fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

„Społeczeństwo populistów” autorstwa Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego składa się z dwóch przenikających się warstw. Jedna to prezentacja wyników kilkuletnich badań prowadzonych wśród elektoratów różnych partii politycznych, druga to esej, który określiłbym jako opowieść sfrustrowanego liberała. Uściślijmy od razu, że chodzi o liberała politycznego (którego nie należy mylić z neoliberałem), czyli raczej kogoś sytuującego się bliżej Johna Rawlsa i Richarda Rorty’ego niż Friedricha Augusta von Hayeka.

Wyniki badań, które Sadura i Sierakowski publikowali cyklicznie od 2019 roku były jednymi z najciekawszych, jakie pojawiały się w polskim dyskursie publicznym. Rozmontowują wiele stereotypów, które krążyły i wciąż krążą w głównonurtowej publicystyce na temat wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Badanie z 2019 roku potwierdziło istnienie niejako dwóch oddzielnych elektoratów PiS. Pierwszy z nich autorzy określają mianem elektoratu „cynicznego”, drugi „fanatycznego”.

„Cynicy” charakteryzują się tym, że, podzielając generalnie część poglądów opozycji i będąc jej bliscy kulturowo, głosują na PiS z powodów „socjalnych”. Jest to jednocześnie elektorat warunkowy, najsłabiej związany z partią. „Cynizm” tych wyborców, zdaniem autorów, polega na tym, że zdając sobie sprawę z wad PiS na rozmaitych polach, w tym także nepotyzmu i zawłaszczania zasobów publicznych przez ludzi tej partii, nadal na tę partię głosują, ponieważ „daje więcej”.

Drugi elektorat, zwany „fanatycznym”, jest nieco inny. Pozostaje znacznie bardziej związany z partią i jej politykami, bardziej utożsamia się też z jej programem.

Dla tego elektoratu – piszą autorzy – to nie program socjalny PiS-u ma największy wpływ na decyzje wyborcze. Ich lojalność jest starsza niż obietnice socjalne. Najsilniejszą motywacją wydaje się niechęć, a nawet nienawiść do PO i partii lewicowych uważanych za reprezentantów wielkomiejskich elit. Zasadnicze znaczenie ma opozycja między prowincją i metropoliami, między prostymi ludźmi i elitami. […] Uzasadnieniem dla tych emocji jest resentyment będący odpowiedzią na pogardę, jaką w ich przekonaniu żywią wobec nich przedstawiciele środowisk liberalnych. To elektorat wyraźnie bardziej konserwatywny i tradycyjny, przywiązany do wartości religijnych i narodowych. Skrajną formą wyrażania tych postaw są wypowiedzi homofobiczne, antyuchodźcze i rasistowskie, które z rzadka są mitygowane przez innych rozmówców – świadomych homofobii i zauważających jej negatywne skutki.

Autorzy przedstawili także interesującą tezę dotyczącą wpływu wyborców „cynicznych”, czy też „socjalnych” na PiS. Jako że jest to elektorat świeży, labilny i warunkowy, partia musiała znaleźć sposób na jego utrzymanie przy sobie:

Nowy elektorat Prawa i Sprawiedliwości traktuje swoją partię użytkowo i popiera ją ze względu na politykę społeczną rządu i obietnicę dalszych transferów socjalnych. Wygląda to trochę tak, jakby odbiorcy pomocy socjalnej wykorzystywali swoją partię i jej wolę utrzymania się u władzy. Postawa tego elektoratu zaczęła kształtować linię partii.

Tłumaczy to do pewnego stopnia różnicę w sposobie sprawowaniu rządów przez PiS pomiędzy pierwszym okresem, czyli latami 2005–2007, a drugim, trwającym od 2015 roku do dzisiaj. „Pierwszy PiS” był bardziej liberalny gospodarczo, mimo „solidarnościowej” oprawy. Natomiast program 500+ niejako „przypadkowo” przyciągnął do tej partii elektorat socjalny. Sama partia odżegnywała się początkowo od „posądzania” tego programu o wyklętą w Polsce dotychczas „socjalność”. Wolała określać go programem pronatalistycznym, czy też prorodzinnym.

