fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Eliza Kącka

„Wczoraj byłaś zła na zielono”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024.

Grzegorz Sokół

„Working Through What Is. Depression and the Predicament of Reality in Poland”, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2023.

Peter Markus

„Dobrze, bracie”, przeł. P. Siwecki, Wydawnitwo Ha!Art, Kraków 2024.

Justyna Steczkowska

„Gaja", muz. Justyna Steczkowska, Emilian Waluchowski, Patryk Kumór, Dominic Buczkowski-Wojtaszek; sł. Justyna Steczkowska, Patryk Kumór, Emilian Waluchowski.

W segmencie „Redakcja poleca” rozluźniamy krawaty, odwieszamy koszule, odpinamy mankiety i w zupełnie niezobowiązującym trybie opowiadamy o tym, co nas ostatnio zagrzało. Nie zakładamy, że muszą to być koniecznie rzeczy nowe, oryginalne czy jakoś wybitnie niszowe. Chcemy po prostu zdać sprawę z tego, czym po godzinach pokrzepia się redakcja „Małego Formatu”. Wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy swoje małe przyjemności, ulegamy słabostkom, często kręcimy się bez konkretnego celu. A może właśnie o to chodzi – żeby pomotać się w kółko i nie wyciągać z tego na siłę żadnych wniosków.

Jacek Wiaderny: Po krótkim namyśle daruję sobie moment autoetnograficzny, który byłby o tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio pisałem coś *nienaukowego* i zarazem niebędącego powtórną reklamacją szczoteczki sonicznej Oro-Med, i przejdę do rzeczy – umówiliśmy się w redakcji, że rubrykę tę charakteryzować ma poetyka zwięzłości i wymierności.

Książka „Wczoraj byłaś zła na zielono” Elizy Kąckiej (Karakter, 2024) to publikacja typu klękajcie narody, tzn. jeśli przespaliście zwrot terapeutyczny w polskiej literaturze ostatniej dekady, to w ramach nadrabiania zaległości możecie przeczytać tylko to. Nie musicie się już męczyć z wczesnym Barysem, ciągać babki-chłopki na spotkania autorskie ani kupować biletów rodzinnych na pobyt w traumalandii. Tylko Kącka. Na pierwszy rzut oka wydaje się co prawda, że to pozycja raczej dla ścisłego fanklubu pisarki: autobiograficzna powieść o wychowywaniu córki w spektrum autyzmu, liryczne tonacje, peany Wojciecha Szota. Głupio byłoby się wyśmiewać, wiadomo, ale żeby od razu czytać? Na domiar złego Kącka lubi zagrać zgraną nutkę na melodię „Społeczeństwo jest niemiłe”: życie to role, role to teatr, a w teatrze można zgubić prawdę o sobie, no a wtedy wiadomo, trwoga. 

A jednak jest to gęsta, schulzowska z ducha, piękna momentami proza, przy której można na luzie się spłakać i napisać o tym bez wstydu w poważnym czasopiśmie literackim. Ta wielkość, poza sprawnością stylistyczną, idzie ze stawki, a stawka jest tu większa niż życie. W tej skrajnej, zdawałoby się, idiosynkrazji, jaką jest dwuosobowe stowarzyszenie matki i córki, Kącka zadaje bowiem pytania o istotę języka – nazywania, rozmawiania, dialogu i narracji. I choć słowo „autyzm” nie pada w książce ani razu, ujawnia ona potencjał patrzenia na tę kategorię diagnostyczną jako szerszą figurę bycia w świecie po postmodernizmie, tak jak śp. Jameson patrzył kiedyś na schizofrenię. Obiecałem, że będzie wymiernie, dlatego na koniec dowód w postaci sceny, kiedy Ruda (córka) wypowiada swoje pierwsze słowo:

Piękna była w tym wpatrzeniu się w siebie niewidzącym wzrokiem. Przechylała główkę ku gałęziom świerka, jakby chciała się oprzeć na zielonym ramieniu. I raptem z obserwacyjnego letargu wyrwała mnie sylaba „Tam!”. Nie dowierzałam. Głosem cienkim, niewprawnym, nowym rzuciła „Tam!” w gałąź świerka na balkonie. Podbiegłam. […]

Balkonowe „tam”, znak dali, słowo, które zawiera w sobie tajemnicę bycia nie u siebie, namierzania czegoś poza sobą, stało się dla mnie w jednej chwili symboliczne. Gdy się odezwała, zrozumiałam, że to nie tylko milczenie.

Andrzej Frączysty: Latka lecą, a człowiek dalej w starych lekturach. Stąd pozwolę sobie zwrócić uwagę na pracę Grzegorza Sokoła „Working Through What Is. Depression and the Predicament of Reality in Poland” z 2023 roku. Recenzencką sprawiedliwość, mam nadzieję, oddam jej w innym miejscu, tymczasem, ze względu na ekosystem, w którym się znajdujemy, zwrócę uwagę na kilka szczegółów, które być może zainteresują tutejszą publiczność.

