fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Enzo Traverso
„Gaza. W obliczu historii”, przeł. Magdalena Gawin, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2025, s. 106

Enzo Traverso
Włoski historyk i politolog. Pracował na uczelniach francuskich, głównie na Uniwersytecie Pikardii w Amiens, a od 2013 na amerykańskim Uniwersytecie Cornella w Ithace (w stanie Nowy Jork). Poza esejem „Gaza. W obliczu historii” po polsku nakładem Instytutu Wydawniczego Książka i Prasa ukazały się jego dwie książki: „Europejskie korzenie przemocy nazistowskiej” (w 2011, w przekładzie Agaty Czarnackiej) oraz „Historia jako pole bitwy. Interpretacja przemocy w XX wieku” (w 2014, w przekładzie Światosława Floriana Nowickiego).

Buongiorno – obawiam się, że to będzie jedyne, co zdołam dzisiaj powiedzieć po włosku.

Ja niestety nie mówię po polsku, ale przeglądałem wasze pismo i – choć niewiele rozumiem – to wygląda bardzo pięknie.

Pana książka „Gaza. W obliczu historii” ukazała się już rok temu, więc dość wcześnie widział pan, co się naprawdę dzieje, poprzez całą tę izraelską propagandę, wszystkie te wyprodukowane przez nią fake newsy. Tymczasem wielu intelektualistów potrzebowało półtora roku, żeby zacząć chociaż podpisywać listy otwarte w tej sprawie, a do dzisiaj nie wszyscy są choćby na tym etapie. Jak wyjaśniłby pan swoją własną pozycję, to że od początku nie miał pan problemu z oceną tych potwornych zdarzeń?

Rzeczywiście opublikowałem książkę mniej więcej rok temu – najpierw po włosku, bo choć napisałem ją po francusku, wydania włoskie i hiszpańskie były pierwsze, angielskie i francuskie wyszły po nich, a niedawno ukazało się także polskie. Wtedy sprawy były doskonale jasne. Pierwsze oficjalne ostrzeżenia przed ludobójstwem w Gazie pojawiły się jesienią 2023 roku, a wielu badaczy ludobójstwa, badaczy Holokaustu i innych intelektualistów już wtedy ostrzegało, że wojna ta przyjmuje cechy ludobójcze, i myślę, że nie byli w tym osamotnieni. Najbardziej uderzającym rysem sytuacji w Gazie jest dramatyczna rozbieżność pomiędzy jej postrzeganiem z jednej strony przez opinię publiczną, a z drugiej strony przez media głównego nurtu i rządy państw. Ta rozbieżność jest przeogromna, a już zwłaszcza opinia publiczna tak zwanego Globalnego Południa od początku była przekonana, że dochodzi do ludobójstwa.

Tak więc nie sądzę, że byłem w tej sprawie szczególnie jasnowidzący. Do tego, muszę to podkreślić, nie pisałem tej książki jako znawca Bliskiego Wschodu. Nie jestem badaczem Bliskiego Wschodu, nie znam arabskiego, nie znam hebrajskiego. Pisałem z punktu widzenia badacza historii europejskiej, historyka nowoczesnej Europy, bo dostrzegłem, jak wiele znanych mi konceptów i kategorii zostało zniekształconych i wykorzystanych do interpretacji, analizy, a przede wszystkim usprawiedliwienia wojny w Gazie. Na przykład pojęcie pogromu w odniesieniu do wydarzeń 7 października. Było to dla mnie nie tylko uderzające, ale także oburzające, dlatego musiałem się wypowiedzieć.

A konkretnie w kontekście współczesnej amerykańskiej Akademii? Ofensywa przeciwko jakiejkolwiek krytyce Izraela wydaje się nabierać na sile – nie wywołuje to poczucia osamotnienia?

ET: Akurat jesienią 2023 roku byłem w Europie, wróciłem do Stanów na początku 2024 roku, ale, prawdę mówiąc, nie czułem się osamotniony. Oczywiście były i napięcia, i konflikty, i przeciwstawne punkty widzenia, ale wydaje mi się, że stanowiska ortodoksyjnie syjonistyczne czy proizraelskie należą do mniejszości na kampusach uniwersyteckich. Myślę, że także w odniesieniu do opinii publicznej w ogóle.

