Przytoczę wam dzieje przygody. Otóż wczoraj wypiłem samotnie dwie flaszki wódki i przyszło mi do głowy, że lajtowo szarpnąłbym jeszcze trzecią. To pewne osiągnięcie. Po tygodniu wróciłem do miasta, było blisko jesieni, miałem sprawy, bąble i krosty. Wszędzie mnie swędziało. Cieszę się dużym spustem, jestem pogrążonym w depresji, bezrobotnym czterdziestolatkiem. No, na chwilę przed tą czterdziestką, choć tak naprawdę to w środku już cały się krzywię i marszczę, leżę w wyobrażonej trumnie. Od trzech lat szukam stałej pracy i nie mogę jej znaleźć. Z poprzedniej wyjebali mnie, bo byłem leniwy i niesympatyczny. Nikt mi tego nie powiedział wprost, choć rzecz brałem za oczywistą. Przez chwilę mnie to bolało, ale ostatecznie nie szkodzi, to i tak była chujowa, śmieciowa tyra za minimalną krajową. Najgorsze, że człowiek musiał być tam uśmiechnięty. Musiał uśmiechać się do ludzi. Był do tego po prostu zmuszany, chociaż w środku cały się krzywił i marszczył, chociaż cały był w środku zgięty — jak kartka albo blok techniczny. Po drodze do nowej tyrki bujam się na różnych zleceniach, za które opłacam czynsz i kupuję jedzenie. Nie wydaję pieniędzy na nic innego. Okazyjnie pożyczam od rodziców — jak mi braknie, jak nie styknie. A zdarza się, że nie styka, że brakuje. Że się nie spina. Jak to w życiu, nie? Wiadomo, raczej im tego nie oddam, a oni nie będą mnie za to ścigać. Zresztą to nieduże kwoty — stówka tu, dwie stówki tam. Sprawa dotyczy bardziej honoru. Czy tam jego braku. Raczej go nie mam. No bo jak facet na chwilę przed swoim czwartym krzyżem może tak ratować się rodzicami? Tata i mama jako horyzont. To trochę żenujące. Nie lepiej już wziąć szybki i tani kredyt, żeby załatać domowy budżet? A potem umykać wierzycielom, zrobić z tego życiową misję, artystyczną instalację, eksperymentalny obiekt, rozpisać to pod projekt do grantu, generalnie zrzucać skórę i mylić tropy. Zamieszkać na skłocie, być ściganym, nieuchwytnym. Znam kilku takich. Przez lata zacierali za sobą ślady, słuch o nich ginął, ale potem się odnajdywał. I wreszcie mieli przejebane. Czy oni są w ogóle poważni?
W skrócie tak się mają sprawy. No więc wypiłem wczoraj dwie flaszki i zachciałem trzeciej. To były ciepłe półlitrówki z dyskontu, z tych tańszych, wiadomo, po dwie dychy z jakimś tam hakiem. Do sklepu wybrałem się prosto z dworca, pędziłem na miejskim rowerze. Wiedziałem, czego potrzebuję i co muszę uczynić, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. W drodze trzeszczał zardzewiały łańcuch, cały radosny, w skowronkach, wróblach i dronach. Zbliża się połowa września, jakieś rekordy temperatur. Wzdłuż ulicy wciąż zielenieją drzewa i krzewy, roślinność trzyma się mocno. „Wyjątkowo późno”, tak mówią różni tacy sprzed miesięcy albo lat, co ich spotykam czasami na ulicy. To zazwyczaj jacyś dalsi znajomi — albo tacy do niedawna bliżsi, ale już teraz dalsi. Wychodzi na jedno. Generalnie bardzo fajni i mili ludzie. Kiedyś zabiegałem o ich sympatię, aż wreszcie przestałem. Wszyscy oni wyglądają lepiej ode mnie, uśmiechają się, chodzą na wystawy, do drogich fryzjerów, znają artystów i innych takich, mają fajne ciuchy. Niczego im nie zazdroszczę, nie mam żalu. Kiedyś to było kiedyś, a dziś to jest dziś. A jutro przyjdzie zima, a pojutrze wiosna — i tak dalej. Wreszcie dotarłem do dyskontu. Między półkami z towarem poruszam się zwinnie. W spożywkach przed południem zakupy robią albo emeryci, albo bumelanci. Cóż, jestem wypadkową tych dwóch żywiołów, wszystko się zgadza, błogosławi mi wieczność. Tego dnia — to było wczoraj — wyszedłem ze sklepu uradowany, blask słońca zdobił moje policzki, zacinał ożywczy wiatr, istniałem.
