fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

„Wieczna lewica” to książka objętościowo niewielka, ale ze znacznymi ambicjami. Autor szkicuje projekt rekonstrukcji prawdziwej (jego zdaniem) lewicy. Ta, wolna od herezji liberalizmu i indywidualizmu (choć też z pewnością nie naiwnie kolektywistyczna), modnych i wspieranych przez globalny kapitał trendów tożsamościowych, miałaby powrócić do swoich klasowych korzeni. Giełzak chciałby lewicy jako szerokiego, atrakcyjnego projektu, który byłby w stanie wykroczyć poza swoje dotychczasowe wielkomiejskie i inteligenckie ograniczenia.

Pozycje, które zajmuje zdają się beczką prochu wrzuconą w wewnątrzbańkową dyskusję, zaś autor – nie tylko na poziomie poglądów wprost wyrażonych w pracy, ale także całej działalności (a także habitusu, do którego jeszcze przejdziemy) – znaczną część libleftu triggeruje. Nieprzypadkowo patronat medialny nad książką objęły sytuujący się nieco z boku głównego nurtu lewicy Nowy Obywatel czy kojarzona raczej z prawicą Nowa Konfederacja, a nie np. Krytyka Polityczna. Kierunek myślenia Giełzaka, choć obecny w znanych nielicznym odleglejszych zakątkach lewicowej bańki, dzięki „Wiecznej lewicy” wreszcie doczeka się – być może – większego rozgłosu i uwagi. I mimo iż książka wielu nie przekona czy wręcz odrzuci, warto się z nią zmierzyć, choćby po to, by móc autora hejtować z uczciwych i przemyślanych pozycji.

 

O czym jest książka

Licząca trochę ponad dwieście stron książka Giełzaka to – nie licząc krótkiego wstępu – po prostu zbiór aforyzmów. Dzięki numeracji, zachowującej ciągłość mimo tematycznego podziału, wiemy, że jest ich dokładnie 767. Część z nich to opinie autora na temat konkretnych epizodów historii czy kultury (na przykład aforyzm 179: „Rewolucja Chagalla jest równie upiorna jak Guernica Picassa. Lewicowcom pod rozwagę”). Inne to ogólniejsze sformułowania, nieosadzone w konkretnej historycznej czy geograficznej rzeczywistości, jak na przykład aforyzm 120: „Lewica jest silna, kiedy broni – siebie albo innych, ale natychmiast traci popularność, kiedy atakuje”.

To książka nietypowa w formie i przez to nieoczywista, chciałoby się też powiedzieć: niedzisiejsza. Stawia dość odważne tezy na temat tego „jak lewica powinna wyglądać” (w domyśle: dlaczego obecna nie działa dobrze i pogrążona jest w kryzysie). Jednocześnie z poglądami wyrażonymi w lapidarnej formie aforyzmu trudno polemizować czy odnosić się do nich na takich samych prawach, jakby wyrażone były językiem klasycznego eseju. Luźno korespondujące ze sobą bon moty wymykają się zasadom klasycznej debaty publicznej, choć jednocześnie trudno mieć złudzenia, że praca nie zajmuje stanowiska w (niektórych) kluczowych dla niej sporach (s. 9-10). Jednocześnie autor wprost stwierdza, że nie podejmuje się odpowiedzi na słynne „kantowsko-leninowskie” pytanie „co robić?”, a wypracowanie poglądów na tę sprawę „zostawia czytelnikom” jako swoim „współautorom i współkonspiratorom” (s. 11-12).

To książka nietypowa w formie i przez to nieoczywista, chciałoby się też powiedzieć: niedzisiejsza

Giełzak we wstępie deklaruje jednak, że będzie próbował odpowiedzieć na pytanie mniej kluczowe, ale nierzadko bardziej rozgrzewające polemiki: „(…) co mogę spróbować przybliżyć, to chwilę uporządkowania pojęć i wytyczenia faktycznych linii podziału. Wtedy stanie się jasne, kto lewicą jest, a kto jedynie się nią mieni”. Kto zatem „jedynie się nią mieni”? Wydaje się, że jednym z podstawowych zagrożeń jest liberalizm i indywidualizm.

