fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Otwar­ciu te­go­rocz­ne­go Fe­sti­wa­lu Fil­mo­we­go w We­ne­cji to­wa­rzy­szył pokaz filmu „White Noise” („Biały szum”) w re­ży­se­rii Noah Baum­ba­cha. Film, który jest ad­ap­ta­cją po­wie­ści Dona De­Lil­lo pod tym samym ty­tu­łem, wej­dzie do re­per­tu­aru Net­fli­xa 30 grud­nia 2022 roku. Pierw­sze re­cen­zje są bar­dzo przy­chyl­ne. Gdyby miały się po­twier­dzić, ad­ap­ta­cja osią­gnę­ła­by cel, który prze­my­sło­wi fil­mo­we­mu dotąd umy­kał.

Być może klu­czem do suk­ce­su okaże się sam wybór tek­stu. „Biały szum” to po­wieść, w któ­rej pi­sa­rzo­wi udało się skon­cen­tro­wać wcze­śniej­sze, nieco za­wi­łe ana­li­zy bo­lą­czek Ame­ry­ki, do po­sta­ci no­śnej, ko­micz­nej, a przy tym prze­ni­kli­wej dia­gno­zy kry­zy­su, z któ­re­go peł­nym roz­wi­nię­ciem mamy do czy­nie­nia dziś. Wy­da­na w 1985 roku, dzie­wią­ta po­wieść de­biu­tu­ją­ce­go w la­tach 70. au­to­ra przy­nio­sła mu po­pu­lar­ność i uzna­nie kry­ty­ki. Choć dzie­ła li­te­ra­tu­ry współ­cze­snej, nawet te na­gra­dza­ne, zu­ży­wa­ją się bar­dzo szyb­ko, ta po­zor­nie lekka sa­ty­ra jawi się dziś jako tekst za­ska­ku­ją­co pro­ro­czy.

Prze­no­sze­nie De­Lil­lo na ekran jest kar­ko­łom­ne. Jego proza zmaga się z ob­ra­zem jako jed­nym z głów­nych no­śni­ków dzia­ła­ją­ce­go na róż­nych po­zio­mach kry­zy­su, który jest jej nie­usta­ją­cym te­ma­tem. Ale nie­uf­ność wobec ob­ra­zu tkwi w samym au­to­rze. Przez lata na­le­żał do grupy naj­bar­dziej nie­przy­stęp­nych, uni­ka­ją­cych bły­sku fle­sza pi­sa­rzy ame­ry­kań­skich. Ze­sta­wia­no go z tymi, któ­rzy od­ma­wia­li udzia­łu w me­dial­nym ko­ro­wo­dzie i wy­bie­ra­li izo­la­cję lub wi­ze­run­ko­wą ano­ni­mo­wość, jak Sa­lin­ger czy Pyn­chon. De­Lil­lo się nie ukry­wał, ale był enig­ma­tycz­ny. Po­ka­zy­wał się kie­dyś dzien­ni­ka­rzom z na­pi­sa­nym na kart­ce oświad­cze­niem „nie chcę o tym roz­ma­wiać”, od­ma­wia­jąc me­diom tego, co uwiel­bia­ją naj­bar­dziej – sku­pie­nia na oso­bie au­to­ra, jego bio­gra­fii. Temat ten roz­wi­nię­ty jest w do­sko­na­łej po­wie­ści za­ty­tu­ło­wa­nej „Mao II”, któ­rej bo­ha­ter, pi­sarz Bill Gray, ukry­wa się przed wiel­kim świa­tem, upa­tru­jąc w tym dra­ma­tycz­nym ge­ście spo­so­bu na ochro­nę zdol­no­ści twór­czych oraz ży­wot­no­ści samej po­wie­ści. Jest jak par­ty­zant wal­czą­cy o słowo w prze­mo­co­wym świe­cie ob­ra­zów i glo­bal­nie sko­mer­cja­li­zo­wa­ne­go ję­zy­ka.