Wielu analityków sądzi, że postawa administracji Joe Bidena wobec Gazy była jednym z głównych źródeł jego wyborczej przegranej z Donaldem Trumpem – na pewno nie czynnikiem decydującym, ale istotnym. Ludzie, którzy głosowali na Trumpa z rozczarowania Bidenem, teraz zrozumieli, jakie to było straszne nieporozumienie. Tak się stało w wielu kluczowych stanach, na przykład w Michigan, stanie ze znaczącym udziałem obywateli arabskiego pochodzenia.

Pośród pojęć zniekształconych i służących obronie Izraela jest oczywiście kategoria antysemityzmu. Poświęcił pan cały rozdział rozmywaniu (w jakimś stopniu celowo) granic pomiędzy antysyjonizmem a antysemityzmem. Pomaga to Izraelowi określać wszelką krytykę swoich poczynań jako antysemityzm. W Polsce ten problem ma swoją własną specyfikę. W 1968 roku ogromna liczba polskich Żydów została zmuszona do opuszczenia kraju, wielu podążyło do Izraela w następstwie kampanii wymierzonej w osoby o żydowskich korzeniach należące do Partii, aparatu państwa, armii czy pracujące w instytucjach kultury. Wydarzenia te przeszły do historii jako kampania antysemicka, tyle że przebrana we frazeologię antysyjonizmu, poręczną w okresie tuż po wojnie sześciodniowej 1967 roku. Do dziś wydaje się to stanowić poważną przeszkodę dla dojrzałej dyskusji o Izraelu i syjonizmie w Polsce. Niewtajemniczeni nierzadko w dobrej wierze biorą „antysyjonizm” za nieuczciwy kryptonim czy nawet synonim nienawiści do Żydów w ogóle. Czy, spoglądając z zewnątrz, widzi pan jakiś sposób, by rozmontować tę przeszkodę?

Nie ma wątpliwości, że polska kampania „antysyjonistyczna” w 1968 roku była antysemicka. Antysyjonizm może być lub stać się jakąś formą antysemityzmu. Atakowanie osób czy instytucji żydowskiej diaspory (szkół, synagog i tak dalej), żeby wyrazić potępienie dla polityki Izraela na Bliskim Wschodzie, jest bez wątpienia formą antysemityzmu. Czasami można by to nazywać „antysyjonizmem głupców” (przez analogię z „socjalizmem głupców”, określeniem Augusta Bebla z końca XIX wieku). Ostatnim takim epizodem antysemickiego antysyjonizmu było zabójstwo osób wychodzących z gmachu Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie przez człowieka wykrzykującego „Free Palestine!”, które miało miejsce 22 maja 2025 roku. To już jest antysemityzm.

Dzisiaj jednak rozmywanie granic między antysyjonizmem a antysemityzmem jest uprawiane z rozmysłem przez wszystkich zwolenników wojen Izraela i obrońców dokonywanego przez niego ludobójstwa w Gazie. Stało się to metodą stygmatyzowania i represjonowania wszelkich wystąpień w obronie praw Palestyńczyków. W 1968 roku pomieszanie pojęć między antysyjonizmem a antysemityzmem faktycznie uderzało w Żydów; dzisiaj uderza ono zarówno w Palestyńczyków, jak i we wszystkich krytyków izraelskiej polityki, w tym jej żydowskich krytyków.

Inne zniekształcone pojęcia to „terroryzm”, „terroryści”, „terrorystyczne”. W polskich mediach i polityce można odnosić wrażenie, że nie sposób zabrać głosu, nawet w obronie Palestyńczyków, nie rozpoczynając rozbudowanym prologiem potępiającym „terroryzm” Hamasu. W swojej książce przypomina pan, jak często metody uważane dzisiaj za terrorystyczne stosowane były, z braku innych skutecznych środków, w przypadku ruchów antykolonialnych i narodowowyzwoleńczych (w kolonialnej Algierii, w okupowanych przez nazistów Francji i Włoszech i tak dalej). Mogłoby się wydawać, że opinia publiczna w Polsce powinna mieć przynajmniej tyle zrozumienia dla tych niuansów, ile mają go Algierczycy, bo nasz kraj był nie tylko okupowany przez Trzecią Rzeszę, ale także wcześniej przez grubo ponad stulecie był podporządkowany obcym mocarstwom. Bywało, że organizacje, których dorobek dzisiaj jak najbardziej szanujemy, posuwały się do „ataków terrorystycznych” wymierzonych w mocarstwa okupacyjne i zaborców. Pamięć o tym wydaje się jednak całkowicie nieobecna w publicznym dyskursie, jak gdyby przystąpienie Polski do oficjalnych struktur „Zachodu” (NATO, UE) sprawiło, że zapomnieliśmy o naszych quasi-kolonialnych doświadczeniach. Jak sobie z tym retorycznie radzić?