Tankować zacząłem po obiedzie, dochodziła siedemnasta. Chwilę wcześniej wszedłem do mieszkania. Uraczyłem się prostą strawą, wymuszoną przez okoliczności, naraz szczęśliwe i niefortunne. No bo co się okazuje. Wchodzę do kuchni i zastaję w niej swojego współlokatora. Gość jest w połowie przytwierdzony do zlewu, w połowie do ściany — trudno ocenić, gdzie się zaczyna, jak przebiega i w którym miejscu kończy. Jedno wielkie guzkowate cielsko, rozlane po całym pomieszczeniu. W każdym razie gość był realny, bo przecież realne to to, co ucieleśnione. Wyjechałem z miasta na tydzień, a po powrocie okazało się, że typa zjadł kuchenny grzyb. Musiał rozpanoszyć się przez wilgoć, przez niemyte naczynia, przez coś obleśnego, jakieś drobnoustroje. Normalnie gościa pochłonął. Nie było mi z tym szczególnie przykro. Mieszkaliśmy razem od kilku miesięcy, ale nie polubiłem go. Nic tylko zmulał w tym swoim pokoju, grał tam na tej swojej konsoli, nie przyprowadzał żadnych koleżanek. Kolegów też nie. Taki typowy mruk. Podobno bił rekordy w speedruningu. Był w tym dobry. Grę rozpisaną na pół doby kończył w godzinę. Swoje wyniki notował kredą na szkolnej tablicy, takiej w starym stylu, z zielonym pulpitem i drewnianymi ramkami. Miał ją zawieszoną w tym swoim pokoju, kilka razy mi pokazywał. Każdy z nas ma ukryty talent, w każdym z nas rozkwita piękna łąka. Ja na przykład jestem w stanie wypić dwie butelki wódki i potem na spokojnie wszystko załatwiać, mieć misję, chodzić na rękach, jeździć na rowerze. Generalnie ogarniać — i myśleć o szarpnięciu trzeciej. W każdym razie z tym człowiekiem zza ściany nie dało się za bardzo pogadać, wypić wspólnego koleżeńskiego browara, nic. Zapomnij. Obiecał, że będzie sprzątał, a zastałem go przyssanego do ściany. Powtarzałem mu przed wyjazdem: to mieszkanie jest podatne na grzyby, pilnuj tego, bo jak wyrośnie to nie chce ustąpić i trzeba się z nim potem liczyć, ustawiać, dogadywać. Już się zlał z grzybnią w jedną masę, to było bardzo widowiskowe. Tylko po kilku wybrzuszeniach można było poznać, że był z tego kiedyś człowiek. Po wystających palcach, szczęce, po ogólnych kształtach, materiałach, jakichś strzępach ubrań. Realny, bo ucieleśniony. W sumie dobrze się wtedy złożyło, nie chciało mi się kombinować. Postanowiłem, że pożywię się tym grzybem. Najwyżej trochę poboli w brzuchu i przejdzie — jak mówiłem, spust mam duży, a żołądek z cyny, jeszcze. Zeskrobałem go ciutkę ze ściany, odgarnąłem z rogów — tam grzybnia wydawała się najbardziej mięsista — opanierowałem i normalnie wrzuciłem na patelnię. Skwierczała filuternie. Wcześniej posoliłem, popieprzyłem, dodałem trochę sosu sojowego. Jadłem z colesławem. Było nawet niezłe. Tylko ten syf po współlokatorze! Musiałem trochę posprzątać, coś tam przynajmniej zedrzeć z blatu i resztek zlewu. Kupiłem kiedyś takie nawilżane chusteczki — nadały się idealnie. Mogę żyć z tym grzybem, o ile mam dostęp do lodówki i palnika.