Doszło tu więc do ciekawego sprzężenia zwrotnego. Kiedy tylko partia, dokonawszy własnych badań, zorientowała się w sytuacji, zaczęła pracować nad tym, aby „pochwycony”, ulotny elektorat socjalny przy niej został. Stąd następne propozycje, takie jak wprowadzenie godzinowej stawki minimalnej w przypadku pracy na umowach cywilnoprawnych. Uważniej też zaczęła słuchać głosu swojego nie mniej chwiejnego sojusznika, czyli NSZZ „Solidarność”.

Z innego, równie ciekawego badania autorów, wynika, że wyborcy i wyborczynie PiS korzystają z bardziej zróżnicowanych źródeł informacji niż wyborcy i wyborczynie opozycji. O ile w elektoracie Platformy Obywatelskiej głównie ogląda się „Fakty TVN”, rzadziej „Wydarzenia” Polsatu i prawie wcale programów informacyjnych TVP, to w elektoracie PiS znacznie częściej oprócz TVP ogląda się także „Fakty TVN” i „Wydarzenia” Polsatu. Ponadto bardzo istotna część elektoratu PiS zauważa stronniczość „Wiadomości” TVP.

Wyborcy i wyborczynie PiS korzystają z bardziej zróżnicowanych źródeł informacji niż wyborcy i wyborczynie opozycji

Ta ostatnia obserwacja prowadzi autorów do jednej z głównych tez książki: spora część elektoratu PiS „wie, ale robi to dalej”. To znaczy, zdaje sobie sprawę z afer związanych z rządami PiS, ale nadal na nich głosuje. Książka ma stanowić próbę rozwiązania tej zagadki.

Analiza czy moralitet?

Autorzy odżegnują się od traktowania pojęcia „cynizm polityczny” jako obelgi. Piszą:

Rozumiemy bowiem, że cynizm polityczny nie musi być wynikiem złej woli, tylko warunków życiowych. […] Jeśli chcielibyśmy jakoś przeciwdziałać temu zjawisku, to starając się eliminować jego podstawy, a nie piętnując tę grupę. Te postawy najczęściej nie są mniej racjonalne z punktu widzenia jednostki niż postawy reszty Polaków.

Użycie nacechowanego negatywnie pojęcia do opisu tego zjawiska powoduje jednak, że siłą rzeczy czytelnik wciąż wpada w tę pułapkę, a i sami autorzy mają ewidentny problem z tym, jak rozdzielić chłodną analizę od moralitetu. Ten ostatni, zwłaszcza w ostatnich rozdziałach książki, bierze górę.

W większości wyniki tych badań nie były dla mnie zaskoczeniem, kiedy po raz pierwszy przeczytałem o nich w 2019 roku. Sam mam bezpośredni kontakt, poprzez ruch lokatorski, z osobami będącymi, jak to autorzy określają, „elektoratem cynicznym PiS”. Znam więc „z pierwszej ręki” ten sposób myślenia. Być może oburza on niektóre osoby, ale ma jak najbardziej, jak zauważają sami autorzy, racjonalne podstawy. Nie mniej racjonalne niż „obrona sądownictwa” przez osoby, które w przeciwieństwie do osób z ruchu lokatorskiego, nie miały większej styczności z aparatem sądowniczym z perspektywy osoby niezamożnej.

Sądzę, że zbyt mało miejsca poświęcono w tej pracy głębokim, historycznym przyczynom tego „cynizmu”. Poza zwyczajowymi, mechanicznymi już niemal odwołaniami do Andrzeja Ledera, czy „kultury folwarcznej” niewiele mówi się w niej o czasach współczesnych i traumie transformacji, która dla milionów osób w tym kraju pozostaje wciąż żywa we wspomnieniach lub wciąż jątrzących się jej efektach. To kolejna „prześniona” (kontr)rewolucja, by odwołać się do pojęcia stworzonego przez wspomnianego Ledera. „Kontr” dlatego że, do pewnego stopnia, próbująca odwrócić konsekwencje opisywanej przez niego rewolucji.