Wojna w Gazie stanowi ciekawy test dla narodowych pamięci w poszczególnych krajach Unii Europejskiej. Z tego punktu widzenia warto odnotować, że na przykład irlandzka pamięć jest z całą pewnością mniej „nieświadoma” niż pamięć polska. Wydaje mi się, że za tymi różnymi „wrażliwościami mnemonicznymi” – mam tu na myśli publiczne użytki z przeszłości – stoi wiele uwarunkowań geopolitycznych. Irlandia jest relatywnie marginalnym państwem UE, podczas gdy Polska zajmuje pozycję coraz bardziej w centrum, a ta mogłaby zostać podminowana przez zajęcie stanowiska otwarcie propalestyńskiego. Wobec tego polska pamięć jest niestrudzenie mobilizowana w kontekście wojny ukraińskiej i demobilizowana w kontekście Palestyny. Pamięć nigdy nie jest „neutralna”. Zawsze znajduje się w sytuacji podporządkowana ograniczeniom i uwarunkowaniom geopolitycznym, w szczególności w epoce globalizacji.

Na początku wszyscy sądziliśmy, że izraelski aparat bezpieczeństwa poniósł porażkę, dopuszczając do przeprowadzenia przez Hamas jego operacji 7 października. Kiedy jednak patrzymy z perspektywy czasu – dostawy broni płyną bez najmniejszych zakłóceń, a atak pagerowy w Libanie (17 i 18 września 2024 roku) przygotowywano od dobrych kilku lat – trudno sobie czasem nie zadać pytania, czy to była porażka izraelskiego systemu bezpieczeństwa, czy pretekst i okazja, których wyczekiwano?

Nawet najbardziej zaawansowane technologicznie supermocarstwa mają swoje słabe punkty. Moglibyśmy coś podobnego powiedzieć o 11 września – to jednak była porażka amerykańskiego systemu bezpieczeństwa, niezależnie od tego, że reakcja Stanów Zjednoczonych okazała się kolosalna i przeobraziła cały porządek światowy. Więc nie sądzę, żeby 7 października mógł być zaplanowany przez Izrael. To teoria spiskowa, w którą nie wierzę.

Jasne jest natomiast, że rząd Izraela natychmiast wykorzystał okazję, by rozpętać przeciwko Gazie militarną ofensywę, która szybko nabrała cech ludobójstwa i która obudziła bardzo stare marzenie o zajęciu, etnicznym oczyszczeniu i rekolonizacji Gazy[1]. Taki był z całą pewnością projekt przynajmniej jednej frakcji w rządzie Netanjahu – faszystowskiej, rasistowskiej, supremacyjnej. Myślę, że agenda samego Netanjahu wyglądała trochę inaczej, skorzystał z okazji, żeby umocnić swoją osobistą pozycję, osłabioną w przededniu 7 października. W efekcie 7 października stał się punktem zwrotnym i uruchomił dynamikę, której wkrótce nie dało się już kontrolować, spiralę bez widocznego końca. Dlatego dzisiaj tak trudno przewidzieć, jak to ludobójstwo się skończy i kiedy się skończy.

7 października 2023 roku stał się punktem zwrotnym i uruchomił dynamikę, której wkrótce nie dało się już kontrolować, spiralę bez widocznego końca

Chciałbym w tym miejscu wyrazić się bardzo jasno jako historyk: ludobójstwa nigdy nie były z góry zaplanowane, planowano je raczej w sytuacji kryzysowej, kiedy różne opcje były jeszcze na stole. Podobnie jak większość historyków nie sądzę, że w 1939 roku naziści mieli już zaplanowane ludobójstwo z komorami gazowymi i obozami zagłady. Żaden historyk nie uważa, że Imperium Osmańskie planowało rzeź Ormian przed 1914 rokiem ani że reżim Hutu w Rwandzie przygotowywał atak na Tutsi przed 1992 rokiem. Ludobójstwa mają oczywiście swoich wykonawców, ludzi, którzy są za nie odpowiedzialni. Kiedy, tak jak w Gazie, ludobójstwo dokonuje się poprzez codzienne bombardowania, całkowitą destrukcję wszystkiego na tym kawałku lądu, z systematycznymi masakrami populacji, to oczywiście realizowany jest pewien plan, ale ten plan powstał po 7 października, nie przed. Taki jest mój pogląd.