404. Konserwatywno-liberalny znaczy liberalny. Lewicowo-liberalny znaczy liberalny. Liberalizm to woda królewska polityki. Rozpuści się w nim wszystko.

Sceptyczny jest Giełzak także wobec oczywistego dla głównego nurty lewicy hasła „postępu”. W czasach, kiedy jako bezpieczniejszy dla medialnego mainstreamu synonim lewicowości umacnia się sformułowanie „o progresywnych poglądach”, autor przypomina o manowcach postępu: programach eksterminacji głoszonych nie przez nazistów, a „cywilizowanych, anglosaskich liberałów”.

Co zatem proponuje czytelnikowi praca? Myślę, że najkrócej i najuczciwiej można to ująć jako apel o redefinicję pogrążonej w kryzysie (tożsamości i działania) lewicy. Nie jest to jednak propozycja amorficznego, modnego w post-polityce „porozmawiania”. Mimo formuły wymykającej się prostej konceptualizacji praca ta, jak się wydaje, niesie ze sobą pewien program pozytywny, nawet jeśli nie jest on szczegółowy. Książka stanowi próbę wzbudzenia dyskusji o lewicy pod ściśle określonym kątem: etosu – jak nazywa go Giełzak za Leszkiem Kołakowskim – „romantyczno-legionowo-pepesowskiego”. Autor, często samookreślający się jako „socjaldemokrata”, deklaruje się przede wszystkim jako „bezpartyjny pepesowiec”: i zdaje się, że to właśnie ta druga autodefinicja zdradza nam znacznie więcej na jego temat. To właśnie historii słynnego PPS-owskiego małżeństwa Ciołkoszów poświęcona była, wyróżniona m.in. przez PAN, poprzednia publikacja autora.

 

Staroświecki banał czy awangardowy performans?

Zapewne dla wielu z nas, wychowanych w kulturze internetowej post-ironii i dystansu, pierwszą i odruchową reakcją byłoby wyśmianie tak „pretensjonalnego” i staroświeckiego wyboru literackiej konwencji. Czy można na serio nazywać rozdziały nie tak długiej znowu książki „księgami”? Giełzak jest sporo przed czterdziestką, a wybrana przez niego formuła pasuje raczej do któregoś z obwożonych w lektyce prestiżu „autorytetów” tej albo tamtej postsolidarnościowej koterii bądź też wielokrotnie nagradzanego, starzejącego się poety.

Czy można na serio nazywać rozdziały nie tak długiej znowu książki »księgami«?

Można by pewnie pracę Giełzaka skwitować wyłącznie uśmiechem politowania; poszerować jako koncepcyjnie nadętą krindżówę i zebrać za to przyzwoitą ilość lajków. Takie rozwiązanie wydaje się jednak nieuprawnionym pójściem na łatwiznę. Trochę także dlatego, że trudno uwierzyć, by sprawnie poruszający się w świecie mediów społecznościowych autor podkastu „Dwie lewe ręce” nie zdawał sobie sprawy z kontrowersji, jakie wybór takiej formuły może wzbudzić. W swojej social-mediowej działalności odnotowuje w końcu regularne reakcje krytyków i hejterów, a dynamika współczesnej debaty społeczno-internetowej – także jej mniej formalnego i bardziej dosadnego odgałęzienia – zdecydowanie nie jest mu obca. Jednocześnie trudno powiedzieć, czy Giełzak wybrał kontrowersyjną, pretensjonalną konwencję jedynie pomimo świadomości groźby ironicznych reakcji, czy raczej jako celową prowokację i zaczepkę. Przede wszystkim jednak osobliwości w postaci zbioru (politycznych) aforyzmów 35-latka nie należy ignorować, ponieważ mamy tu do czynienia z odważnym i oryginalnym szkicem projektu politycznego, który – choćbyśmy mieli się z nim ostatecznie nie zgodzić – warto potraktować na uczciwych warunkach. Wybór nieoczywistej konwencji z jednej strony można zatem skwitować ironią, z drugiej jednak uznać ją za – nie pierwszą w historii kultury – próbę powrotu do nieco bardziej klasycznej formuły, by ujawniła ona swoje awangardowe oblicze wobec zastanego aksjologicznego i estetycznego chaosu i marazmu. Giełzak rzuca bowiem wyzwanie głównemu nurtowi libleftu, a pozycje z których to robi – nie tyle konserwatywne, co raczej staroświeckie – wydają się uzasadniać wybór takiej właśnie, pozornie pretensjonalnej, konwencji. Jego głos stanowi po Janie Śpiewaku i Rafale Wosiu trzecie w ostatnich latach tak doniosłe wołanie o próbę redefinicji lewicy. Jednocześnie na przykład od Piotra Ikonowicza czy Remigiusza Okraski – działających także z pozycji „staropepesowskich” znacznie dłużej, ale nie mających tak mocnego momentu we (względnym) mainstreamie – zdaje się Giełzaka sporo różnić. Realną wagę głosu Giełzaka mierzę tu raczej nie poprzez pryzmat wydanej w dość małym wydawnictwie „Wiecznej lewicy”, a raczej w perspektywie całości jego medialnej działalności. Zanim bowiem podejmę próbę zidentyfikowania i interpretacji pozycji Giełzaka i jego stosunku do wewnątrzlewicowych subtelności i (wiecznych) inb, koniecznie trzeba wspomnieć o kontekście, w którympraca jest wydawana.