Zbyt mało miejsca poświęcono w tej pracy głębokim, historycznym przyczynom opisywanego »cynizmu«

Przykładowo, kwestia reprywatyzacji (nie tylko warszawskiej) pojawia się marginalnie przy okazji jednego z wywiadów, w którym respondentka wprost mówi, że przy PiS ją oraz jej rodzinę trzyma szok reprywatyzacji. Zamiast rozwinąć ten temat i z tego punktu poprowadzić dalej rozważania, autorzy go ucinają. To samo dotyczy, pojawiającej się jedynie hasłowo, kwestii „drugiej fali prywatyzacji”, której obecnie doświadczamy, czyli trwającej prywatyzacji oświaty czy ochrony zdrowia. Te dwie kwestie dotyczą w pewnej mierze także klasy średniej i dlatego prawdopodobnie pojawiają się w książce kilkukrotnie. Nie otrzymujemy jednak uważniejszego spojrzenia w przeszłość i analizy głębszych przyczyn zjawisk ujawnianych w badaniach.

Tymczasem transformacja była, jest i długo będzie nie do końca uświadomioną i nie do końca opisaną traumą i raną. Nie da się opisać dramatu, który ma miejsce, kiedy jedyny większy zakład w mieście zostaje sprywatyzowany, wykupuje go konkurencja i wywozi co cenniejsze maszyny, a następnie likwiduje. Trudno sobie wyobrazić, jeśli samemu nie miało się z tym kontaktu, co oznacza być sprzedanym niczym chłop pańszczyźniany z ziemią, razem z mieszkaniem, w wyniku prywatyzacji mieszkań zakładowych, które własnoręcznie pomagało się budować i tę budowę finansowało się z własnej pensji.

Autorzy zastanawiają się nad realnie istniejącym zjawiskiem, jakim jest brak zaufania społecznego. Do siebie nawzajem, ale i do instytucji państwa. Problem polega na tym, że nie ma powodu, dla którego, zwłaszcza osoby mniej zamożne, miałyby to zaufanie mieć. Skąd miałoby się wziąć, skoro władza państwowa, w tym sądy, przez lata zezwalała przykładowo na opisany wyżej proceder prywatyzacji, w którym odmówiono byłym pracownikom prawa pierwokupu mieszkań zakładowych. I po latach władza przyznaje rację, że „doszło do grabieży”, potwierdzają to oficjalnie i przy kamerach politycy niemal wszystkich partii, ale jednocześnie nie potrafią przyznać odszkodowań tym osobom, które zostały w „szalonych latach dziewięćdziesiątych” okradzione. W jaki sposób te osoby mają traktować poważnie instytucje, które w taki czy inny sposób brały udział w tej opresji? A zaniechania w tej sprawie mają na sumieniu wszystkie partie rządzące III RP. Strategią pozostaje albo bojkot wyborów, jako sprzeciw wobec całego systemu politycznego, albo głosowanie jako forma protestu.

Mógłbym opisywać mnóstwo, całe morze takich sytuacji, które miały miejsce w III RP w trakcie procesu transformacji, gdzie łamano ludziom życiorysy, godność, zaufanie nie tylko do instytucji, ale też do siebie wzajemnie i do siebie samych. Niejednokrotnie skutkowało to nawet skróceniem życia, co było efektem stresu spowodowanego nagła utratą pracy czy mieszkania. I nie jest to z mojej strony wyolbrzymienie: w wyniku eksmisji ludzie kończyli i kończą na przykład na działkach, w piwnicach, na ulicy, gdzie umierają. Skala śmierci w wyniku reprywatyzacji albo wysokiego bezrobocia okresu transformacji nigdy nie została dostatecznie wyeksponowana i oszacowana. Stąd jednak wziął się gigantyczny wręcz gniew na elity, na państwo i jego instytucje, w tym sądy. Z tego bierze energię PiS i wciąż ta siła nie jest dostatecznie opisana.