Jednocześnie ludobójstwo w Gazie wpisuje się w dłuższą historyczną tendencję sięgającą 1948 roku, czyli momentu założenia Izraela. Podobnie Holokaust poprzedzały historycznie zjawiska takie jak antysemityzm i kolonializm, a także nazistowskie pragnienie kolonizacji środkowej i wschodniej Europy, stworzenia systemu ekonomicznego opartego na niewolnictwie Słowian w regionie. Kiedy ostatecznie dochodzi do ludobójstw, dzieje się tak w efekcie sprzężenia długofalowych strukturalnych trendów i nagłych, niespodziewanych zdarzeń czy konwergencji. Kryzysy są momentami kondensacji, w których splatają się rożne wymiary czasu, historyczne długie trwanie z jednej i doraźna teraźniejszość z drugiej strony.

Ta jak nazistowskie ludobójstwo europejskich Żydów zdarzyło się dopiero, gdy Niemcy utknęli na froncie wschodnim, w reakcji na kryzys, jakim było niepowodzenie wojny błyskawicznej ze Związkiem Radzieckim… Ale wróćmy do tej najbardziej skrajnej prawicy w rządzie Netanjahu, o której mówił pan wcześniej. To nie jest do końca tak, że ta skrajna prawica stanowi tylko jakąś część tego rządu, jego margines. Likud, czyli partia premiera Netanjahu, sama jest już partią skrajnie prawicową, według każdej europejskiej miary. Jak opisałby pan miejsce Likudu w konstelacji współczesnych ruchów i tendencji skrajnej prawicy?

Ja to nazywam światową prawicą postfaszystowską… Pozycja Izraela w tym gronie jest dość szczególna, a obecny rząd przynależy do tej globalnej tendencji. Mimo wszystko nie sądzę, by współczesny faszyzm czy postfaszyzm stanowił klucz do wyjaśnienia sytuacji w Gazie. Sądzę, że kluczem do jej wyjaśnienia jest natura Izraela jako kolonialnego państwa osadniczego w XX i XXI wieku. W aktualnym kontekście przyjmuje ona postać szczególnie radykalną, która wpisuje się w globalny zwrot ku nowym formom autorytaryzmu czy postfaszyzmu. Konwergencja Izraela z tymi procesami jest jednak raczej konsekwencją niż przyczyną.

Kluczem do wyjaśnienia sytuacji w Gazie jest natura Izraela jako kolonialnego państwa osadniczego w XX i XXI wieku

Są w tym rządzie pewne tendencje fundamentalnie rasistowskie, można je też z łatwością opisać jako faszystowskie. Likud jest partią nacjonalistyczną, skrajnie prawicową, ale nie sądzę, żeby chodziło mu o zniszczenie izraelskiej demokracji. To łączy Netanjahu z wieloma innymi ruchami nacjonalistycznymi w Europie i poza nią. Jego projekt zakłada stworzenie etnicznej, wykluczającej demokracji, która odbiera głos połowie populacji. Oczywiście, należałoby powiedzieć, że demokracja wykluczająca połowę populacji to żadna demokracja, ale do tego właśnie zmierzają: etniczna, religijna demokracja, w której są i wybory, i rywalizujące partie polityczne, i pewien stopień pluralizmu. Widać to na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Wszystkie propalestyńskie i antywojenne demonstracje były ostro represjonowane – nie tylko protesty tak zwanych izraelskich Arabów czy Palestyńczyków bez obywatelstwa, ale także izraelskich Żydów. Jednocześnie demonstracje przeciwko Netanjahu czy z żądaniem uwolnienia zakładników były dopuszczalne i dopuszczane. Chodzi więc o demokrację z pewnym stopniem wolności dla Żydów, stanowiących filar państwa, ale z wykluczeniem innych grup.

Czy między Likudem a innymi partiami w konstelacji ruchów postfaszystowskich w Europie i, powiedzmy, w USA, zachodzi tylko relacja konwergencji, czy są jakieś kierunki wzajemnej wymiany, inspiracji?

