Chwilę kocura nie było – polubownie chodził swoimi ścieżkami. W międzyczasie Staromiejski Dom Kultury zdążył wypuścić publikacje stworzoną przez osesi kolektyw „Poezja do wczuwania. Zbiór wierszy i ćwiczeń”, zaś Warszawska klubokawiarnia Młodsza Siostra zapowiedzieć mający się niebawem odbyć Slam Filozoficzny. Urodzaj klęski. Haltuję jednak negatywny afekt względem obu tych wątpliwych kąsków, jaki przebiegł przez sieć (mikro)aktorów, składających się na moją somę. Nie wczuwam się za pomocą mojego ciała i emocji w żadną z tych spraw i broń boże nie sprawdzam, dokąd mnie to zaprowadzi. Kusiły demony, by zboczyć w te, ślepe najpewniej, zaułki. Będę się jednak krytycznie snuła dziś po innych murkach.
Interesuje mnie dziś to co piękne i misterne. Bowiem tak właśnie grono czytelników i recenzentów określiło język debiutu Karoliny Krasny „Love song”, który ukazał się niedawno nakładem Wydawnictwa Ha!art (z małoformatowym zresztą matronatem). Dla jasności zastrzegam, że w tym tekście w żadnym miejscu nie mam zamiaru wydawać sądu o jakości książki Krasny. Na warsztat biorę parę opinii na jej temat, z którymi nie potrzebuję się – w kwestii książki – ani zgadzać, ani nie zgadzać, żeby sobie trochę w nich podłubać. Nie zamierzam też jakoś przekrojowo charakteryzować recepcji „Love song” – swoją drogą dość zróżnicowanej. Biorę z niej wycinek, zupełnie na własny użytek, nie pijąc nawet do samej książki.
Język bowiem poruszył i poróżnił czytelników „Love song”. Mnie natomiast zaplątało się coś w mózgu, gdy przeczytałam co niektórzy musieli konceptualnie naprodukować i w jakiej pozycji postawić czytelnika, by powiedzieć, że w książce występuje ciekawy (piękny / misterny / kunsztowny / eksperymentalny – czy cokolwiek z tego klucza) język. Więc gdy będę dalej mówić o „ciekawym języku”, będę miała na myśli sytuację, w której czytelnik daje do zrozumienia, że prymarną dla niego rolę pełni, można powiedzieć, estetyka języka, bez konieczności namysłu nad tej estetyki funkcją, albo tym, co jest za jej pomocą budowane. Przy tym nie zakładam, że jest to trafna ocena sytuacji. Jest ciekawy język, więc na przykład nie trzeba się czepiać, że fabuła trochę kuleje, albo jest mało interesująca; jest ciekawy język, więc nie wszystko musimy rozumieć, nie wszystko musi mieć sens, a może nawet nie musi mieć znaczenia. To już skrajności, jednak i takie wykwitły w recepcji książki Krasny, bo okazuje się, że nie tak łatwo powiedzieć, co się właściwie dzieje z wizją języka, dzieła czy znaczenia, kiedy stwierdza się prymat albo wręcz fetyszyzuje tę nieszczęsną ciekawość języka ponad całą resztę.
Oczywiście w przypadku fabuły, znaczenia czy też sensu są to problemy z innych porządków i o znacząco odmiennej doniosłości, bo dzieło może nie mieć fabuły, a nadal i z konieczności posiada znaczenie (skoro czytelnik je rozpoznał jako dzieło). Trudno też, żeby język nie był znaczący, bo tylko dzięki znaczeniu uznajemy kicające w rzędach robaczki z książki za słowa. Natomiast wydaje mi się, że w recepcji debiutu Krasny te problemy trochę na siebie nachodzą. Jacek Adamiec na przykład kończy swoją, generalnie pozytywną, recenzję „Love song” słowami, które stawiają książkę w nienajlepszym świetle: „«Love song» to książka dla tych, którzy kochają niezrozumiałe fragmenty sprawiające wrażenie głęboko poetyckich. Ale też dla tych, którzy w czymś, co z pozoru wydaje się dadaistycznym bełkotem, lubią odnajdywać znaczenie”. Czyli, pomyślałby kto, to książka dla tych, którzy lubią sobie wymyślać to, czego wcale nie ma i wsadzać do książki to, co im tam w trzewiach zabulgocze. Do takich celów najlepsza jest zaś literatura, która nie stawia za bardzo oporu, a do tego sprawia powierzchownie wrażenie szalenie głębokiej. Zazwyczaj oznacza to język pokomplikowany bez powodu albo wystylizowany w jakimś kojarzonym z głębią kluczu – na przykład kontemplacyjnego minimalizmu. Z drugiej strony – w wizji Adamca – jest grupa czytelników „lubiących odnajdywać znaczenie”. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, czy w ujęciu autora chodzi po prostu o normalnych uważnych czytelników, którzy „szukają znaczenia” (to znaczy zwyczajnie: interpretują), czy też może są to raczej paranoicy, którzy „lubią” szukać Matki Boskiej w roztopionym serze i znaczenia w jakichś dyrdymałach. Ta niejednoznaczność bierze się z tego, że w jednym zdaniu u recenzenta fragmenty „sprawiają wrażenie głęboko poetyckich” – więc Adamiec sugeruje, że takie naprawdę nie są; zaraz potem jednak okazuje się, że dadaistycznym bełkotem książka jest tylko „z pozoru” – więc chyba jednak tak naprawdę nie jest. Więc jakby na żadną nóżkę bardziej.