Nie da się rozpatrywać takich kwestii jak „brak zaufania” czy „sukces populistów” bez zanurzenia się w dramat transformacji. Nie da się tego potraktować skrótowo i hasłowo, ponieważ to jest fundament dla zrozumienia sytuacji, w jakiej się znajdujemy i zrozumienia przyczyn takich, a nie innych postaw i strategii.

Nie da się rozpatrywać takich kwestii jak »brak zaufania« czy »sukces populistów« bez zanurzenia się w dramat transformacji

„My też już nienawidzimy”

Autorów trapi też inna kwestia, z którą nie do końca potrafią sobie poradzić. Zadają pytanie: „Dlaczego zwolennicy opozycji uciekają się do klasistowskich, a nawet rasistowskich klisz?”. Otóż w badaniach pojawiły się dość szokujące dla autorów wypowiedzi zwolenników opozycji:

Sposób, w jaki wyborcy PO i Lewicy z warszawskiej klasy średniej (prawnicy, artyści, naukowcy, programiści, pracownicy administracji i służb mundurowych) wypowiadają się o osobach nieuprzywilejowanych z klas niższych, jest kalką rasistowskich wypowiedzi dotyczących muzułmańskich imigrantów, zarzucających im, że nie chcą pracować i starają się mieć jak najwięcej dzieci, żeby jeszcze bardziej korzystać z europejskiego dobrobytu.

Ten problem wyeksponowany jest szczególnie w rozdziale o wymownym tytule „My też już nienawidzimy”, z którego pochodzi powyższy cytat. Nie znajdziemy w nim jednak ani głębszej analizy tego stanu rzeczy, ani przekonującego wyjaśnienia źródeł tego zjawiska. Zaskakujące, że już na wstępnie tę niechęć i język części klasy średniej Sadura i Sierakowski określają jako „nowe zjawisko”. Autorzy zachowują się, jakby nic nie wiedzieli o tym, że język pogardy używany do opisywania grup posiadających niższy status ekonomiczny czy prestiżowy towarzyszy nam od zarania III RP, czego symbolicznym wyrazem były takie pojęcia, jak „homo sovieticus” albo „roszczeniowcy”.

Zamiast rozpocząć poszukiwania przyczyn tej pogardy żywionej przez część elektoratu PO i Lewicy, autorzy rozpoczynają rozdział w zaskakujący sposób. Od rozważań na temat włoskiej telewizji, upadku publicznej Radiotelevisione italiana (RAI) i sukcesu przedsięwzięć medialnych Silvia Berlusconiego, co przełożyło się następnie na popularność jego inicjatyw politycznych. „Berlusconi uciekł się do podstępu i ogłupił ludzi, aby na niego zagłosowali” – podsumowują ten fragment autorzy. I następnie przeskakują do TVP Kurskiego oraz analizują, jaki wpływ ma ona na wyborców PiS.

Nie jest jasny powód, dla którego akurat włoski przykład ma wyjaśniać, dlaczego zwolennicy opozycji „też już nienawidzą”, co obiecuje nam przedstawić tytuł rozdziału. Podaje się nawet w wątpliwość, że propaganda TVP miała tu przeważające znaczenie. Wszak sami autorzy piszą:

(…) to nie jest tak, że TVP ogłupia ludzi i czyni z nich nieświadome ofiary populistów. (…) Wśród osób o postawach populistycznych najpewniejszym elektoratem PiS-u wcale nie był ten najbiedniejszy i mający małą wiedzę o polityce, ale politycznie wyrobiony i mający wyższy status społeczny. Na PiS głosowali cynicy, czyli „populiści dobrze poinformowani.

To odwołanie do Berlusconiego bardziej pasowałoby zresztą do TVN lub Polsatu. Przecież na pierwotne zwycięstwo PiS nie mogła mieć wpływu jeszcze TVP, bo była wówczas w rękach obecnej opozycji liberalnej. Tak więc mogłaby ewentualnie odpowiedzieć nam na pytanie o przyczyny ideologicznych postaw zwolenników i zwolenniczek opozycji.