Głos Giełzaka stanowi po Janie Śpiewaku i Rafale Wosiu trzecie w ostatnich latach tak doniosłe wołanie o próbę redefinicji lewicy

Otóż autor od pewnego czasuwspółprowadzi podcast Dwie lewe ręce, jest też jego współzałożycielem. To zaś prawdopodobnie najbardziej udana – pod względem medialnej widoczności i dyskusji, którą wzbudziła – próba ożywienia lewicowego dyskursu od bardzo dawna. Mimo oddolnego finansowania (Giełzak jest także specjalistą od crowfundingu) wszystko sprawia bardzo profesjonalne wrażenie; kolejne odcinki podcastu ukazują się regularnie (zaś live wyborczy zaczął się, niczym w głównych stacjach telewizyjnych, punktualnie o 21:00). Podcast odróżnia się od głównego nurtu lewicy nie tylko na poziomie głoszonych w nim poglądów, ale także subtelności habitusów jego twórców. Do tego kontekstu jeszcze przejdziemy, na razie wystarczy powiedzieć, że znacznie bardziej pozytywny odbiór zdaje się zbierać on w kręgach umiarkowanej prawicy (jak, powiedzmy, czytelnicy Klubu Jagiellońskiego czy Nowej Konfederacji) niż – dajmy na to – Krytyki Politycznej. Dymek i Giełzak 12 października ogłosili powstanie nowego lewicowego medium (platformy). Szeroko zakrojony projekt i duże ambicje każą rozpatrywać książkę nie jako aforyzmy zawodowo zajętego czym innym, ratującego lewicę „z doskoku” autora, czy też tym bardziej marzyciela, patrzącego na sprawy z zewnątrz. Ukazanie się pracy Giełzaka niemal równolegle z ogłoszeniem planów powołania poważnego, lewicowego medium każe sądzić, że jest to może nie manifest, ale przynajmniej poważny szkic programowy nowego, instytucjonalnego aktora polskiego życia publicznego. Nie sposób zatem – jak chyba z mało którą lekturą – czytać „Wieczną lewicę”, abstrahując od pozostałej działalności autora.

 

Kogo książka może striggerować?

Na pewno urażeni mogą czuć się także zwolennicy lewicy jako safespace’u, w którym „osoby aktywistyczne” zaspokajają swoje emocjonalne potrzeby, stopniowo tracąc zdolność efektywnej komunikacji (politycznej, ale nie tylko) z przeważającą większością normalnego społeczeństwa. Ten pogląd wyrażony jest akurat wyjątkowo jasno, w sposób czytelny także poza aforystyczną konwencją:

288. Celem lewicy nie jest stworzenie kontrspołeczeństwa, w którym jej aktywiści będą czuć się jak w domu, ale zmiana społeczeństwa, które zastali.