O ile będę mógł uchylić okno i zobaczyć, co za nim, jakoś to będzie. Rozpisałem więc z grzybem umowę, że będzie się trzymał z dala od tych stref. To będzie koalicja, koalicja polskich spraw. Wyciągnął grzecznie macki, uchwycił długopis, na każdej stronie dał parafkę. On obiecał, że się cofnie, a ja, że dam mu spokój. Zrobiliśmy po lufie. Miał w sobie dziwny urok, coś takiego magicznego, po prostu dał się lubić. Załatwione, gitarka. Nie miałem siły na nic bardziej fantazyjnego. Dopiero wróciłem, byłem zmęczony, miałem sprawy, bąble i krosty. Toboły zostawiłem w przedpokoju. Jutro przyszykuję sobie coś dobrego. Zacierałem rączki. Po jakimś czasie na bezrobociu człowiek robi się bowiem szefem kuchni, prowadzi wyobrażone restauracje, dobiera sezonowe menu — przyrządzanie zmyślnych posiłków nadaje mu życiowej godności. Potrawy nie mogą wystawać poza ustalony budżet. I to jest dopiero wyzwanie! Najlepsze obiady to te, które kosztują poniżej piątki. Mówią, że prawdziwa kreatywność bierze się z napierającej ekonomicznej presji — i to nie tylko ta kuchenna. Że dopiero gdy jesteśmy bezpośrednio zagrożeni, zamieniamy się w superbohaterów, możemy przenosić góry, mieszać w scenariuszach, mieć sprawczość, kroić i siekać z prawdziwą czułością. To wynika z badań, warto się z nimi zapoznać. Bieda to jest przede wszystkim ćwiczenie w uważności, tak myślę. Trzeba kombinować i to ożywia ducha. A duch lubi, jak jest ożywiany. Włoska pizza powstała przecież dlatego że chłopi byli biedni i robili z tego, co było pod ręką. A guacamole, a frittata, placki ziemniaczane? Każdy ci to powie. W tym czasie i mnie ratowały krojone warzywa, mieszane sosy, miażdżone i zalewane tymi sosami przyprawy. To w zasadzie ogromny temat, cały kontynent zagadnień. Może kiedyś się na niego poważę. Założę kulinarnego bloga i napiszę książkę z przepisami, która jednocześnie będzie pozornie subtelną, a tak naprawdę bezkompromisową krytyką czegoś tam — powiedzmy, że zachodniej cywilizacji. Albo konsumpcjonizmu. Albo klasy średniej i jej aspiracji. Będę ją wygłaszał między wierszami, wytwornie, na chwilę przed deserem. Wreszcie napiszą do mnie dziennikarze reżimowej telewizji, zrobią ze mnie niepokornego szefa w popularnym programie kulinarnym i będę uratowany.
