otoczony przez trzy kobiety, a właściwie trzy afekty – tęsknotę, pożądanie i zawiść – „chłopczyk, który był alegorią duszy” albo jak nagle wpleciona w ten strumień świadomości figura Odysa-Tułacza-Żyda). Krótka rozmowa z Malwiną sprzyja eksperymentowi, gdyż, jak charakteryzuje ją narrator, „chłonęła z jednakową gotowością każdą nowinę, byleby nie była to wzmianka o jej zięciu. Nic nie odrzucała; cokolwiek przenikało do jej umysłu, gromadziła na jednym planie, w błogim bezruchu, w czasie teraźniejszym”. Cały ten akapit, chociaż wiwisekcję własnych wspomnień przeprowadza w nim narrator, poddany jest właśnie płaszczyznowej logice „czasu teraźniejszego”, jakby został przefiltrowany przez percepcję nestorki. Można powiedzieć, że Ważyk wykorzystuje surrealistyczne techniki, żeby nanizać na siebie różne wspomnienia i perspektywy. Z czasem poszczególne obiekty ożywają i zaczynają skupiać wokół siebie akcję, tak jakby stawały się istotniejsze od bohaterów, jakby zdeponowana w nich była odmienna rozpiętość czasowa. Takie funkcje pełnią w opowiadaniu przede wszystkim gobelin i gramofon/patefon, niby banalnie wpasowane w mieszczańskie wnętrze, ale jednak niedające się usunąć z pola widzenia i z pamięci. Ba, wszystko zdaje się zmierzać do jakiegoś epifanicznego momentu, gdy karty rozdaje „romb światła”, a żeńska postać prostytutki, odpowiedzialna za zdradę żony przez RS-a seniora, mówi: „RS, lubisz falbanki? Rozsznurowała stan i chłodziła fiszbinowym wachlarzem półkuliste piersi uwięzione w atłasie. Umyślnie dla ciebie zeszłam z gobelinu. RS podrzucił pieniążek. Elastycznie, jednem wyprężeniem piersi schwytała w cienisty przedziałek, i uwiązł”. Ale prócz tej fascynującej poetyki asocjacyjnej i lokowania kapitału wspomnień w przedmiotach, wspomnieć trzeba o tym, co w „Obrachunku” czasu nie akumuluje, lecz go rozpuszcza: o cyfrach i statystykach, których niejasna władza okazuje się dominantą całej historii.

Ważyk wykorzystuje surrealistyczne techniki, żeby nanizać na siebie różne wspomnienia i perspektywy

„Obrachunek” jest pierwszą z Ważykowych wycieczek, które potem i w powieściach, i w wierszach będą go prowadzić do świata abstrakcyjnych liczb, świata jakby alternatywnego, ale nieuchronnie zbliżającego się ku nam; świata, w którym króluje „sklerotyczny pan stworzenia na ziemi zamieszkałej przez cyfry” (to jedna z moich ulubionych metafor nowoczesności, świetnie osadzona w sekularyzującym się myśleniu początku minionego stulecia). Kryzys świata mieszczańskiego, o którym autor opowie wyczerpująco w „Mitach rodzinnych”, tutaj przybiera dwie równoczesne postacie: katalogowej, futurystycznej wręcz wyprzedaży zgromadzonych artefaktów i zbytecznych już bibelotów oraz uabstrakcyjniającej się, ekonomicznej matrycy, nakładającej się coraz bardziej na codzienność i parcelującej ją w konstelacje niepoliczalnych zdarzeń. O tym mieszczańskim „naddatku” Ważyk pisze tak:

Otwierały się okna parterowych mieszkań, pokazywały, ile zbytecznych mebli mieszczanie gromadzą. Najczęściej widać było grzbiety odwróconych, siedzących za stołami w podmorskiej głębi swoich pokojów, ale niekiedy geniusz gramofonu, pomysłowy kramarz, wystawiał w tych oknach reklamowe popiersia […].