Ale ostatecznie to nic złego, a wręcz „to dobrze”. Pisze Adamiec: „Taka literatura też jest potrzebna, nie każda musi opowiadać historie. Są literatury od emocji i cut-upowych impresji, bardziej niż na rozum oddziałujące na wyobraźnię. I tutaj właśnie dopatrywałbym się wartości «Love song»”. Nie wiem czy wolę książki dla rozumu, czy dla wyobraźni, ale chyba preferuję takie po trochu na oba, co, zakładam, charakteryzuje jednak znaczną większość dobrych dzieł. Ważniejszy jest jednak przeskok od znaczenia do „historii”, o tyle niepokojący, że po pierwsze brak znaczenia (które jednak widzą niektórzy czytelnicy jak Matkę Boską w serze) miałby dla książki znacznie gorsze konsekwencje niż to, że trochę kuleje ona z fabułą albo w ogóle jej nie ma; po drugie zaś pewną część recenzji autor poświęca rekonstrukcji historii, którą opowiada Krasny, więc coś tam chyba jednak jest. W wizji Adamca „dadaistyczny bełkot” można lubić ot tak, na surowo, bo sprawia takie fajne wrażenie, że nim nie jest. Dla koneserów znaczenia i jego w taki bełkot wsadzania, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby sobie coś tam wsadzić.
Aleksandra Szymańska o tyle ciekawej zabiera się do problemu, że ważnym punktem swojej recenzji „Love song” czyni „niemoc język wobec intensywności doświadczeń”, przez co po części tłumaczy jego specyfikę. Niestety, właśnie to stwierdzenie o niemocy języka prowadzi do przedziwnych wniosków wieńczących recenzję:
Nic nie jest tu oczywiste, pewne i z góry ustalone, wszystko zaś podlega nieustannym przemianom. Główne narzędzie naszej komunikacji – język – okazuje się zawodne, gdy w grę wchodzą uczucia. Czy da się zatem opowiedzieć o miłości bez użycia nieadekwatnych i pozbawionych sensu słów? Proza Krasny udowadnia, że tak. Co więcej, brzmi jeszcze lepiej, gdy przybiera formę owego przed-słownego szlaczka.
Łapię mniej więcej do momentu próby opowiedzenia „o miłości bez użycia nieadekwatnych i pozbawionych sensu słów”. Rzeczywiście, można sobie wyobrazić dzieło – a nawet nie trzeba sobie ich wyobrażać, bo parę takich już istnieje – w którym dziwność, skomplikowanie, specyficzne połączenia słowne da się interpretować jako wskazujące na problemy języka z przekazaniem jakiejś treści, konieczność testowania go, pokazywania jego ciągłych porażek. Innymi słowy: niemoc języka może być elementem znaczenia, które się za pomocą tegoż języka wyraża. Jednak zdaniem autorki recenzji – chyba się tak nie da. W ostatnim zdaniu bowiem wywrócony zostaje stolik, ale tak spokojnie, jakby nie działo się nic kontrowersyjnego. Wyżej śmiałam się z pląsających w książce robaczków, a tu Szymańska wskazuje, że Krasny radzi sobie z niemocą języka właśnie przerzucając swoje zainteresowanie na kształt liter („przed-słowny szlaczek”). Należy autorce recenzji oddać chociaż to, iż trafnie wskazuje, że jeżeli widzimy w książce czarny szlaczek, to wtedy to nie są jeszcze słowa. Dziwi natomiast to, w jaki sposób recenzentka książkę przeczytała, a na dodatek uznała, że w takiej formie „brzmi jeszcze lepiej”, a nie, jak mogłoby się wydawać, jeszcze lepiej wygląda. Recenzja Szymańskiej jest ciekawym przykładem dziwnego ciągu rozumowania o języku. Widać bowiem jak recenzentka od zabaw z językiem, związanych z jego niemocą, przechodzi (trochę zbyt rączo) do języka pobawionego sensu, co w tym przypadku znaczy chyba po prostu pozbawionego znaczenia i dalej (jako swoją drogą konsekwentnie przeprowadzone następstwo, poprzedniego, błędnego przejścia) do materialności liter. No ale materialność liter ani nie brzmi, ani nie opowiada o miłości.