Nie jest też lewica przede wszystkim kobietą, a przynajmniej nie aż w takim stopniu, jakim chciałaby widzieć ją Partia Razem. W jednym z podcastów Dymek i Giełzak wprost postawili tezę, że Nowa Lewica i Konfederacja stopniowo przechodzą na tożsamościowe pozycje partii (młodych) kobiet i (młodych) mężczyzn jednocześnie. Stawiam, że będzie to (o ile już nie jest) główny punkt zapalny między hegemonicznym, wielkomiejskim libleftem a programem Giełzaka.

Triggerogenne może się także okazać swoiste emploi autora „Wiecznej lewicy”. Zawsze ubrany w stylu eleganta z dwudziestolecia Giełzak ma także radykalnie inne oblicze estetyczne od tego, do którego przywykła lewica. Autor z dumą (i pełną świadomością wewnątrzlewicowej niepoprawności takiego stwierdzenia) podkreśla, że jest przedsiębiorcą. Jest za mało zmechacony, za mało alternatywny. Można by powiedzieć wręcz: estetycznie drobnomieszczański. Znacznie bardziej pasowałby do prawicy. Nieprzypadkowo zresztą wydaje się mieć z nią dobre relacje. Pierwsza – raczej przychylna – recenzja „Wiecznej lewicy” ukazała się na portalu Klubu Jagiellońskiego. Nie wiem dokładnie, jakie są klasowe i środowiskowe niuanse biografii Giełzaka, jednak moja intuicja jest taka, że pochodząc z – jak deklaruje – „łódzkiego blokowiska”, swoją estetykę zawdzięcza właśnie klasowym aspiracjom. Ta część lewicy, która może sobie pozwalać na styl obdarto-swobodny bardzo często – myśląc nieco w duchu Bourdieu – zawdzięcza go wyniesionemu ze starointeligenckich domów poczuciu estetycznej swobody, wynikającej z braku realnego lęku przed deklasacją. Ci, którzy na studia humanistyczne przychodzili w zbyt luźnym t-shircie zazwyczaj realnie klasowo byli wyżej od nieco sztywniackich smart-casuali, bo to ci drudzy musieli sprawiać „poważne” wrażenie. Być może zatem Giełzakowi będzie się nieco łatwiej ze środowiskami spoza „warszawki” komunikować i uda mu się choć trochę przełamać dotychczasowy impas komunikacyjny lewicy.

Giełzak jest za mało zmechacony, za mało alternatywny. Można by powiedzieć wręcz: estetycznie drobnomieszczański

Gdzie pozycjonuje się książka?

Sądzę, że nieuprawnione byłoby klasyfikowanie światopoglądu „Wiecznej lewicy” w obrębie jakichś bardzo konkretnych ram politycznych stanowisk. W szczegółach sam autor wydaje się mieć raczej zniuansowane podejście do stronnictw politycznych: mimo regularnych ataków na (neo)liberalizm dostrzega elementarnie przyzwoite pryncypia liberalnej wolności jednostki; mimo dużej sympatii do uniwersalizmu i wspólnotowości proponowanej przez chrześcijaństwo wykpiwa społeczną naukę Kościoła jako naiwnie zakładającą dobroduszność przedsiębiorców.

Na pierwszej stronie książki, wśród prób definicji lewicy, pojawia się triada „biednych, wykluczonych i uciskanych”. Ostatecznie w książce i publicznej działalności Giełzaka nie jest ona jednak szczególnie priorytetowa. Być może najsilniejszym zarzutem, jaki można sformułować przeciwko Giełzakowi, jest właśnie to, że autor, odżegnując się ze wszystkich sił od dominującego libleftu, sam proponuje raczej rodzaj metapolitycznej czy historiozoficznej tożsamości dla lewicy. Kluczowe problemy współczesnej polskiej rzeczywistości nie zdają się specjalnie zaprzątać jego uwagi. O obecnym głodzie mieszkaniowym wzmianek nie znajdziemy, zaś kwestia mieszkalnictwa pojawia się jedynie w kontekście zamierzchłych osiągnięć lewicy, jak wiedeński Karl-Marx Hof; związki zawodowe towarzyszą raczej anegdotom o brytyjskiej Partii Pracy w latach 50. niż trwającej reorganizacji tych struktur w nowych warunkach rozproszonej, sprekaryzowanej pracy. Autor jest pepeesowcem, ale jednocześnie nie do końca „biedystą” czy „ikonowiczystą”: zdaje się szukać szerszej, bardziej dialogicznej formuły dla nieposiadających duszy aktywistów normalsów, którzy w socjaldemokratycznym projekcie mogliby po prostu odnaleźć własne interesy.