To, co potencjalne – siła przypadku i irracjonalnego instynktu, która przełamywała stagnację mieszczan w opowiadaniu „Na święta kupimy głowę cukru” oraz nieustannie konfrontowała się z maszyną ekonomii politycznej w „Triumwiracie” z „Człowieka w burym ubraniu”, tutaj ma już całkiem fatalistyczny charakter. Można też powiedzieć, że skok w „ocean możliwego”, którego dokonał Richard-senior, zostawiając nagle żonę i dziecko, jest skokiem analogicznym do tego uczynionego przez Feliksa X z „Na święta…” i przybiera podobną postać – hazardu, rozgrywki z losem o wszystko. Tam również pojawiają się metafory oddalenia przez Atlantyk, ucieczki na inny kontynent, za dalekie morza, bynajmniej nie w celu jego podbicia i eksploatacji, lecz po to, żeby zagubić się i odnaleźć raz jeszcze w nowym „ja”. Bodźcem jest oczywiście pragnienie klasowego awansu, fantazja o dorobieniu się majątku w nowym świecie lub po prostu chęć ucieczki od stagnacji mieszczańskiego życia. Ukrytym powodem, jakby psychoanalitycznym instynktem samozniszczenia, okazuje się jednak właśnie chęć zagubienia siebie, rozpuszczenia się w nowej rzeczywistości, wśród miliona danych i setek tysięcy podobnie anonimowych ludzi. Warto pamiętać, że efektem tak działającej maszyny nowoczesności, ściśle sprzęgającej produkcję podmiotowości z wiarą w ekonomiczne dogmaty, są u Ważyka figury hazardzisty (ojciec wysiada ostatecznie z samochodu RS-a juniora właśnie „z poczuciem wspaniałego ryzyka”) i bankruta, nigdy zaś self-made mana, człowieka sukcesu czy nowoczesnego biznesmana, który z tej płynności korzysta ekonomicznie i tożsamościowo.

To chyba dobry moment, żeby przytoczyć krótką wymianę zdań między narratorem i RS-juniorem, która okazuje się prefiguracją losów Richarda-seniora (wszak syn „Widział w papierosach pretekst ułożony z góry, wzór swojej codziennej blagi. Ten epigon plagiował już dziesiątki razy swego ojca, którego nie mógł zrozumieć”). Jakiś darwinowski element dziedziczenia naznaczył całą męską linię rodziny piętnem przegranego hazardzisty, fantasty, który próbuje okiełznać nowoczesny świat liczb, ale musi ponieść w tych próbach klęskę:

Poznał mój odwieczny szalik przez szybę – doskonale pamiętał wszystko, co jego bliźni kiedykolwiek nosili – i wlazł, aby ściągnąć mnie na dzisiaj do siebie; tylko w tym celu.

‒ Wczoraj przyjąłem cię na pierwszy rzut oka za szofera. Nie wiem zresztą, dlaczego.
‒ Mam do dyspozycji kilka aut – wyjaśnił. – Odkupiłem przedstawicielstwo opon.
‒ Łatasz kiszki i pokątnie sprzedajesz?
‒ Nie rozumiem, dlaczego jesteś tak źle usposobiony. Mam akcje kalifornijskie. Zarzucono wszystkie kopalnie srebra, ale niech tylko kryzys się skończy, zobaczysz, jak skoczą w górę. Trzeba się będzie o to postarać.
‒ Pomyliłeś się, braciszku. W Kalifornii jest tylko złoto.
‒ Nieprawda!

Ryszard-junior jest człowiekiem nowoczesnym, dorobkiewiczem i drobnym kapitalistą, który próbuje iść z duchem czasu. Ale ów Zeitgeist to nie tylko kupno-sprzedaż samochodów i doraźne, drobne interesy, mające znamiona lokalnych machlojek, ale też przemożna wiara w zupełnie nieweryfikowalne empirycznie zbiory danych, w giełdowe abstrakcje. Ta pierwsza rozmowa między dwoma antypatycznymi i dość lekceważąco nastawionymi do siebie postaciami trochę przypomina podwórkowe przechwałki (w jakiejś mierze idzie oczywiście „o dziewczynę” lub o nieistniejący kapitał, ulokowany rzekomo w fałszywych, zepsutych skrzypcach Stradivariusa), a trochę wtapia się w klimat codziennych rozmów z epoki, o której Ważyk próbuje opowiedzieć – nie Wielkiego Kryzysu, ale wielkiej, urojonej nadziei. Krótka weryfikacja wystarczy, żeby zrozumieć, że nie idzie o to, czy w Kalifornii rzeczywiście warto było inwestować raczej w kopalnie złota niż srebra (słynny mit kalifornijskiej gorączki złota z połowy XIX wieku), ale właśnie o całkowitą nieweryfikowalność tych przypuszczeń – o odklejenie się ekonomicznej spekulacji od danego i dostępnego nam świata, nawet w epoce gwałtownie rozwijającej się prasy codziennej. Trudno tu zatem mówić o rabunkowej czy imperialistycznej wizji prosperity, o kapitalizmie żywiącym się wyzyskiem peryferii, który Ważyk krytykował oczywiście w czasach socrealistycznych (jako spóźniony surrealista marząc zarazem o wielkich podróżach, odkryciach i nieznanych krainach). Autora bardziej pociąga sprzężenie, które będzie zgłębiał też w „Księciu konserw” („Droga”, nr 12) i niepublikowanym scenariuszu „Księcia kantu” – psychologiczna zależność między ekonomiczną hossą, fantazją o bogactwie i podmiotem nowoczesnego bankruta, kogoś z góry skazanego na klęskę. Wydaje się, że jest to pewien specyficzny, drobnomieszczański rys, wpisany w lokalną wizję męskości czy w ogóle w ówczesny model stawania się mężczyzną (a więc wzorzec bildungowy, dobrze pokazany przez Ważyka w powojennym już „Epizodzie”), łączący zew przygody, ambicje ekonomiczne i intelektualne, wiarę w panowanie nad sytuacją oraz młodzieńczą jeszcze dezynwolturę, pozwalającą na odważne i zarazem głupie posunięcia, od których zależeć będzie przyszłość całych rodzin. Skoro naszym życiem, podobnie jak sztuką, rządzi w pierwszej kolejności przypadek, prowadzący do łańcuchów niedających się uporządkować i logicznie powiązać zdarzeń, nie powinno dziwić, że stary topos bożego igrzyska, „gry z losem”, zostanie zastąpiony u Ważyka przez inny – „gry na giełdzie” jako nowej odpowiedniczki transcendencji.