Myślę, że jest to obiektywna konwergencja – na poziomie intelektualnym, politycznym, ideologicznym – bardzo różnych nurtów. Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, bo mówimy o ludobójstwie, które się dokonuje na naszych oczach, to można by nawet powiedzieć, że jest w tym wszystkim coś zabawnego. Spójrzmy na mój własny kraj, Włochy. Partia rządząca, Fratelli d’Italia, jest faszystowska. Sami powołują się na swoje faszystowskie korzenie i na swoje faszystowskie dziedzictwo. Nazwani faszystami nie wezmą tego bynajmniej za obrazę. Powiedzą: „tak, jesteśmy faszystami, faszyzm to jedna z najlepszych kart włoskiej historii, jesteśmy z tego dumni”. Są to więc ludzie powołujący się na dziedzictwo reżimu, który ogłosił cały szereg antysemickich ustaw, reżimu, który prowadził deportacje Żydów do hitlerowskich obozów zagłady. I ten sam rząd opisuje wszystkich lewicowców protestujących przeciwko ludobójstwu w Gazie jako antysemitów. Kreuje się więc na najbardziej nieprzejednanego bojownika przeciwko antysemityzmowi, a zarazem powołuje się z dumą na swoją faszystowską tożsamość. We Francji jest podobnie, w Europie Środkowej, na przykład na Węgrzech Viktora Orbana, również są faszyści, którzy nie kryją swojego antysemityzmu i wspierają Izrael. W Polsce pewnie też.

Partia rządząca we Włoszech, Fratelli d’Italia, kreuje się na najbardziej nieprzejednanego bojownika przeciwko antysemityzmowi, a zarazem powołuje się z dumą na swoją faszystowską tożsamość

Jak wytłumaczyć te metamorfozy, te sprzeczne postawy? Po prostu chodzi o to, że islamofobia zajęła współcześnie miejsce antysemityzmu. Najbardziej uderzającym ideologicznym rysem tych nowych europejskich nacjonalizmów i skrajnej prawicy jest właśnie ich islamofobia. Postfaszyzm potrafi gromadzić prądy, ruchy i partie o bardzo różnych ideologicznych i politycznych trajektoriach i pochodzeniu, które jednak mają wspólne mianowniki w postaci nacjonalizmu, ksenofobii, rasizmu i islamofobii właśnie. I to wyjaśnia ich poparcie dla Izraela.

Netanjahu jest w tej sytuacji bardzo zręcznym manipulatorem. Wymyślił nawet zupełnie nową wersję historii XX wieku, twierdząc, że Hitlera do pomysłu eksterminacji Żydów zainspirował wielki mufti Jerozolimy (al-Hadżdż Muhammad Amin al-Husajni)[2]. Nie wiem, ilu ludzi weźmie to na poważnie, ale Netanjahu próbował w ten sposób ideologicznie i politycznie uprawomocnić nowy sojusz pomiędzy syjonistami a europejskimi faszystami.

Bardzo ważnym wymiarem obecnego ludobójstwa w Gazie jest wsparcie Stanów Zjednoczonych. Trudno nawet nazywać to wsparciem, bo jego rozmiar sugeruje raczej wspólne przedsięwzięcie obydwu tych państw. Jaki jest pański pogląd na naturę relacji między Stanami Zjednoczonymi i Izraelem? Do której szkoły myślenia panu bliżej? Tej o „lobby izraelskim”, które kształtuje amerykańską politykę, skorumpowawszy ją, firmowanej przez Johna Mearsheimera? Czy może bliżej panu do Vijaya Prashada, który uważa, że Stany Zjednoczone i Izrael zrosły się już w jeden byt i trudno narysować rozdzielającą je linię, przynajmniej w odniesieniu do polityki zewnętrznej wobec Bliskiego Wschodu?

Myślę, że powinniśmy to niuansować. Oczywiście, istnieje w Stanach Zjednoczonych bardzo potężne izraelskie lobby, które odgrywa znaczącą rolę, ale nie jest ono homogeniczne. W skład tego lobby wchodzą aktorzy izraelscy, są w nim składowe żydowskie, a także fundamentaliści chrześcijańscy, protestanccy, którzy dzisiaj w Stanach Zjednoczonych należą do najbardziej radykalnych syjonistów. Jednocześnie zachodzi też ta symbiotyczna relacja między USA a Izraelem.