DeLillo pokazywał się dziennikarzom z napisanym na kartce oświadczeniem »nie chcę o tym rozmawiać«, odmawiając mediom tego, co uwielbiają najbardziej – skupienia na osobie autora

Jed­nak po­do­bień­stwa mię­dzy Gray­em a De­Lil­lo to mylny trop. Ten drugi wy­co­fu­je sie­bie, by sama jego po­wieść – jej wciąż osa­dzo­na na wie­rze w słowo i styl ma­te­ria – mogła wejść w dia­log z kul­tu­rą me­dial­ną wraz z to­wa­rzy­szą­cy­mi jej tech­no­lo­gia­mi, a tym samym zbli­żyć się do ob­sza­ru naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­ce­go pi­sa­rza. Jest nim sfera prze­ni­ka­nia się psy­chi­ki współ­cze­sne­go czło­wie­ka z pro­ce­sa­mi życia pu­blicz­ne­go. De­Lil­lo nie stro­ni od hi­sto­rii, po­li­ty­ki, fi­lo­zo­fii, ba, nawet nie­zbyt lu­bia­nej w Pol­sce „teo­rii”, nie gu­biąc przy tym spoj­rze­nia lo­kal­ne­go, wręcz ka­me­ral­ne­go. To co in­tym­ne, nie jest u niego oso­bi­ste, a to co ka­me­ral­ne, nie jest od­dzie­lo­ne od zja­wisk za­cho­dzą­cych w skali makro. Ge­niusz ję­zy­ko­wy, naj­wyż­szej próby praca stylu, nie są tu od­da­ne spra­wie ja­kie­goś po­wro­tu do re­aliów, od­no­to­wa­niu jak „lu­dzie mówią na­praw­dę”. De­Lil­lo prze­kra­cza re­alizm i do­ko­pu­je się do po­zio­mu nie­ja­snych ko­re­spon­den­cji mię­dzy ży­ciem psy­chicz­nym, tech­no­lo­gią, me­dial­nie prze­two­rzo­nym ob­ra­zem, pie­nią­dzem, po­li­ty­ką, me­ta­fi­zycz­ną no­stal­gią. Jest an­tro­po­lo­giem i ar­che­olo­giem współ­cze­sno­ści, od­sła­nia po­kła­dy dziw­nych splo­tów, które fun­du­ją naszą rze­czy­wi­stość. Choć za­wsze przy­glą­da się przede wszyst­kim po­je­dyn­czym po­sta­ciom, jest jed­nak pi­sa­rzem hi­sto­rii. Jego te­ma­tem jest Ame­ry­ka, wiel­ka i ma­gicz­na, a za­ra­zem prze­raź­li­wa i mrocz­nie­ją­ca.

Epi­cen­trum tego za­ćmie­nia autor „Bia­łe­go szumu” upa­tru­je w za­bój­stwie pre­zy­den­ta Ken­ne­dy’ego. Pi­sarz Ray­mond Fe­der­man stwier­dził kie­dyś, że za­mach na Ken­ne­dy’ego zła­mał krę­go­słup ame­ry­kań­skie­go stu­le­cia. De­Lil­lo nie tylko pod­pi­su­je się pod taką tezą, ale zgłę­bia ją i roz­wi­ja. Z jego per­spek­ty­wy, ame­ry­kań­skie ma­rze­nie prze­szło wtedy w mę­czą­cy majak, odu­rzo­ny, nie­bez­piecz­ny dla tego, kto go śni, w któ­rym nie ist­nie­je żaden roz­dział po­mię­dzy hi­sto­rycz­nym fak­tem a sen­nym ro­je­niem. De­Lil­lo spę­dził lata, stu­diu­jąc do­ku­men­ta­cję na­ro­słą wokół zda­rze­nia. Efek­tem była wy­da­na w 1988 roku, a więc nie­dłu­go po „Bia­łym szu­mie”, po­wieść „Libra”, która jest ty­po­wą dla De­Lil­lo fik­cyj­ną eks­plo­ra­cją fak­tów. Pi­sarz wy­obra­ża sobie, kim mógł być Oswald, który staje się jedną z wielu De­Lil­low­skich po­sta­ci po­gu­bio­nych, nie­spój­nych – jest ma­rio­net­ką, oso­bo­wo­ścią po­ka­wał­ko­wa­ną, a na­stęp­nie skle­jo­ną przez więk­sze, nie­da­ją­ce się ogar­nąć siły.