Rysio-junior to w ogóle postać dość ciekawa. Mimo że zdecydowanie podlega on negatywnej ocenie narratora na skutek różnych zaszłości między nimi, jest uwielbianym przez samego Ważyka bohaterem negatywnym – przykładem drobnego oszusta, podwórkowego szulera i blagiera, radzącego sobie „do czasu” i „wciąż jeszcze” korzystającego z okazji. Zdaje się, że to właśnie fantazja, w którą można inwestować kapitał i na podstawie której można sprzedawać marzenia, utrzymuje nowoczesną machinę ekonomiczną od podwórkowych kantów po makroekonomiczne plany wychodzenia z kryzysów całych imperiów. Ta emancypacyjna broń surrealizmu jest zarazem narzędziem wyzysku i kapitalistycznej władzy nad wyobraźnią. Po tego typu fantastach (to również sam Ważyk, żegnający swoje Inkipo), będących swoistym wyrzutem przeszłości, po drugiej wojnie światowej pozostaną „bankierzy ruin”, piwniczni spekulanci, próbujący przehandlować złom, dolary, bezwartościowe już akcje, szlacheckie korzenie i retroaktywne wizje potencjalnej restauracji dynastycznej. Narrator wprost charakteryzuje RS-a jako spekulanta (warto przy tym pamiętać, że między Ważykowym „bezinteresownym” zamiłowaniem do matematyki i szarad a ekonomiczną blagą i demonicznymi „konszachtami z liczbami” jest bardzo cienka granica):

Nie chciałbym cię martwić, ale właściwie to nawet bez genialnego świństwa nie pójdziesz do tego raju: za bardzo ci szło w dwadzieścia jeden. Wynalazłeś jakieś fiszki, sprzedawałeś mi to paskudztwo, pożyczałeś, diabli wiedzą, co jeszcze. Płaciłem za przegraną potrójnie. Dotychczas nie umiem wykryć, co to za kruczek. Takie drobne oszustwo zawsze wymyka się obliczeniom. Nie myśl tylko, że cenię w tobie spekulanta. Wszystkie twoje brednie mają charakter tezauryczny i pokątny. Gobelin, Stradivarius, zdeprecjonowane akcje i łatanie kiszek samochodowych! […]

‒ Wystarczą pozory oszustwa. Tyś je wprowadzał świadomie. Nie wykazywałeś wielkich zdolności do matematyki, za to lubiłeś konszachty z liczbami, być może tak samo bezinteresowne, jak twoja blaga, nie wiem!