Obecne ludobójstwo dokonywane jest przy użyciu broni pochodzącej w największym stopniu ze Stanów Zjednoczonych. Gdyby nie to militarne wsparcie Izrael nie tylko nie mógłby kontynuować ludobójstwa w Gazie, ale chyba także nie mógłby już dłużej istnieć. Mimo wszystko to nie oznacza, że Izrael jest jedynie państwem marionetkowym czy narzędziem Stanów Zjednoczonych. Bynajmniej.

Izrael nie narodził się jako bastion amerykańskiego imperializmu na Bliskim Wschodzie – powstał w rezultacie kilku wyjątkowych okoliczności, które zbiegły się pod koniec II wojny światowej. Blok radziecki, Stany Zjednoczone i ich europejscy alianci zdecydowali o utworzeniu państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie, które miało być formą reparacji po Holokauście. Izrael stał się amerykańskim bastionem i kluczowym elementem amerykańskiej geopolityki dopiero po wojnie sześciodniowej 1967 roku. A to oznacza, że Izrael ma też swoją własną agendę. Widać to dzisiaj choćby w postaci nacisków Stanów Zjednoczonych na zawieszenie broni – wyraźnie wbrew pragnieniom izraelskiego rządu. Izrael został już przez Trumpa powstrzymany przed zbombardowaniem irańskich instalacji nuklearnych [rozmowa odbyła się przed 13 czerwca, kiedy Izrael zaatakował Iran – przyp. aut.]. Trump powstrzymał Netanjahu, bo – w tym momencie – priorytetem dla Stanów Zjednoczonych są negocjacje z Iranem. To znaczy, że Izrael jest oczywiście potężnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ale nie ich posłusznym narzędziem. Izrael ma też swoją własną historię, która jest wewnętrznie skomplikowana, jego polityka posiada własną dialektykę.

Powiedział pan przed chwilą, że bez amerykańskiej pomocy Izrael nie tylko nie mógłby prowadzić tego ludobójstwa tak długo, ale nie miałby już jak podtrzymywać swojego istnienia jako państwo. Co sądzi pan o opinii wyrażanej przez Ilana Pappégo, że mimo wizerunku niepokonanego i ekspansywnego państwa kolejne eksplozje przemocy Izraela zwiastują tak naprawdę nadchodzący upadek projektu syjonistycznego i stanowią jego końcowy rozdział?

Niestety muszę tutaj powiedzieć, że jestem dużo większym pesymistą. Obecna sytuacja w Gazie stanowi historyczny punkt zwrotny. Ludobójstwo Palestyńczyków zmieniło wizerunek Izraela w oczach miażdżącej większości ludzi. Dla Globalnego Południa było to dosyć jasne już wcześniej, tak samo dla społeczeństw Bliskiego Wschodu. Ale na Zachodzie to jest zupełnie nowy sposób postrzegania Izraela. Z całą pewnością będzie to miało ogromne konsekwencje.

Obecna sytuacja w Gazie stanowi historyczny punkt zwrotny. Ludobójstwo Palestyńczyków zmieniło wizerunek Izraela w oczach miażdżącej większości ludzi

Te konsekwencje powinny być jednak postrzegane bardziej jako proces kumulacji niż jako dramatyczna zmiana. Do tej pory wielu ludzi odczuwało ogromny dyskomfort, było zaniepokojonych, nawet wstrząśniętych izraelską okupacją Palestyny, systematyczną przemocą Izraela, tymi wszystkimi formami nierówności, dyskryminacji i opresji, które stanowiły codzienne doświadczenie w życiu Palestyńczyków. Wielu ludzi było tym wszystkim głęboko zaniepokojonych, ale sądziło, że mimo wszystko Izraela trzeba bronić, bo Izrael jako państwo wywodzi swoją moralną i polityczną legitymizację z tego, że został stworzony w odpowiedzi na Holokaust. To była ogromna przeszkoda dla jakiejkolwiek krytyki Izraela. Konkretne działanie Izraela mogło być krytykowane, ale nigdy samo jego istnienie i legitymizacja jako państwa.

Obecny obraz Izraela w oczach międzynarodowej opinii publicznej da się porównać do statusu Republiki Południowej Afryki w epoce apartheidu i jest to wielka zmiana. Na przestrzeni jednego pokolenia Izrael stanie się dla świata pariasem.