Po wy­da­niu „Libry” prasa pra­wi­co­wa na­zwa­ła De­Lil­lo złym oby­wa­te­lem. Czy pi­sarz po­wi­nien się wi­kłać w szko­dli­we na­krę­ca­nie teo­rii spi­sko­wych? Ta kry­ty­ka mija się jed­nak z praw­dzi­wym celem pro­wa­dzo­ne­go przez De­Lil­lo śledz­twa. Ow­szem, autor „Libry” tropi pe­wien „spi­sek”, ale nie ten za­wią­za­ny przez agen­tów CIA. Cho­ciaż ci po­ja­wia­ją się na kar­tach po­wie­ści, to ist­nie­je inna siła, więk­sza, mrocz­niej­sza i bar­dziej nie­okieł­zna­na niż ja­ka­kol­wiek jed­nost­ko­wo po­ję­ta pa­ra­no­ja czy żądza wła­dzy. Na ślad tej siły tra­fia­my w sce­nie, w któ­rej Oswald i jego ro­syj­ska żona, Ma­ri­na, widzą się nagle w usta­wio­nych na wy­sta­wie skle­pu te­le­wi­zo­rach. Oto my, zdaje się my­śleć Ma­ri­na, świe­żo prze­szcze­pio­na na grunt spo­łe­czeń­stwa spek­ta­klu emi­grant­ka z Rosji, ale inni, lepsi, od­su­nię­ci na nie­uchwyt­ny dy­stans. Prze­tra­wio­ny elek­tro­nicz­nie obraz two­rzy kopię, która jest już jed­nak fik­cją, oto­czo­ną dziw­nym nim­bem ikoną. De­Lil­lo bada, jak ten pro­ces prze­nie­sie­nia, w któ­rym za­rów­no spo­łe­czeń­stwo póź­ne­go ka­pi­ta­li­zmu, jak i wy­twa­rza­ne przez niego przed­mio­ty me­cha­nicz­nej re­pro­duk­cji, zy­sku­ją – wbrew nie­gdy­siej­szym tezom Wal­te­ra Ben­ja­mi­na – swo­istą aurę. Pod­wyż­szo­ne wer­sje nas sa­mych są tam, gdzie nie­gdyś znaj­do­wa­ły się re­li­gij­nie ufun­do­wa­ne ide­acje.

Ceną bę­dzie od­re­al­nie­nie rze­czy­wi­sto­ści. Wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ny obraz me­dial­ny osta­tecz­nie wy­płu­cze wszel­kie zna­cze­nia. Wy­two­rzy się próż­nia, którą wy­peł­ni tę­sk­no­ta za czymś praw­dzi­wym oraz du­cho­wa po­trze­ba wy­rwa­nia się poza au­ra­tycz­ną ka­ru­ze­lę re­pre­zen­ta­cji. Pi­sar­stwo De­Lil­lo to przede wszyst­kim na­mysł nad skut­ka­mi tej próż­ni. Wśród nich znaj­dzie się nie­za­spo­ko­jo­ny głód trans­cen­den­cji. Por­tre­to­wa­ne przez De­Lil­lo jed­nost­ki lub tłumy wy­pa­tru­ją zna­ków i ob­ja­wień. Nie­któ­rzy do­strze­gą je w umie­jęt­nie ze­stro­jo­nych z takim ocze­ki­wa­niem wy­two­rach rynku – ko­mer­cyj­nych na­zwach, pro­duk­tach, gi­gan­tycz­nych bil­bor­dach. Inni, mniej ufni, będą po­szu­ki­wa­li po­cie­chy w izo­la­cji. Stąd czę­ste u De­Lil­lo po­sta­cie sa­mot­ni­ków, któ­rzy ob­se­syj­nie sta­ra­ją się roz­wi­kłać jakąś ta­jem­ni­cę, prze­nik­nąć do głęb­sze­go kodu rze­czy­wi­sto­ści, bądź ochro­nić swoją psy­chi­kę. Inną kon­se­kwen­cją hi­per­rze­czy­wi­ste­go prze­wyż­sze­nia jest prze­mie­sza­nie pry­wat­nie skry­wa­nych ta­jem­nic i życia pu­blicz­ne­go. Próż­nia świa­ta pu­blicz­ne­go za­sy­sa ca­łość życia psy­chi­ki, by zmie­lić je w me­dial­nym mły­nie i w tej syn­te­tycz­nej po­sta­ci ujaw­nić wszem i wobec. Reszt­ki, śmie­ci, skry­wa­ne se­kre­ty – prze­twa­rza­ne są na papkę, z któ­rej skła­da się nasza ze­wnętrz­ność. Dla­te­go wła­śnie sa­mot­ni­cy De­Lil­lo po­no­szą po­raż­kę – Tho­re­au­wiań­ska sa­mot­nia nie jest dziś moż­li­wa.