Autorzy próbują zarysować efekty oddziaływania mediów: „prywatyzacja obaw, egoistyczny indywidualizm, podejrzliwość, nieufność wobec przywódców i współobywateli”. Czy tu jednak (znów!) nie pasowałby bardziej TVN, promujący przed 2015 rokiem hiperindywidualizm, konserwatyzm i liberalizm gospodarczy w połączeniu z niejednokrotnie dość „przaśną” rozrywką dla mas („Big Brother”, „Top Model”, „Taniec z gwiazdami”)?

Promowanie indywidualnych strategii, „stawiania na siebie”, prezentowanie odrealnionego życia „klasy średniej” (a tak naprawdę głównie wyższej występującej w przebraniu klasy średniej) – przez lata w telewizji lansowano taką właśnie wizję świata, odpowiadającą raczej liberalno-konserwatywnemu mieszczaństwu niż potrzebom klasy pracującej. Współpraca czy samoorganizacja, nie mówiąc już o wspólnej walce o poprawę losu, z rzadka – o ile w ogóle – pojawiały się w tych mediach. Indywidualne historie sukcesu lub porażki – tym byliśmy karmieni przez lata.

Jeśli więc chcemy już załamywać ręce nad czasami i obyczajami, należałoby wziąć pod uwagę głównie to, co działo się przed zdobyciem władzy przez PiS, bo źródła sukcesu tej partii tkwią w okresie przed 2015 rokiem. Tymczasem ta elitarna, mieszczańska i konserwatywna wyniosłość, która jest wyczuwalna przez każdego człowieka z klasy pracującej na kilometr, uobecnia się nawet w tekście książki:

Zdarzało się – piszą Sadura i Sierakowski – że górnicy palili opony, blokowali drogi, atakowali policjantów i obrzucali budynki petardami, kamieniami, koktajlami Mołotowa i zapalonymi szmatami (na przykład demonstracje w 2003 roku). Reagowano na to potępieniem w mediach i pokazywano odpowiedzialnych jako niebezpiecznych watażków, którym bliżej było do stadionowych chuliganów niż polityków. Agresja Leppera lub górników była autentyczną agresją rabacyjną i pojawiała się spontanicznie w warunkach zderzenia tłumu zwolenników ze służbami porządkowymi.

Dalej mamy jeszcze podobnego typu ustępy o „warcholstwie”. Młodszym osobom przypomnę, że 2003 rok to był czas absolutnej klęski polityki transformacji prowadzonej pod dyktando niekończących się neoliberalnych „reform”. Rejestrowane bezrobocie przekroczyło dwadzieścia procent na poziomie krajowym, choć były regiony, gdzie osiągnęło znacznie wyższy poziom. W tej sytuacji ludzie zwyczajnie walczyli o przetrwanie i domagali się zmian. Protesty przebiegały gwałtownie, bo po wcześniejszych doświadczeniach okazało się, że głównie takie formy mają szansę zwrócić uwagę na jakikolwiek problem. Tam gdzie próbowano rozmawiać „salonowo” z władzą polityczną czy ekonomiczną, kończyło się to całkowitym zignorowaniem problemu.

Elitarna, mieszczańska i konserwatywna wyniosłość, która jest wyczuwalna przez każdego człowieka z klasy pracującej na kilometr, uobecnia się nawet w tekście książki

Nie jest to strategia, którą klasa pracująca stosowała wyłącznie w tym okresie. Warto przypomnieć, że walki robotnicze zarówno okresu PRL czy II RP w żadnym wypadku nie były mniej łagodne czy „warcholskie”. Jednak o ile tradycje walk społecznych z II RP zostały niemal zupełnie zapomniane, to te z okresu PRL są wynoszone pod niebiosa jako „walka o demokrację i wolność” (choć tak naprawdę najczęściej chodziło o chleb i godność robotników czy chłopów). Dodajmy, że co najmniej jeden z autorów nie jest pacyfistą, wszak ma za sobą zbiórkę na broń, do czego zresztą wprost odwołuje się w książce.