Czy sądzi pan, że mimo tej ogromnej zmiany w postrzeganiu Izrael będzie w stanie doprowadzić swoje obecne działania wojenne do zwycięstwa i przetrwać?

Nie wiem, bo nie jestem specjalistą od stosunków międzynarodowych ani od Bliskiego Wschodu. Myślę, że po 7 października Izrael uruchomił zupełnie nową dynamikę, nie tylko z perspektywy Palestyny, ale także całego Bliskiego Wschodu. Ta dynamika wyrwała się spod kontroli. Izrael okupuje i rekolonizuje Gazę, intensyfikuje kolonizację Zachodniego Brzegu, wszczął zbrojne operacje przeciwko Libanowi i Syrii, a także jest w gotowości, żeby zbombardować Iran [rozmowa była przeprowadzona przed atakiem Izraela na Iran 13 czerwca 2025 roku]. Jak widać, ta spirala przemocy jest niezwykle brutalna i może mieć niemożliwe do przewidzenia konsekwencje. Sądzę, że Izrael podąża tą drogą, nie wiedząc właściwie, jaki będzie tego wszystkiego rezultat.

Problem w tym, że Izrael jest w stanie posuwać się wciąż do przodu nie tylko dzięki swojej sile militarnej i pasywności wszystkich państw arabskich, ale także za sprawą chaotycznej sytuacji międzynarodowej. Jedną z konsekwencji zakończenia zimnej wojny jest to, że XXI wiek rozpoczął się bez stabilnego ładu światowego. Zimna wojna była złym porządkiem, ale była porządkiem. Teraz nie mamy ładu światowego.

Mamy nieład światowy.

I – w przeciwieństwie do czasów zimnej wojny – kryzys taki jak w Gazie może się rozwinąć w wielu różnych kierunkach, których nie sposób przewidzieć.

 

[1] Traverso mówi o rekolonizacji, gdyż w 2005 roku rząd Ariela Szarona wycofał ze Strefy Gazy swoje wojska lądowe (zachowując kontrolę nad Strefą od zewnątrz, z lądu, morza i powietrza) oraz wszystkich izraelskich osadników zamieszkujących 21 osiedli, czyli kolonii, powstałych do tego czasu wewnątrz Strefy. Uważa się, że Szaron pragnął przenieść tę energię i zasoby w celu dalszej kolonizacji Zachodniego Brzegu Jordanu.

[2] Binjamin Netanjahu powiedział to publicznie 21 października 2015 r.

Enzo Traverso
„Gaza. W obliczu historii”, przeł. Magdalena Gawin, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2025, s. 106

Enzo Traverso
Włoski historyk i politolog. Pracował na uczelniach francuskich, głównie na Uniwersytecie Pikardii w Amiens, a od 2013 na amerykańskim Uniwersytecie Cornella w Ithace (w stanie Nowy Jork). Poza esejem „Gaza. W obliczu historii” po polsku nakładem Instytutu Wydawniczego Książka i Prasa ukazały się jego dwie książki: „Europejskie korzenie przemocy nazistowskiej” (w 2011, w przekładzie Agaty Czarnackiej) oraz „Historia jako pole bitwy. Interpretacja przemocy w XX wieku” (w 2014, w przekładzie Światosława Floriana Nowickiego).

Jarosław Pietrzak
Urodzony w 1979 w Dąbrowie Górniczej. Z wykształcenia kulturoznawca. Eseista piszący o kinie, sztukach wizualnych, teatrze i książkach, publicysta polityczny (zainteresowany sprawami międzynarodowymi i współczesnym imperializmem), a także prozaik. Autor zbioru esejów Smutki tropików: Współczesne kino latynoamerykańskie jako kino polityczne (2016) oraz powieści Nirvaan (2021). Autor esejów pomieszczonych w kilku książkach zbiorowych (o kinie polskim, o kinie indyjskim i o Brazylii). Współpracuje z podcastem „Inny Świat” Pawła Mościckiego i serwisem VivaPalestyna.pl. Wieloletni współpracownik polskiej edycji „Le Monde diplomatique” i portalu Strajk.eu, publikował też na łamach Krytyki Politycznej, „Przekroju”, „Przeglądu” i innych. Oraz oczywiście u siebie: na jaroslawpietrzak.com.
POPRZEDNI

varia   

Okiem redakcji (3): Wyjście z iluzji

— Barbara Rojek, Karolina Kulpa, Krzysztof Sztafa