Spre­pa­ro­wa­na z życia psy­chicz­ne­go aura jest u De­Lil­lo in­te­gral­ną czę­ścią hi­sto­rii zim­nej wojny, uczest­ni­czy w pro­ce­sie, w któ­rym po­szu­ku­ją­ca swej wy­jąt­ko­wo­ści Ame­ry­ka roz­dy­ma me­dial­ną au­to-fik­cję. Z tak usta­wio­ną hi­sto­rią ame­ry­kań­skie­go stu­le­cia – w któ­rej Ame­ry­ka prze­dzierz­ga się we wła­sne sy­mu­la­krum – zmaga się kom­po­zy­cja naj­waż­niej­szej po­wie­ści De­Lil­lo, „Pod­zie­mi”. Fa­bu­ła skie­ro­wa­na jest prze­ciw chro­no­lo­gii, jakby nar­ra­cja prze­dzie­ra­ła się do cze­goś bar­dziej na­ma­cal­ne­go, co kie­dyś, być może, po­prze­dza­ło ko­lej­ne war­stwy zna­ków, slo­ga­nów, wi­ze­run­ków, kul­tu­ro­wych ikon. Ten kie­ru­nek dzia­ła też na prze­kór na­pę­dza­ją­cej ame­ry­kań­skie życie ob­se­sji przy­szło­ści. W świe­cie De­Lil­lo, wy­płu­ka­na ze zna­czeń, roz­pusz­czo­na we wła­snych re­pre­zen­ta­cjach te­raź­niej­szość ustę­pu­je przy­szło­ści. Nie­za­leż­nie od spo­łecz­ne­go czy ma­jąt­ko­we­go sta­tu­su, po­sta­cie cier­pią na ten sam de­fi­cyt – ich te­raź­niej­szość roz­cho­dzi się w szwach. Pro­ces ten widać naj­wy­raź­niej w „Co­smo­po­lis” z 2003 roku, jed­nak swo­iste rzed­nię­cie chwi­li obec­nej pod na­po­rem jej re­pre­zen­ta­cji roz­po­czy­na się wła­śnie w „Bia­łym szu­mie”.