I nie będą głupie głupki wiedzieć, że z nich w tej książce łacham. Że wprawdzie biorę od nich pieniądze, ale jestem totalnie niezależny. Nie zorientują się, że tak naprawdę to nimi gardzę, że prowadzę z nimi misterną grę, w której oni są głupimi głupkami, a ja zręcznym triumfatorem. Przecież to ja dobieram menu! Po posiłku dopiłem jeszcze kawkę, chwilę pogadałem z grzybkiem. Wprawiał w ruch niestrawioną resztkę szczęki współlokatora i tak się do mnie odzywał — jego głos był aksamitny, delikatny, normalnie taki, że człowiekowi chciało się usiąść i nasłuchiwać. Ale miałem swoje sprawy, krosty i bąble, zamierzałem właśnie zasiąść w salonie na kanapie i czekać, aż coś się stanie. Wyszedłem z kuchni. Starsza pani w kamienicy naprzeciwko myła okna na jesień. Stała wyprostowana na parapecie i zaskakująco energicznymi ruchami ścierała to, co było do starcia. Nie miała dla tego czegoś litości. Pomyślałem o grzybie z kuchni. Wiązała nas zatem koalicja. Coś mnie naszło, gdy starsza pani robiła te swoje porządki, coś mnie ukłuło przy pępku, jakoś zapiekło, jakby wetknięto weń, to jest w ten pępek, niewidzialną antenę. Nie potrafię tego ukryć: z sezonu na sezon czuję się coraz bardziej nierzeczywisty, moja skóra z kartonu, mój niezdrowy ząb, moje zerwane paznokcie. Wszystko przez chemię wokół — solidną, gryzącą, z importu. Taką miała starsza pani, prawie czułem ten swąd. Nadałaby się na grzyba i zezwłok współlasa, ale przecież zawiązaliśmy koalicję, prawdziwą koalicję polskich spraw. Może później. Bo przecież w końcu ktoś z nas złamie dyscyplinę, warunki umowy. Każdy sojusz kończy się skandalem, każda przyjaźń wygasa jak pochodnia w jaskini. Wyglądałem za okno, aż się napatrzyłem. Wreszcie wziąłem się za pierwszą butelkę, już na poważnie, w trybie sportowym. Piłem z tego kubka od poobiedniej kawki.
To była czysta, smakowała cierpko, wykręcało mnie aż do trzeciej dolewki, ale ogólnie było nieźle. Siedziałem sobie wygodnie na kanapie w salonie i czekałem, aż coś się wydarzy. Sekundnik z zegara naściennego poruszał się po tarczy z kojącym klikiem. To ciekawa sprawa, ten zegar. Rękodzieło. Kiedy zabraknie mi kasy, wystawię go na sprzedaż. Dostałem go jako prezent komunijny od dziadka, żywieckiego zegarmistrza. Już dawno nie żył. Nierealny, bo nieucieleśniony. Kiedy jako typowy przegrany transformacji przeszedł na głodową emeryturę w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, wymyślił sobie, że będzie robił zegary z różnych korzeni i kikutów, jakie na brzeg wyrzucała okoliczna rzeka. Płynęła kilkadziesiąt metrów za jego płotem. Wtedy ta rzeka była wartka i poważna, regularnie wylewała, raz na kilka sezonów przeciskała się nawet przez pas wikliny i miejscowo podchodziła pod wały. Kiedy zaś nie wylewała, po prostu uchodziła grzecznie do jeszcze innej rzeki, większej, i tam w niej znikała. Dziadek znosił więc te porozrzucane korzenie i je sposobił, szlifował, polerował. Nawet specjalnie zbudował do tego taki szałas na ogrodzie, pracownię. Korzenie wyginały się w różne kształty, mogły się podobać albo nie, ale miały niewątpliwy urok. To było jasne. Z pni szykował tarcze, samodzielnie strugał wskazówki. Później dobierał do tego proste mechanizmy — zazwyczaj od tanich budzików, które nie schodziły w jego zakładzie. Z tyłu wydłubywał w drewnie swoje inicjały — i wreszcie rzecz sprzedawał. Jak mówiłem: presja ekonomiczna potrafi zdziałać cuda. Podobno nawet wystawiał się z tymi zegarami gdzieś w Krakowie — na przełomie wieków czy kiedyś tam. Nie wiem, czy miał na nie wzięcie. Ten, który od niego dostałem, ostatnią dekadę spędził otulony pajęczynami w garażu mojego ojca. Kiedyś przyjechałem do domu rodzinnego, zauważyłem przez przypadek, ściągnąłem, wyczyściłem, wziąłem ze sobą do warszawskiego mieszkania. Teraz wisi w salonie i pieści zmysły.