Czepiam się, powiecie, że się komuś niefortunnie napisało. I to ani nie wielkim nazwiskom krytyki literackiej, ani w najbardziej liczących się czasopismach (przy oczywistym wyskalowaniu „wielkiego” i „liczącego się” się do możliwości zgrzebnej literackiej branży). Wydaje mi się jednak, że w tych niefortunnościach widać pewne intrygujące tendencje. Feler wynika bowiem z tego, że w recenzjach zazwyczaj trudno uniknąć posługiwania się podstawowymi pojęciami z zakresu opisu dzieła, odniesieniami do znaczenia, sensu, interpretacji i tak dalej. Siatka założeń leży głębiej lub płycej, ale zazwyczaj prześwituje. Natomiast łatwiej jest przejść szwindelkom niezauważenie – tam, gdzie doinwestowany jest środek przekazu, ekstatyczność, okoliczności i nadawca. No więc tam, gdzie nikt się już elementu analitycznego nie domaga.
Dobrym tego przykładem jest fragment poświęcony „Love song” w tekście Konrada Janczury „Rajder: Lowe w sportowych butach”:
Z „Love Song” jest podobnie jak z „Trash Story” Mateusza Górniaka – przeczyta to z przyjemnością każdy, kto olewa szkołę, a kujony mogą poudawać, że rozumieją głębiej. Ale prawda jest taka, że ten misterny styl przemawia do nerwów, do emocji. (…) Wszystko tam napisane jest jakby od niechcenia, a w rzeczywistości plecione długimi godzinami.
Pojawia się „misterny styl”, „przemawianie do nerwów” i szybko łapiemy, że taki odbiór książki zwyczajnie pasuje Janczurze do skejtowo-huligańskiej estetyki. O samej książce, poza tym, że „przemawia” do różnych rzeczy, nie dowiadujemy się zasadniczego niczego. Za dużo powiedzieć – to byłaby już domena kujonów, chociaż sugestia, że wszystko „plecione [było] długimi godzinami” wskazuje, że autor dokonał również analizy czegoś innego niż swoich emocji i znalazł w książce przemyślność i celowość. Natomiast o tym nic już nie przeczytamy.
Żeby odczepić się już od książki Krasny, nie trudno znaleźć inne przykłady wypowiedzi o książkach w tym samym duchu: Rafał Warzyńczyk piszący na swoim profilu facebookowym o książce „Konopeum” Szymona Kowalskiego, że
[n]ie ma sensu dyskursywizować, dlaczego Kowalski jest dobry; kto ma zrozumieć, zrozumie od razu, a komu zrozumienie nie jest pisane, temu ani dyskursywizacja, ani dobre chęci, ani uczelniane mięśnie nie pomogą. Gdybym miał, omawiałbym jakby: dobre zdanie, to też dobre, połączenie dobre, elegancko, tak, dobra wyrwa, sprężyste, dziwne ale dobre, WAS?, funny, dobre, jaśnieje, dużo myślałem, dobre, dobre, głębokie, koniec bardzo dobry. Plus dużo machania rękami przed tablicą
albo Gustaw Owczarski na łamach pisma „Trytytka” krótką recenzję książki Przemysława Suchaneckiego „Łucznik” kończący stwierdzeniem, że „[n]ie liznąłem nawet czubka tych czterech ostatnich wersów. Jest to tak misternie i zwyczajnie pięknie skonstruowana figura, że jedyne co mogę zrobić, to zachęcić do czytania, bo też w samej książce jest takich dużo więcej”. Czuję intuicyjnie, że ekstatycznym recenzentom chodzi chyba po prostu o to, że jest ten nieszczęsny ciekawy język, co jest częściowo sygnalizowane. Oczywiście jednak nikt nie napisze, że język jest ciekawy, czy że w ogóle te zachwyty odnoszą się stricte do języka – bo ciekawy język to może mieć lektura w szkole. Taka sugestia narzuca się jednak ze względu na to, że nie za bardzo mówi się o tym, dlaczego coś jest ciekawe czy dobre, tylko że jest „sprężyste”, że „jaśnieje”, albo jest „misterne”. Gramy więc o stawki co najmniej natchnione, pozadyskursywne, ontologicznie – i chyba wręcz takie kto ma wiedzieć ten wie. Więc gdy recenzent, który nie może zasłonić się trybem wolnej impresji, dojdzie do wniosku, że książka spodoba się tym, co lubią do bełkotu dopisywać znaczenie, to wygląda to średnio; ale gdy okazuje się, że do zrozumienia książki Kowalskiego trzeba być co najmniej predestynowanym, to jarmark ślicznie sobie gra. Bije w ogóle z tych stwierdzeń coś wspólnego i jedno się w drugim jakoś intrygująco przegląda.