„Biały Szum” to dobry przy­kład gry, jaką De­Lil­lo po­dej­mu­je z re­ali­zmem. Nie­ty­po­wo dla sie­bie umiesz­cza akcję w od­da­lo­nym od wiel­kie­go świa­ta mia­stecz­ku uni­wer­sy­tec­kim o swoj­skiej na­zwie Black­smith, gdzieś na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. Życie pły­nie tu po­ma­łu, w rytm roku aka­de­mic­kie­go. Bo­ha­te­ro­wie wy­da­ją się ludź­mi zwy­czaj­ny­mi, cie­szą się spo­ko­jem i do­stat­kiem, wi­dzi­my ich wto­pio­nych w co­dzien­ność. Ide­al­ny teren dla re­ali­stycz­ne­go por­tre­tu. Szyb­ko jed­nak orien­tu­je­my się, że rze­czy­wi­stość w po­wie­ści jest nie tyle re­pre­zen­ta­tyw­na, ile ode­gra­na. Stu­den­ci wra­ca­ją na uczel­nię w eskor­cie prze­pi­so­wo opa­lo­nych po lecie ro­dzi­ców i scena ma w sobie coś z re­kla­mo­wej bro­szur­ki. Lo­kal­ną atrak­cją jest „naj­czę­ściej fo­to­gra­fo­wa­na w Sta­nach sto­do­ła”, a od­wie­dza­ją­cy ją tu­ry­ści skrzęt­nie wy­peł­nia­ją za­war­tą w samej na­zwie in­struk­cję – fo­to­gra­fu­ją sto­do­łę. W ciszy prze­ry­wa­nej uwol­nio­nym z kon­tek­stu ko­mu­ni­ka­tem („Kle­enex So­fti­que, Kle­enex So­fti­que”), klien­ci kor­nie chło­ną blask bi­ją­cy od ety­kiet i pro­duk­tów za­aran­żo­wa­nych na pół­kach su­per­mar­ke­tu. W domu radio lub te­le­wi­zor zdają się włą­czać sa­mo­czyn­nie. Dzie­ci cy­tu­ją na­by­wa­ne w szko­le in­for­ma­cje, które krążą w do­mo­wej prze­strze­ni, rów­nie fa­scy­nu­ją­ce co bez­u­ży­tecz­ne („neu­tri­na prze­cho­dzą przez Zie­mię jak przez masło”). Jack i jego żona Ba­bet­te za­czy­na­ją się gubić, mylić co do fak­tów, jakby samo po­ję­cie „faktu” ule­ga­ło roz­kła­do­wi. Coś dziw­ne­go dzie­je się też z ludz­ki­mi za­cho­wa­nia­mi – swo­bo­dę za­stę­pu­ją wzor­ce i ry­tu­ały. Cała ro­dzi­na gro­ma­dzi się w piąt­ko­we wie­czo­ry przed te­le­wi­zo­rem, by oglą­dać ka­ta­stro­fy w od­le­głych kra­jach. W naj­in­tym­niej­szych chwi­lach, Jack i Ba­bet­te mówią do sie­bie ję­zy­kiem spre­pa­ro­wa­nym, gdzieś już za­sły­sza­nym. Na­ma­cal­na rze­czy­wi­stość aż elek­try­zu­je od ła­dun­ku in­for­ma­cyj­ne­go. Choć zdo­mi­no­wa­ne przez za­baw­ny roz­gar­diasz i prze­ko­ma­rzan­ki życie do­mo­stwa wy­da­je się bez­tro­skie, do­ro­słych bo­ha­te­rów drę­czy nie­ja­sne po­czu­cie za­gro­że­nia. Jest tro­chę tak, jakby wszy­scy mieli per­ma­nent­ne déjà vu. Kom­plet­nie nie­przy­go­to­wa­ny na tę po­znaw­czą dys­lo­ka­cję, Jack czuje się coraz bar­dziej nie­pew­ny swego.