Walki społeczne w imię klasowych interesów zawsze są potępiane przez klasy wyższe, zaś walka narodowa zazwyczaj usprawiedliwiana, choćby bywa bardziej krwawa. Nie chodzi więc tu o pryncypialne potępienie przemocy jako takiej, ale właśnie przemocy rewindykacyjnej ze strony klas postrzeganych jako niższe.

Jeśli autorzy chcieliby na serio poszukać przyczyn sukcesu owego „populizmu”, powinni między innymi zastanowić się nad stosunkiem grup uprzywilejowanych do klas, jak to lubią określać, „ludowych” oraz językiem opisu ich protestów. Ludzie, z którymi pracuję społecznie, na pewno nie będą otwarci na argumenty osoby pouczającej ich z pozycji warszawskiego salonu o „warcholstwie” oraz „agresji rabacyjnej” w sytuacji, kiedy państwo polskie czy kapitał stosuje wobec nich przemoc nie tylko symboliczną, nie tylko ekonomiczną, ale także niejednokrotnie po prostu fizyczną.

Dobre badania, słabe wyjaśnienia

Autorzy w zakończeniu przechodzą już niemal do formy moralitetu połączonego ze swego rodzaju hasłowym „poradnikiem jak się organizować”. Momentami są to wręcz bardzo szczegółowe wskazówki: „jeśli studiujesz, to zbierz ekipę i pogadajcie o jakimś interesującym tekście”. Ewidentnie jest to apel skierowany do młodej inteligencji, więc dotyczy głównie tematów takich jak uniwersytet lub szkoła.

Nie ma niczego złego w apelowaniu o większą aktywność społeczną. To jest faktycznie podstawowy problem w naszym kraju. Mamy niewątpliwie do czynienia z kryzysem wzajemnego, horyzontalnego zaufania i samoorganizacji. Niemniej apele w stylu Jacka Kuronia tutaj raczej wiele nie zmienią. Po pierwsze nawet Kuroniowi to nie wyszło, choć miał pewien autorytet w związku z własnymi doświadczeniami działalności opozycyjnej w PRL czy więzienia. Można było się z nim zgadzać lub nie, ale nie można było odmówić mu tego, że za własne poglądy miał odwagę zaprzepaścić „karierę” i pójść siedzieć. Nie brzmi to jednak już tak samo wiarygodnie ze strony autorów tej książki ze względu na ich wysokie usytuowanie w strukturze społecznej, doświadczenia i popularność.

Autorzy poszukują rozwiązania problemu w poprawie stanu szkolnictwa. Tymczasem szkolnictwo jest zawsze odbiciem struktury społecznej i dominującej w niej ideologii. Żeby doszło do zmiany, impuls musiałby wyjść spoza tej struktury. Dawniej wychodził na przykład ze związków zawodowych czy – szerzej – organizacji świata pracy (jak przykładowo spółdzielnie), ponieważ dysponowały one (obok, w polskich warunkach, Kościoła) odpowiednio silną infrastrukturą, która mogłaby konkurować z potęgą państwa, wytwarzać konkurencyjne narracje i walczyć o zmianę. Do pewnego stopnia potrafią robić to do dziś. To ze związków zawodowych wyszło pojęcie „uśmieciowienia pracy”, które potem zaczęło robić medialną karierę i wpłynęło do pewnego stopnia na ustawodawstwo.

Tymczasem w książce nie ma prawie wcale odwołań do działalności związków zawodowych, organizacji lokatorskich, feministycznych, ekologicznych czy jakichkolwiek innych. Na ich doświadczeniach można by się uczyć i rozwijać pomysły. Można by też na przykład zauważyć, że protesty kobiet nie skończyły się całkowitą klęską, bo pozostały po nich jakieś wciąż działające struktury (nawet Jarosław Kaczyński, w swoim typowym, pełnym hipokryzji stylu, opowiada, że „niemalże na każdym rogu w Warszawie i w wielu różnych miejscach można to [aborcję-przyp. XW] załatwić”). Można by to – i wiele innych elementów życia społecznego ostatnich lat – zauważyć i wyciągnąć wnioski. Opisać realnie istniejące ruchy i ich strategie. Wówczas nawoływania do samoorganizacji ze strony Sadury i Sierakowskiego brzmiałyby może nieco wiarygodniej, a nie wywoływały, jak w obecnej formie, pobłażliwego uśmiechu.