Tytułowy obrachunek ma oczywiście dwa znaczenia: to ekonomiczne i to moralne, które jakby profetycznie zapowiada jeden z głównych wątków powojennej twórczości autora „Labiryntu” – rewizjonizm, literaturę obrachunków socrealistycznych i kładącej się cieniem na całe późniejsze życie winy z okresu stalinowskiego jako (dla Ważyka) czasu estetycznej ślepoty. Z perspektywy ekonomicznej mamy do czynienia z bilansem Wielkiego Kryzysu, który stanowi tło całej opowieści, a zarazem jedną z przyczyn podlegania tego międzywojennego, mieszczańskiego świata entropii (choć równie dobrze można by uznać po freudowsku, że zostaje on rozsadzony przez własne, wyparte lub niezaspokojone erotyczne pragnienia i na skutek tego ulega swoistej inercji). W tym drugim znaczeniu dokonuje Ważyk w „Obrachunku” bilansu nadziei i realnych szans, jakie ówczesne życie znajdowało w warunkach fluktuacji międzynarodowego kapitału. To, co w pewnej chwili wydawało się szansą, momentem wtargnięcia irracjonalnego, a więc również drogą do upodmiotowienia się, po kilku latach okazuje się porażką. Ów gorzki bilans niestabilnych czasów prosperity i ekonomicznych klęsk wypada tu zupełnie inaczej niż spontaniczna śmierć bohatera w innym tekście o uwiedzeniu Ameryką, nieco wcześniejszym wierszu „Transatlantyk 1924”. W „Obrachunku” śmierć nie jest tak prosta – widma wracają pod postacią ojca RS-a i żądają dostępu do teraźniejszości. A narrator peroruje dalej, podtrzymując swoją niechęć wobec całej rodziny Septemberów:

Przez dwadzieścia pięć lat była do napisania powieść o RS, aż do roku 1929, zanim krach na giełdzie nowojorskiej nie obrócił tego tematu w popiół. Zamknięto emigrację, zamurowano granice. Jedyne, co teraz mogło się zdarzyć temu RS, to spaść synalkowi na głowę, jak grad na kapustę.

Tymczasem na oczach bohaterów, a właściwie z dala od nich, niejako poza ich horyzontem poznawczym:

Rodził się wiek statystyki. Ziemia zamieszkana przez nowych mieszkańców – liczby. Prowadziło się wojny na Bałkanach, u Boerów, w republikach amerykańskich; szyby osuwały się w kopalniach, gazy dusiły górników; to wszystko było normalne, ale w ostatnich czasach jakiś kapitan, jakiś major wspinał się w aeroplanie na dwieście metrów, pogwizdywał, palił cygaro, trrrrach! W ciągu roku spadło ich więcej niż meteorów.

Ten „wiek statystyki” zdaje się komplikować przynajmniej kilka kategorii, w które wierzył Ważyk w młodości: fantastyczność, irracjonalność i przypadkowość jako figury losu, pozwalające na wymknięcie się materialistycznej logice dziejów. Ze sfery potencjalności przesuwa je autor tam, gdzie przesunęła je XX-wieczna ekonomia: w algorytmy kontrolowanego ryzyka.

Narrator zdaje się żywić niezwykłą (biorąc pod uwagę, że nie ma z nimi wiele wspólnego) urazę tak wobec RS-a juniora, jak i wobec jego powracającego ojca. Nie próbuje ani zrozumieć ich motywacji (ma tu gotowy osąd moralny), ani nawet nawiązać z nimi dialogu. Przeciwnie, zarysowuje przybywającą z przeszłości postać Ojca jako upadłego, przegranego demiurga ze „starego świata”, który – co paradoksalne – okazuje się równocześnie prefiguracją jutra, zapowiedzią przyszłości:

Nie miałem zamiaru robić wywiadu z upadłym giełdziarzem. Ten mocny łeb był zagwożdżony przebrzmiałymi liczbami. Gniły w nim słodko, jak we mnie tkany latami dzieciństwa gobelin, aż dopiero teraz, blisko już północy, kiedy wracam i ludzie w skafandrach klęczą na jezdni w żółtej i sinej apoteozie rażącej oczy zza węgła, spawacze szyn pracują – acetylen wypala ostatnie włókna. Nowy, bieżący rachunek wyznaczał krachy, bankructwa, spadek produkcji, wzrost bezrobocia. Nie wtłoczyłby w swoją świadomość tak wielorakiego rachunku, aczkolwiek poszerzał ją przez lata, ten sklerotyczny pan stworzenia na ziemi zamieszkałej przez cyfry.