Jest trochę tak, jakby wszyscy mieli permanentne déjà vu

Pro­ta­go­ni­sta „Bia­łe­go szumu” to wcze­śniej­sza, ko­micz­na wer­sja Oswal­da z „Libry”. Jack pu­sto­sze­je od środ­ka, mar­nie­je. Prze­świe­tla go i pro­gra­mu­je po­da­ny na nie­uchwyt­nej fali skrypt. Jack, bądź co bądź uni­wer­sy­tec­ki pro­fe­sor, prze­czu­wa pro­blem. Tak samo jed­nak jak w przy­pad­ku Oswal­da, pod­ję­te przez niego próby ra­dze­nia sobie z nim będą ka­ta­stro­fal­ne. „Biały szum” to ko­me­dia omy­łek – Jack szuka nie tam, gdzie trze­ba, ma nie­traf­ne wy­obra­że­nie sa­me­go sie­bie, po­szu­ku­je swo­jej praw­dzi­wej wer­sji, nie przy­zna­jąc się do po­gu­bie­nia, w efek­cie cały czas uda­jąc. Kogo? Sa­me­go sie­bie, jakim chciał być, jakim sobie sie­bie wy­obra­żał. Iro­nia po­le­ga na tym, że Jack tym kimś wła­śnie jest. Pro­ble­mem jest na­to­miast sama na­tu­ra tego „bycia”, jego pod­wa­li­ny, głę­bo­ka struk­tu­ra. Jack  staje się sy­mu­la­cją ja­kie­goś przedaw­nio­ne­go już wzor­ca. Przy­odzia­ny w pro­fe­sor­ską togę, która ma prze­cież zna­mio­no­wać au­to­ry­tet wie­dzy, wciąż chce wie­rzyć, że kon­tro­lu­je zda­rze­nia. W rze­czy­wi­sto­ści jest głup­cem w sce­na­riu­szu pi­sa­nym przez nie­wi­dzial­ne siły. De­Lil­lo osią­ga po­ziom pro­ro­cze­go ko­mi­zmu w opi­sie eks­ta­zy, jaką jego bo­ha­ter od­czu­wa przy wy­pła­cie z ban­ko­ma­tu. Jack wiel­bi nie­wi­dzial­ną ar­chi­tek­tu­rę ob­wo­dów słu­żą­cą za­mia­nie pie­nią­dza na kom­pu­te­ro­we dane – do­kład­nie ten sys­tem, który wkradł się w jego życie, by je pu­sto­szyć. Po­dob­nie nie­za­po­mnia­ne są sceny za­ku­pów w su­per­mar­ke­cie, gdzie Jack po­sta­na­wia się wresz­cie otwo­rzyć, pójść na ca­łość i – pła­wiąc się w fe­erii barw i kodów – myli na­byw­czą siłę port­fe­la z siłą oso­bo­wo­ści.

Bez­rad­ność Jacka kon­tra­stu­je z po­sta­cią Mur­raya Si­skin­da, pro­fe­so­ra stu­diów kul­tu­ro­wych, wy­ra­fi­no­wa­ne­go no­wo­jor­czy­ka nie­ja­ko pod­glą­da­ją­ce­go świat „tu­byl­ców” na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. Mur­ray to iro­ni­sta, który ide­al­nie od­naj­du­je się w nę­ka­ją­cym Jacka hi­per­rze­czy­wi­stym śro­do­wi­sku, ze swadą je ana­li­zu­je, prze­czu­wa jego uta­jo­ne zna­cze­nia. Mimo, iż ero­zja wie­dzy do po­sta­ci pulpy dzia­ła na nie­ko­rzyść Jacka, to prze­cież on sam jest wspól­ni­kiem pro­ce­su, two­rząc „stu­dia nad Hi­tle­rem”, dzie­dzi­nę z grun­tu fej­ko­wą, a przy tym wy­pie­ra­ją­cą tra­dy­cyj­ną hi­sto­rię. Mur­ray, który do­sko­na­le ro­zu­mie, że uni­wer­sy­tet staje się pa­ro­dią sie­bie, wy­ko­rzy­stu­je tę sy­tu­ację. Nie jest jed­nak zwy­czaj­nym kon­for­mi­stą czy hochsz­ta­ple­rem. Na­le­ży do grona nie­jed­no­znacz­nych po­sta­ci z in­nych po­wie­ści De­Lil­lo, znaw­ców so­cjo­lo­gii i fi­lo­zo­fii, sy­pią­cych atrak­cyj­nie a przy tym za­wi­le brzmią­cy­mi ko­men­ta­rza­mi. Jak nikt inny w po­wie­ści ro­zu­mie skalę za­cho­dzą­cej po­no­wo­cze­snej zmia­ny. Si­skind to pro­rok upa­dłe­go świa­ta, w któ­rym śmie­ci stają się new­sem i wie­dzą. Ta stwo­rzo­na w la­tach 80. po­stać brzmi jak ktoś wy­ję­ty wprost ze współ­cze­snej nam ka­ta­stro­fy po­znaw­czej – jego ty­ra­dy są tyleż bzdur­ne, co prze­ni­kli­we. Niech jed­nak nie uj­dzie uwa­dze czy­tel­ni­ka fakt, że Si­skind to zły spi­ri­tus mo­vens akcji. To on pod­su­nie Jac­ko­wi mor­der­czy plan wyj­ścia z eg­zy­sten­cjal­ne­go kry­zy­su.