Pierwszą flaszkę zrobiłem w pół godziny. Odliczałem właśnie na zegarze dziadka. Najpierw otworzyłem ze sobą mały zakład, że ogarnę ją w kwadrans, ale po drugim łyku pomyślałem, że nie ma co tak pędzić. Po co ten pośpiech, pytałem siebie. A jednak wystarczyło mi pół godzinki. Takie po prostu miałem domyślne tempo. Byłem leciuteńko wstawiony, ale spokojnie mógłbym w tym stanie wziąć rower i na mocnym gazie dojechać na drugi koniec miasta. Albo wybiec na ulicę i biec prosto przed siebie. Wspominałem na początku: mam duży spust. Na stówę mógłbym teraz pędzić bez trzymanki po zakorkowanej Marszałkowskiej. Z zamkniętymi oczami, w kaftanie, w gumowych kajdankach z różowym futerkiem. To była jakaś myśl. Podpiąłem laptopa pod głośniki i puściłem muzyczkę, smętne gitarkowe granie. Smutni biali chłopcy śpiewali o blaskach alienacji, o niedotrzymanych obietnicach, o wierności i zdradzie. Czasami na wokal wchodziły dziewczyny — i one też były smutne. Chwilę potańczyłem. To są sprawy mojej generacji — że się jeszcze ktoś przejmował wyobcowaniem, że kogoś to ruszało. Że można było coś na tej karcie ugrać. Czułem teraz jak potężnieje we mnie spokój, jak się ze sobą w środku wygodnie układam, jak się godzę na ster rządów w zagrzybiałej koalicji, w koalicji polskich spraw. Dziadkowe wskazówki zatrzymały się właśnie na kwadransie po osiemnastej. On zresztą też lubił sobie wypić. W tym szałasie na ogrodzie zawsze miał coś schowane. Kitrał bimber do starego, niedziałającego zegara, akurat nie jego roboty, pamiętam. Tymczasem przeszedłem do kuchni i odpaliłem drugą butelkę. Zakrętka ochoczo zwolniła się z szyjki i wydała triumfalny szczęk. Zabrzmiał jak echo, dziwnie doniośle. Grzyb był na tyle uprzejmy, że rzeczywiście zrobił mi w pomieszczeniu trochę miejsca. Generalnie odpuścił, cofnął się na trzech ścianach — i w zamian przeszedł na sufit. Zwisały stamtąd jego odnóża, było ich kilkanaście, przypominały pnącza porośnięte drobnym włosiem. Prawdziwy dżentelmen, solidny kontrahent! Lada chwila mieliśmy wypuścić pierwszą ustawę. Przez okno przedzierały się igiełki popołudniowego słońca. Padały ukosem na toster, na opiekacz, na posadzoną w doniczce bazylię. Coś nie chciała rosnąć. Stanąłem na progu ze szklanką i pomyślałem, że to wszystko bardzo ładne. Że takie drobne przyjemnostki w domowym zaciszu to jest to, po co człowiek żyje. Też miałem w środku swoje blaski — i na całym świecie tylko ja jeden o nich wiedziałem. Pomyślałem, że to budujące. W każdym z nas piękna i ukwiecona łąka. Zachęcony światłem, usiadłem na skrzypiącym taborecie. W kieszeni zawibrowała mi komórka, ktoś do mnie pisał. Moi rówieśnicy wychowują dzieci, dopinają projekty, jedzą w drogich restauracjach. I bardzo dobrze. Jestem w wieku, w którym człowiek starający się o karierę pracuje najwięcej, najbardziej intensywnie — żeby zdobyć pozycję i wymościć się na kolejne dekady. Będą już spokojniejsze. Podobno Polakom wcale nie żyje się źle.