 Czy jednostki diagnostyczne z systemów takich jak ICD-10 i analogicznych pełnią w istocie podobne funkcje jak barometr stojący na pianinie w pokoju bohatera XIX-wiecznej powieści? Albo jak arcyprecyzyjny opis rozmiaru i położenia drzwi, w które ktoś delikatnie puka? Chodziłoby o „efekt rzeczywistości”, wykorzystanie detali – ich nagromadzenia – do zasygnalizowania: „to rzeczywistość”. Taką wiarygodną możliwość sugeruje warszawski antropolog, bazując na rozmowach z terapeutami i psychiatrami, pacjentami, wieloletnich obserwacjach „kuchni” diagnostycznej oraz analizie reformy systemu ochrony zdrowia z drugiej połowy lat 90. i jej konsekwencji.

To jednak raptem jedna drobina, z której Sokół szyje emiczną – transformacyjną – figurę urealnienia. Kształt półperyferyjnego losu, czyli wiecznie niedokończone doganianie Zachodu, w tej naukowej narracji okazuje się bowiem najmocniej ustrukturyzowany przez pragnienie zaprowadzenia właściwej, „realistycznej” ontologii społecznej. To właśnie owo dążenie organizuje cały „świat przedstawiony”. Oczywiście, jak to na peryferiach, okazuje się on światem na niby, jednak kluczowi aktorzy światów społecznych, do których Sokół zagląda, nie ustają w wysiłkach, by tradycyjnymi czy nowoczesnymi sposobami nadrobić deficyty realności – czy to we własnym stosunku do tego, co im się przydarza, czy to plombując ubytki w naukowej/medycznej ekspertyzie.

Czy skrócenie dystansu między fikcją a realnością stanowi właściwą stawkę w grze? Czy jest miarą człowieczeństwa na miarę naszych możliwości? Ta intrygująca praca nie stawia takich pytań, ale je uruchamia i choćby z tego względu warto do niej zajrzeć. Myślę też, że każdy, kogo interesuje problem realizmu – nie tylko w wąskim, literacko-estetyczno sensie – z zainteresowaniem przeczyta to krótkie acz pożywne studium konstruowania depresji nad Wisłą.

Karolina Kulpa: Zmęczeni powyborczymi komunałami? Na odtrutkę polecam soczysty jak cytrynka, choć może nieoczywisty, okaz amerykańskiej prozy poetyckiej. Dobrze, bracie” Petera Markusa (przeł. Piotr Siwecki) to książka, która nie diagnozuje współczesności, nie „tłumaczy” Ameryki, nie udaje, że należy do kategorii „ważnych”. To po prostu ciekawie zrobiony kawałek literatury, z niebywałą pieczołowitością biorący pod włos wszystko, co może się kojarzyć z klasycznie pomyślanym opowiadaniem. Kto sięgnął po tę twórczość choć raz (po polsku nakładem wydawnictwa Ha!Art ukazał się też „Bob albo mężczyzna na łodzi”), tego nie zaskoczy, ani natrętność wodno-rybnych motywów, ani odpsychologizowana konstrukcja świata, ani mantryczno-litanijny styl.

Ten amerykański pisarz-rybak wydaje mi się ciekawy z kilku powodów. Ziomek ma bzika na punkcie brzmienia i kształtu zaledwie kilku konkretnych słów (jest wśród nich „ryba”) i potrafi ukręcić z tego opowieść o całym życiu. Widać tutaj inspiracje amerykańskim minimalizmem. Jeśli pisarze pokroju Raymonda Carvera czy Amy Hempel w paradoksalny sposób ograniczają zasób słów, aby opowiedzieć jak najwięcej, Markus pisze ciągle to samo, dlatego że język wcale nie służy mu do sensotwórczych negocjacji z rzeczywistością. Jego proza operuje napięciem pomiędzy ontologicznym minimum a zamkniętym systemem powtarzanych do znudzenia struktur składniowych. Język natomiast jest celem samym w sobie i domagającym się wskrzeszenia tworzywem. „(…) Wiedzieliśmy, że gdy różne rzeczy umierają, to czasami dopiero wtedy zaczynają żyć” – powiadają tytułowi bracia (właściwie nie wiadomo, ilu ich jest i czy jakkolwiek się od siebie różnią).

Markus operuje językiem sprawozdawczym, ogołoconym, zredukowanym do niemal dziecięcej elementarności. To taki modus pisania, który bezpardonowo sprowadza słowa „do samej kości słownikowej definicji”, by przywołać formułę pewnego polskiego pisarza. Wszystko dopełnia przegięcie w stronę realizmu magicznego: błoto świeci, ryby mówią, a bracia – jak zaklęci – wciąż od nowa próbują ulepić świat z garści słów. „Dobrze, bracie” można pewnie uznać za quasi-epos: utwór, który zachowuje ramę formy epickiej (sekwencja, rytm), ale celowo pozbawia ją funkcji symbolicznej, transcendentalnej i fabularnej. Jeśli nie widzieliście nigdy, jak błoto płonie, nie wiecie, jak to jest, kiedy kamienie stają się łodziami, a rzeki wydają polecenia; albo po prostu, tak jak ja, lubicie w kółko słuchać tych samych piosenek – warto!