„Biały szum” to w isto­cie nazwa pew­nej nad­wyż­ki, którą pro­du­ku­je sys­tem in­for­ma­cyj­ny. W tle nie­po­rad­nych dzia­łań bo­ha­te­rów dzia­ła pole na­bie­ra­ją­cych sa­mo­ste­row­no­ści pa­kie­tów in­for­ma­cyj­nych, które za­stę­pu­ją hi­sto­rię, mając przy tym do­stęp do ludz­kich pra­gnień i lęków. Że­glu­ją­ce swo­bod­nie na gra­ni­cy re­aliów i snu, sztucz­nie spre­pa­ro­wa­ne nazwy pro­duk­tów, loga firm, hasła re­kla­mo­we, iko­nicz­ne ob­ra­zy, zglo­ba­li­zo­wa­ny, zma­ni­pu­lo­wa­ny, al­go­ryt­micz­nie pod­krę­co­ny ko­ro­wód sztucz­ne­go ję­zy­ka – ta wła­śnie sub­stan­cja trawi rze­czy­wi­stość w po­wie­ściach De­Lil­lo. W wa­run­kach zwy­czaj­nych, po­ma­łu ko­lo­ni­zu­je wszyst­kie wy­mia­ry świa­do­mo­ści. Gdy prze­do­sta­nie się już do jej naj­głęb­szych po­kła­dów, wy­da­je się nową trans­cen­den­cją. Kiedy Jack sły­szy, jak jego córka szep­cze przez sen słowa „To­yo­ta Ce­li­ca”, ma wra­że­nie, że do­stą­pił ob­ja­wie­nia.

Bywa jed­nak, że to nowe śro­do­wi­sko prze­po­czwa­rzy się, za­gę­ści, skon­cen­tru­je w swój bar­dziej spek­ta­ku­lar­ny, a przy tym apo­ka­lip­tycz­ny prze­jaw. Tak dzie­je się, kiedy oko­li­cę na­wie­dza che­micz­na ka­ta­stro­fa. Tok­sycz­ny wy­ciek ku­mu­lu­je się w po­twor­ny obłok. Uno­szą­cy się na nie­bie tuman jest jak suma wszyst­kich stra­chów, prze­ra­ża­ją­cy, bo dziw­nie zna­jo­my. Jest to ka­ta­stro­fa nie­mal wy­cze­ki­wa­na, na­tych­miast oto­czo­na me­dial­nym pa­tro­na­tem. Śle­dzą ją snopy re­flek­to­rów, wozy trans­mi­syj­ne, he­li­kop­te­ry. Z bez­kształt­nej masy staje się zaraz me­dial­nym wy­da­rze­niem, „na­po­wietrz­nym zda­rze­niem tok­sycz­nym”. Choć prze­ra­ża­ją­ca, chmu­ra jest cał­ko­wi­cie po­zna­wal­na. Świat jest na nią go­to­wy, bo z niego się wzię­ła, jak sy­mu­la­cja ka­ta­stro­fy, która wresz­cie zy­ska­ła sta­tus rze­czy­wi­sto­ści. Skła­da­ją­ce się na chmu­rę che­mi­ka­lia da się na­tych­miast prze­ło­żyć na cy­fro­we dane i zba­dać ich za­war­tość w ludz­kim or­ga­ni­zmie. Pod­łą­czo­ny do apa­ra­tu­ry po­mia­ro­wej, Jack dowie się o ich obec­no­ści w swoim ciele i wia­do­mość ta jest tyleż smut­na, co nie­zro­zu­mia­ła. Życie i śmierć są po­chod­ną wy­kre­su z ana­li­zy da­nych, a Jack czuje się „in­tru­zem we wła­snym umie­ra­niu”. Tru­ją­ca sub­stan­cja za­do­mo­wi­ła się w nim na dobre, jest już jego czę­ścią, a mimo to, nic się nie zmie­nia, jakby tok­sy­na za­wsze do niego na­le­ża­ła.