Jak wspomniałem wcześniej, same wyniki badań warte są dalszej analizy i pogłębienia. Uważni czytelnicy znajdą w nich interesujące wypowiedzi respondentek i ich ciekawe spostrzeżenia warte przemyślenia. Na tej bazie można wypracować już bardziej konkretne rozwiązania. Przykładowo wspominany „cynizm” socjalnych zwolenników PiS można wykorzystać przeciwko (jakiejkolwiek) władzy, także tej obecnej. Skoro politycy oszukują i próbują nami cynicznie manipulować, może zamiast oddawać im pokłony i być biernymi odbiorcami ich agitpropu, należy uczyć się cynicznie manipulować nimi w celu osiągania swoich celów? Z moich doświadczeń wynika, że „cyniczni wyborcy PiS” są otwarci na tego rodzaju działania także względem tejże partii: „Ja na was głosowałam, a wy teraz takie rzeczy robicie?”. To jest właśnie fenomen tych „cynicznych” wyborców. Oni czują się jak gracze, a nie wyłącznie jak pionki i aktywnie próbują szukać możliwości wpływu na polityków. Dlatego tę energię można i trzeba wykorzystać w celu samoorganizacji i walki o swoje interesy.

Energię »cynicznych wyborców PiS« można i trzeba wykorzystać w celu samoorganizacji i walki o swoje interesy

Mam więc pewien problem z książką Sadury i Sierakowskiego. Część zawierająca omówienie badań jest ze wszech miar godna polecenia, przemyślenia i przedyskutowania. Są to moim zdaniem jedne z ważniejszych badań dotyczących preferencji politycznych, jakie w ostatnich latach zostały przeprowadzone. Natomiast jeśli chodzi o część eseistyczną czy publicystyczną „Społeczeństwa populistów”, to potraktowałbym ją jako niekonieczny dodatek do zasadniczej części. Czasem ciekawy, częściej dość chaotyczny, skaczący od wątku do wątku, nie zawsze z uzasadnionego powodu. Niektóre apokaliptyczne przestrogi w nim zawarte, zgodnie z którymi „to skończy się utratą niepodległości”, wydają się nadmiernym i zbędnym wchodzeniem na „wysokie C”. Ostatecznie sprowadza to rozważania na manowce z tego względu, że prezentuje perspektywę wciąż mimo wszystko nadmiernie zasklepioną w tej samej pułapce, z której autorzy – rzekomo bądź rzeczywiście – próbują się wydostać. To pułapka przeciwstawień: opozycja–pisowcy, warchoły–elita, my–oni.

Jaką dają odpowiedź Sadura i Sierakowski na kluczowe dla nich pytanie „dlaczego my też już nienawidzimy”? Ponieważ „to oni zaczęli”, a my się tylko bronimy. Ot i, zdaniem autorów, zagadka rozwiązana. Tego rodzaju „plemienna” odpowiedź jest, delikatnie mówiąc, dalece niesatysfakcjonująca. I taka jest ta książka. Przynosi dobre badania, ale kompletnie nieprzekonujące wyjaśnienia.

Przemysław Sadura, Sławomir Sierakowski
, „Społeczeństwo populistów”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023, 320 stron.

Xavier Woliński
Publicysta, aktywista, autor projektu wolnelewo.pl. Specjalizuje się zwłaszcza w tematyce pracowniczej i lokatorskiej.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak

Przemysław Sadura, Sławomir Sierakowski
, „Społeczeństwo populistów”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023, 320 stron.

POPRZEDNI

recenzja  

Sto trzydzieści cztery „przyjaciółki”, czyli rzecz o queerowych biografiach kobiet*

— Barbara Trojanowska

NASTĘPNY

recenzja  

Przestrzeń pustki

— Natalia Rybczak