 

Natalia Przybysz: W ostatni weekend odbyły się najważniejsze wybory w Europie Konkurs Piosenki Eurowizji. Od etapu selekcji krajowych byłam wielką zwolenniczką kandydatury Justyny Steczkowskiej. „Gaja” spełnia wszystkie wymagania wobec piosenki eurowizyjnej: można ją zanucić, jest patetyczna, ale i da się do niej zatańczyć (pod nóżkę), a sam występ miał odpowiednio zbudowane, wciąż rosnące napięcie. Justyna Steczkowska jest w nim Dziewczyną Szamana ery CD Projektu – jej ciało opina skórzany, postrzępiony trykot, otaczają ją madmaxowi tancerze, a na ekranie pojawiają się kosmiczne okręgi, z których następnie rodzi się potężny smok. Wszystko przypomina obrazek wygenerowany przez AI, a jednak jest rzeczywistością, której mogę dotknąć za pośrednictwem diod LED w naszym SmartTV. Ta ezoteryczno-pogańska mitologia stawia Polskę w centrum świata, jako boginię Gaję, która zrodziła ludzkość, z której powstała nasza tożsamość („jestem stwórcą twego ja”). Po wielu latach piosenek, które bały się być polskie (jak choćby, swoją drogą świetne „Solo” czy słabsze „The Tower”) albo sprzedawały polskość jako kiczowatą cepelię („My Słowianie”) pojawiła się propozycja groźna i dominująca – tak, jesteśmy tu i musicie się z nami liczyć. Możemy grać na diabelskich skrzypcach, a zaraz potem, lewitując w powietrzu, śpiewać w tak wysokich oktawach, że jest to ledwo słyszalne dla ludzkiego ucha. Moje imię Gaja, jestem bogiem, siłą. „Gaja” Justyny Steczkowskiej była wyrazem złości na świat za bycie niedostrzeżonym, a jednocześnie pięknie wpisała się w modną kilka miesięcy temu narrację „substancyjną”, dotyczącą wizerunku kobiety po pięćdziesiątce – sama wokalistka powróciła do Konkursu po trzydziestu latach (najdłuższa przerwa w historii Eurowizji). Nie zraziła ją zeszłoroczna porażka na etapie selekcji krajowych, postanowiła zawisnąć pod sufitem i oddać się dynamicznym tańcom niczym wschodząca gwiazda muzyki pop, śpiewać o swojej wieczności: „moje imię Gaja, ja Gaja, CZAS”.

Justynie Steczkowskiej i całej ekipie odpowiedzialnej za jej występ, udało się osiągnąć to, co od wielu lat nie było możliwe, czyli zjednoczyć Polki i Polaków. Zachęcam więc was do dalszego nabijania milionowych wyświetleń Justynie!

 

 

 

Eliza Kącka

„Wczoraj byłaś zła na zielono”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024.

Grzegorz Sokół

„Working Through What Is. Depression and the Predicament of Reality in Poland”, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2023.

Peter Markus

„Dobrze, bracie”, przeł. P. Siwecki, Wydawnitwo Ha!Art, Kraków 2024.

Justyna Steczkowska

„Gaja", muz. Justyna Steczkowska, Emilian Waluchowski, Patryk Kumór, Dominic Buczkowski-Wojtaszek; sł. Justyna Steczkowska, Patryk Kumór, Emilian Waluchowski.

Jacek Wiaderny
ur. 1994, redaktor „Małego Formatu”, doktorant w Instytucie Kultury Polskiej UW, gdzie pisze o kulturze terapeutycznej w polskiej prozie współczesnej. Publikował w czasopismach niepunktowanych i punktowanych.
Andrzej Frączysty
ur. 1995, redaktor "Małego Formatu", nauczyciel, doktorant na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym UŁ.
Karolina Kulpa
redaktorka „Małego Formatu”, nauczycielka, doktorantka na Wydziale Polonistyki UW.
Natalia Przybysz
absolwentka historii sztuki w Kolegium MISH Uniwersytetu Warszawskiego oraz sztuki nowych mediów w Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych. Swoje prace prezentowała na międzynarodowych i krajowych wystawach. Redaktorka graficzna „Małego Formatu”.
POPRZEDNI

szkic  

W stronę strajku generalnego: ze studentami na blokadach w Belgradzie

— Lela Vujanić

NASTĘPNY

varia felieton  

Łączenie kropek

— Olga Hund