Świat „Bia­łe­go szumu” trawi wirus, któ­re­go bo­ha­te­ro­wie jesz­cze nie po­zna­li. Ten wirus na­zy­wa się przy­szłość, ale nie przy­szłość jako szan­sa. Cho­dzi ra­czej o brak te­raź­niej­szo­ści. Jego dzia­ła­nie po­le­ga na ero­zji spraw­dzal­nych fak­tów, nisz­cze­niu tkan­ki pa­mię­ci, świa­do­mo­ści, zdol­no­ści ko­gni­tyw­nych, kry­tycz­ne­go my­śle­nia. Efek­tem jego dzia­ła­nia jest rze­czy­wi­stość de­men­cyj­na i w po­wie­ści udało się uchwy­cić mo­ment, w któ­rym wirus wy­bu­dza się z fazy in­ku­ba­cyj­nej. Zła wia­do­mość jest taka, że przy­szłość bo­ha­te­rów wy­da­nej w 1985 roku po­wie­ści to nasza te­raź­niej­szość.

Świat »Białego szumu« trawi wirus, którego bohaterowie jeszcze nie poznali. Ten wirus nazywa się przyszłość

Gdzie zatem ta dobra wia­do­mość? Przy ekra­ni­za­cji „Co­smo­po­lis” nie­któ­rzy re­cen­zen­ci na­rze­ka­li, że po­sta­cie mówią ję­zy­kiem sztucz­nym i wy­du­ma­nym. Taka kry­ty­ka za­kła­da pe­wien po­ziom normy i re­aliów. Rzecz w tym, że w pi­sar­skiej dia­gno­zie De­Lil­lo re­alizm skoń­czył się wraz z ka­ta­stro­fa­mi po­przed­nie­go wieku, a jego roz­kła­du do­peł­ni­ła re­wo­lu­cja cy­fro­wa i inne pro­ce­sy póź­ne­go ka­pi­ta­li­zmu. Z prze­grza­ne­go, na­pro­mie­nio­wa­ne­go wła­sny­mi ko­pia­mi świa­ta, re­alizm wy­pa­ro­wał. Za to po­wieść – czy może tylko film? – mają się do­brze. Dzię­ki nim, pra­wie jak kie­dyś, wciąż mo­że­my do­świad­czać przy­jem­ne­go dresz­czu sa­mo­po­zna­nia.

 

Kac­per Bart­czak
ur. w 1972 roku. Poeta, kry­tyk, tłu­macz po­ezji, ame­ry­ka­ni­sta. Autor zbio­rów ese­jów: „Świat nie sca­lo­ny" (Biuro Li­te­rac­kie, 2009, Na­gro­da „Li­te­ra­tu­ry na Świe­cie") oraz „Ma­te­ria i au­to­kre­acja: do­cie­ka­nia w po­ety­ce wie­lo­ścio­wej" (słowo/obraz te­ry­to­ria, 2019). Jest au­to­rem ośmiu zbio­rów po­ezji, z któ­rych naj­now­szy to „Wi­do­ki wy­ma­zy" (Biuro Li­te­rac­kie, 2021). Za tom „Wier­sze or­ga­nicz­ne" (Dom Li­te­ra­tu­ry w Łodzi, 2015) no­mi­no­wa­ny był do na­gród Si­le­sius i Gdy­nia. Tłu­ma­czył po­ezję m.​in. Johna Ash­be­ry'ego, Pe­te­ra Giz­zie­go, Rae Ar­man­tro­ut i Pe­te­ra Giz­zie­go. Dwu­krot­ny sty­pen­dy­sta Fun­da­cji Ful­bri­gh­ta, sty­pen­dy­sta Fun­da­cji im. Ta­de­usza Ko­ściusz­ki. W la­tach 2016-18 czło­nek ka­pi­tu­ły Gór­no­ślą­skiej Na­gro­dy Li­te­rac­kiej „Ju­liusz". Wy­kła­da li­te­ra­tu­rę ame­ry­kań­ską na Uni­wer­sy­te­cie Łódz­kim.
korekta Jakub Nowacki
POPRZEDNI

recenzja  

Gdzie jest klasa robotnicza?

— Xavier Woliński

NASTĘPNY

recenzja  

Nienormalna normalność

— Małgorzata Tarnowska