Autor zdaje się szukać szerszej formuły dla normalsów, którzy w socjaldemokratycznym projekcie mogliby po prostu odnaleźć własne interesy

I jasne – Giełzak pisze o „wiecznej” a nie „doczesnej” lewicy, zatem taki dobór motywów wydaje się częściowo uzasadniony. Zresztą sam autor od ambicji pisania manifestu programowego (nowej) lewicy się odżegnuje. Nie można jednak nie postawić pytania, na ile lewica – nie proponując swoim wyznawcom życia wiecznego, a jedynie poprawę doczesnego bytu (by trzymać się lubianej przez Giełzaka kościelnej analogii) – może od kwestii bieżących uciekać i abstrahować. Życzliwie dla Giełzaka można by przyjąć, że o ile autor zdradza swoje bardziej szczegółowe poglądy polityczne i społeczne tu-i-teraz w podcastach czy tekstach doraźnych, to „Wieczna lewica” służyć ma za komplementarny do tego manifest z poziomu metapolityki. Podchodząc do pracy mniej życzliwie, sądzić można, że Giełzak – wychodząc z frustracji dotychczasową formą dominującej lewicowości – skrywa brak konkretnej alternatywy za woalem aforyzmu i niedopowiedzenia. Autor z wyprzedzeniem, już we wstępie broni się przed takimi zarzutami, twierdząc, że na konkretne rozwiązania potrzeba „nie jednej, ale stu publikacji napisanych przez ekspertów w swoich dziedzinach” (s. 13). Mimo to brak doraźno-politycznego konkretu może pozostawiać uczucie niedostatku. Takiego stanu rzeczy nie zmienia obecność pojedynczych aforyzmów przełamujących ten schemat, na przykład aforyzm 41: „Formacja postkomunistyczna w Polsce: ani Sojusz, ani Lewicy, ani Demokratycznej. Zmienili zatem nazwę na Nowa Lewica. Dwa słowa, dwa kłamstwa” (s. 29).

Wróćmy do jednej z ulubionych analogii Giełzaka: lewica, mimo wszystkich podobieństw, nie jest kościołem, zaś nie obiecując swoim wiernym życia poza tym światem, zobowiązana jest – w stopniu nieporównywalnie większym od tego pierwszego – przedstawić projekt tego właśnie świata dotyczący. Będąc nieco złośliwym, można by stwierdzić, że autor proponuje raczej rodzaj estetycznego zajawkowiczowstwa czy rekonstrukcji historycznej starego PPS-u albo brytyjskiej partii pracy pierwszych powojennych dekad. Z drugiej strony – być może tego rodzaju estetyczna zajawka, wobec braku silnych, lewicowych symboli jest właśnie tym, czego rozpaczliwie lewica potrzebuje? Czy miejsce otoczonych masowym, także oddolnym kultem Żołnierzy Wyklętych mogliby zająć członkowie, dajmy na to, OB PPS, gdyby tylko lewica nie obrażała się na każdą estetykę, która nie osiąga poziomu wyrafinowania dostępnego doktorantkom socjologii i studentom ASP? Być może wcale nie, a zamiast kopiowania prawicowych strategii lepsza byłaby konsekwentna i skuteczna walka o bytowe priorytety. Odpowiedź na to pytanie najchętniej zostawię czytelnikom książki Giełzaka – i tej recenzji – do „współinterpretacji”.

Marcin Giełzak

„Wieczna Lewica: Myśli i Aforyzmy", Theatrum Illuminatum 2023, s. 224.


redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Krzysztof Sztafa

Marcin Giełzak

„Wieczna Lewica: Myśli i Aforyzmy", Theatrum Illuminatum 2023, s. 224.

POPRZEDNI

recenzja  

Co porusza klasę ludową? Emocje awansu społecznego w PRL

— Paweł Bagiński

NASTĘPNY

varia poezja  

Dziewczynki bez ubrań

— Maria Stiepanowa