Starych bogów – buchalterów, księgowych, kupców oraz „upadłych giełdziarzy” dawnego świata, rodem z XIX-wiecznej wersji industrialnego kapitalizmu – zdają się zastępować nowi: bogowie matematyki i statystyki, władcy wielkich liczb oraz kryjąca się za nimi abstrakcja globalnej ekonomii, dla której nie istnieją już jednostki. Zastanawiające, co napawa narratora taką niechęcią: czy owo materialne i moralne bankructwo oraz powrót „ojca marnotrawnego”, czy raczej analogia między nim samym (gnijący teraz, a „tkany latami dzieciństwa gobelin”) a byłym bankierem, analogia zawracająca ku przeszłości i jej nieaktualnym już, niezrealizowanym możliwościom? Wszak to właśnie narrator, a nie RS junior pyta w pewnej chwili, diagnozując własną słabość: „Nie wrócił, pojechał do Ameryki. Tego nie mogłem zrozumieć. Wyrwał się poza ostatni krąg domysłów, tam, gdzie nie sięgał najbardziej rozrzedzony wypar mojej sublimowanej blagi i moich słabostek, odszedł ode mnie. Dlaczego zostawiłeś mnie, dziwny ojcze, samego u tych stopni o poszerzonej rozpiętości – dążących na powrót do proporcji sprzed lat?”. Pojawienie się RS-a seniora, jego wychylenie się jakby z gobelinu, jest pewną formą powrotu przeszłości, a nawet narzutu, którym przeszłość ta „zaraża” na chwilę życie teraźniejsze. Zgodnie z mieszczańskim duchem wszystkie postacie posługują się u Ważyka argumentami metrycznymi, „industrialistyczną gwarą” (to o Anieli), skłonne są do szacowania i przelicytowywania się, a zarazem ów „bieżący rachunek”, którego nie potrafił pojąć „zagwożdżony łeb” RS-a seniora, okazuje się niepojmowalny również dla samego narratora. Można powiedzieć, że to właśnie „cyfry statystyk” wyznaczają horyzont nowoczesnego świata, za którym zaczyna się nie tylko empirycznie niedoświadczalne (klęska modelu wychowawczego opartego na przygodzie i konfrontacji z nieznanym) i epistemicznie niepojmowalne (klęska racjonalnego rozumu i tym samym inteligenckiego etosu mieszczaństwa), ale także po prostu – niewyobrażalne. A klęska wyobraźni w starciu z nowoczesną ekonomią, jako dziwną, pokraczną hybrydą „czystej” matematyki i doraźnego interesu, okazuje się dla samego Ważyka porażką całego właściwie XX-wiecznego ruchu estetycznego, z jego awangardowymi postulatami na czele. Tęsknota, zawiść i pożądanie – trzy anty-gracje, trzy muzy literatury nowoczesnej, zmuszają w końcu bohatera do ucieczki od przeszłości, do wyrwania się z natłoku wspomnień i skojarzeń, ale nawet ta ucieczka, „wędrówka po ulicach do nocy z paczką herbaty w kieszeni”, okazuje się „skrótem ruchu, którym RS dążył przez pruską granicę do portu”. Konfiguracje zdarzeń może i są przypadkowe, ale są też powtarzalne. Orbity nakładają się na siebie, motywacje się podwajają, ale wszystkich i tak w końcu zakryją czarne „cyfry statystyk”.

 

[1] W. Krzysztoszek, „Mit niespójności. Twórczość Adama Ważyka w okresie międzywojennym”, Warszawa–Poznań–Toruń 1985, s. 104‒106.

[2] Tamże, s. 102‒103.
 

Tekst ukazał się dzięki wsparciu Funduszu Współpracy i Solidarności „Aktywni Naprzód” Fundacji Naprzód i transform!europe. transform!europe – Europejska Fundacja Polityczna – korzysta z dotacji Parlamentu Europejskiego.

Jestem chłonącą katodą!

Cykl tekstów wokół twórczości Adama Ważyka, w związku z 40. rocznicą jego śmierci. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty cyklu.

Jakub Skurtys
ur. 1989, krytyk i historyk literatury; pracuje w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim; naukowo zajmuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii; autor książki krytycznoliterackiej „Wspólny mianownik. Szkice o poezji i krytyce po 2010 roku” oraz wyboru wierszy Agnieszki Wolny-Hamkało „Zerwane rozmowy. 105 wierszy na inne okazje”. Współpracuje z „Odrą”, „Małym Formatem” i „Wizjami”.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Karolina Wilamowska

Jestem chłonącą katodą!

Cykl tekstów wokół twórczości Adama Ważyka, w związku z 40. rocznicą jego śmierci. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty cyklu.

POPRZEDNI

rozmowa  

Gwoździe z malinami – ankieta literacka o jukstapozycji

— Redakcja

NASTĘPNY

varia poezja  

Pocałunek na placu Wolnica

— Darek Foks