Podobno Polacy lubią nie tyle niskie ceny, co promocje. Tak w wywiadzie mówił pewien ambasador marki, ściśle związany z dyskontem, gdzie przed południem nabyłem drinki. W wywiadzie, który jakiś czas temu czytałem. W rozmowie, która się kiedyś odbyła. W korespondencji, którą ongiś prowadzono. Uderzyło mnie to. Może to największa prawda o tym narodzie? Moja wódka też była z promocji — i to łączonej. Znaczyło to tyle, że jeśli kupisz więcej to zapłacisz mniej. Trzy za cenę dwóch, ale bywało i tak, że siedem za cenę pięciu. Eksperci w tym kraju dwoją się i troją, bym po zakupach czuł, że wygrałem. Trzeba przyznać, że to działa. Są dobrzy. W kuchni również miałem zegar — choć pochodził z seryjnej produkcji, on także był sentymentalny. Może odkąd wylądowałem na bezrobociu, miałem po prostu hopla na punkcie czasu? Kupiłem go w markecie, chyba w jakiejś promocji. Albo właśnie w niskiej cenie? Już nie pamiętam. Pamiętam z kolei, że byłem wtedy z dziewczyną. Bardzo się kochaliśmy, właśnie wprowadzaliśmy się do pierwszego wspólnego mieszkania i ten kiczowaty, plastikowy gracik miał nam odliczać wspólne dni — dobre i złe, przy śniadaniu, przy obiedzie, kolacji. No i zgadnijcie — to było właśnie to mieszkanie. Rozstaliśmy się pół roku później: wzięła rzeczy i się wyniosła, jeszcze pamietam, jak zamykam za nią drzwi, kiedy wychodzi z ostatnią partią swoich klamotów. Położyłem się wtedy do łóżka i spałem przez tydzień. W każdym razie zegar kuchenny miał kształt jabłka z dyndającymi, plastikowymi wahadłami, które imitowały nogi. To było uciekające jabłko. Owoc uciekał, uchodził właśnie jak ten czas. A jednak plastik miał go więcej ode mnie — moje tkanki nie mają do niego nawet podjazdu. Grzybku, zapytałem, co ty o tym myślisz? Patrzyłem mu prosto w wykrzywioną szczękę po współlasie, ale koalicjant w odpowiedzi poruszył tylko pnączami. Wtedy chodzący owoc wskazywał kwadrans po dziewiętnastej, leciały Fakty, dzisiaj prowadzić je miał Piotr Kraśko. Pewnie już przeszli do wiadomości zza granicy. Czyli z Niemiec. Albo ze Stanów. Trzeba się wystarać, żeby jutro mówili o nas, o koalicji polskich spraw, o naszej pierwszej ustawie, która odmieni oblicze Trzeciej Republiki. Musimy powołać rzecznika prasowego, mówiłem do grzyba z mocno nadpitą już drugą butelką w ręce, musimy zatrudnić kogoś pod promo. Będzie robił za lajki i napiwki, perorowałem. Piłem teraz z centrali. Czyli bezpośrednio z butelki. Gulgałem ochoczo, czułem, jak płyn rozkosznie pali mnie w gardle — żyłem. Byłem już wcięty, ale spokojnie wszystko ogarniałem. Zerknąłem na owocowy zegar, już pędził na dwudziestą. Zaraz trzeba będzie wyjść do sklepu. Mój partner koalicyjny bacznie mi się przyglądał, gdy zataczałem się w tej kuchni. Był kochany i wspierający, przez szczękę współlasa zaproponował, że mnie podtrzyma pnączami, bo się wywrócę. Otulił mnie więc linami zwisającymi z sufitu. Pomogło, stałem prosto i było mi nieźle. Szeptaliśmy sobie miłe słowa, muskał mnie po uchu, dawał mi komplementy, że jestem taki silny i zdolny, że mam w sobie piękną łąkę. Niedługo będzie nas podziwiał cały kraj, naszą koalicję. To jego słowa. Jednym pnączem masował mnie po głowie, to było kojące. Drugim natomiast podsuwał mi do ust butelkę. Miałem ją wyzerować. Chwilę później wybiła dwudziesta druga. Przeraziłem się, zaraz zamkną mi sklepy, a jeszcze coś bym przecież szarpnął, skitrał na rano. Tak właśnie pomyślałem, słowo w słowo. Jeśli zaraz wyjdę, to jeszcze zdążę. Tylko niech mnie ten koalicjant zwolni, niech rozluźni uścisk, niech się ze mnie na chwilę odwinie.
(1991) prozaik, doktor literaturoznawstwa, okazjonalnie krytyk literacki. Autor powieści "Wielka radość w polskich domach" (WBPiCAK 2024) oraz monografii "Faza istnienia. Liryka Tomasza Pułki", która ukaże się nakładem wydawnictwa IBL. Redaktor "Małego Formatu". Mieszka w Warszawie.