Wiele się zbiegło murków i wiele kwestii. Zdaję sobie sprawę, że osobną bójkę można by stoczyć o to, czy kiedy ktoś odmawia dyskursywizacji to można mu przypisać, że podoba mu się po prostu ciekawy język. Zapewne sami wypowiadający się w ten sposób powiedzieliby, że nie. A i mi się wydaje, że nie zawsze im o to chodzi. Ale i tak pozwolę sobie poobracać tę myśl w głowie, ze względu na jej przewrotność. Niektórzy wydają się chwalić przede wszystkim język, ale nie przyznają się do tego wprost; ci zaś, którzy wprost odnoszą się do ciekawego języka, często nie wiedzą jak skonceptualizować to, co się z tym językiem dzieje, chociażby pod względem jego znaczenia. Mówią więc niezamierzenie niepochlebne rzeczy – jak o wkładaniu znaczenia do czegoś, co wydaje się nieznaczące – albo przytrafiają im się wykolejenia jak w przypadku „przed-słownego szlaczka”.
Dwa pytania, które pozwolę sobie na koniec samej zadać brzmią więc tak: jaka byłaby w takim razie propozycja trafnej konceptualizacji tego, z czym mamy do czynienia, kiedy mówimy o „ciekawym” języku i jego centralnej roli? Odpowiadam, że moim zdaniem chodzi po prostu o sytuację, kiedy wytłumaczenie, dlaczego język dzieła został w jakiś sposób skonstruowany, jest bardzo nieskomplikowane, jednorodne i mało niuansujące znaczenie dzieła. Tak więc na przykład umieszczenie danego słowa czy konstrukcji zdaniowej w tym miejscu da się wytłumaczyć po prostu dążeniem do oryginalności czy dziwności języka, a nie konkretną funkcją tego słowa dla całego dzieła. Oczywiście takie dzieło i język w nim użyty mają z konieczności znaczenie – ale jest to znaczenie mało interesujące. Coś podobnego do formalizmu, który Brecht opisywał jako sytuację, w której „ktoś stwierdza coś, co nie jest prawdą (albo nie należy do sprawy), tylko dlatego, że to się rymuje”. Rymuje, czy też ma być dziwnie, czy ciekawie. Jest to generalnie niezbyt dobra dla dzieła diagnoza.
Drugie pytanie natomiast to: dlaczego pisanie o języku tak często wymaga tylu manewrów, zwodzi na takie dziwne manowce jak w powyższych przykładach, a ostatecznie i tak niesie ze sobą niewiele treści? Moja śmiała teza na ten temat brzmi, że być może gra tu rolę wykoślawiona wizja znaczenia. Znaczenie dla wielu jest wówczas, gdy słowo „pies” odsyła do psa, wskazuje, na co trzeba; gdy jest parafrazowalny komunikat i „reprezentacja statycznego sensu przez znaki” – jak pisał Dawid Kujawa w „Pocałunkach ludu”, charakteryzując w ten sposób, co podoba się intencjonalistom. Takie prymitywne ujęcie może rzeczywiście sprzyjać temu, że gdy pojawi się znaczenie bardziej złożone niż wiersz z „przekazem”, to zaraz zostaje uznane za coś nieprzynależące do domeny znaczenia albo coś, do czego dociera się odmienną drogą niż przez nieszczęsną interpretację. Kończy się to jednak tym, że nikt nie jest w stanie nic ciekawego powiedzieć. To bowiem, jak się komuś poruszyły nerwy – albo jaki poziom misterności reprezentuje tekst – do ciekawego się niestety moim zdaniem nie wlicza.
krytyczka literacka, redaktorka "Małego Formatu". Studiuje filozofię i mieszka w Warszawie.