Dowodów na istnienie tej historii było niewiele. Ale umówmy się, że ta historia nigdy nie potrzebowała dowodów, by istnieć na prawach oczywistości, która teraz może ją tylko krępować. Dlatego to żadne w sumie zdziwienie, że jej bohater, ścigany przez reportażystę z nie mniejszym uporem niż kiedyś przez Służbę Bezpieczeństwa, pozostaje w niej – tak w sensie miejsca w konstrukcji, jak głosu w tym, co powiedziane – obecny właściwie tylko… przez swą nieobecność. I więcej, że w rozciągającym się tu wszędzie wokół (a tylko dzięki niemu) pejzażu pedalskiej Warszawy lat 50. i 60., mnożących się wątków pobocznych, natłoku osób i zdarzeń drugoplanowych (które on tylko powołać mógł do drugiego życia), ta nieobecność milcząco gęstnieje w znaczenia w miarę jak odsłania swą tajemnicę. Nietrudną zresztą do przewidzenia.
„Nie jest to zatem dyskurs prawdy” – pisał młody Jean Baudrillard o dziele Foucaulta „zbyt pięknym, by mogło być prawdziwe” – „lecz dyskurs mityczny, w mocnym znaczeniu tego słowa, i nie mam w skrytości ducha złudzeń co do efektu prawdy, jaki on wytwarza”. A podobnie mógłby napisać dziś o książce Remigiusza Ryzińskiego „Foucault w Warszawie”, w której to, co „mógłby” właśnie (zrobić Michel) bez reszty pochłania to, co ponad wszelką wątpliwość „zrobił”, szeroko otwierając tym samym przestrzeń światów wyobrażonych. Ale niewątpliwie historia jego pobytu w Warszawie (gdyby autor tylko jej na to pozwolił) mogłaby się stać również prawdziwą zajawką na wskroś przecież (choć nie wprost) autobiograficznego dzieła – tyle w niej figur podjętych od razu w „Historii szaleństwa”, a później historii „Narodzin więzienia”, czy wreszcie w „Historii seksualności” – norma i anormalność, nadzór i kontrola, władza i wiedza… „skrzydlatych słów” niesionych wytrwale także przez nową humanistykę.
Wchodząc tak do dzieła od strony biografii, nie trzeba wcale (w tym przypadku nawet nie wypada) wchodzić do niego od strony psychologii w stylu egzystencjalizmu Sartre’a, bo Foucault, jak wiemy, szczególnie nie lubił tej nauki (choć owszem, to prawda, przez rok był profesorem na wydziale psychologii w Clermont-Ferrand). Lubił natomiast, między innymi, niełatwą sztukę „użytkowania przyjemności” (o wiele bardziej niż męki pragnienia zawłaszczonego przez psychoanalizę), nie tylko aphrodisia u Greków, lecz i całkiem zwyczajnie – o czym wspomina w swych autofikcjach Hervé Guilbert – w darkroomach Paryża czy na scenie BDSM w San Francisco. Właściwie wszystko, co napisał, miało swój ekstatyczny bądź dramatyczny moment z życia wzięty, a wszystko, w co angażował się politycznie (od kwestii gejowskiej po sprawę „Solidarności”) wpierw zapisane było w jego ciele.
Nie można więc nie docenić jakże wymownej okładki, na której widnieje zgrabna chłopięca sylwetka z wpisanym w nią niby-tatuażem-twarzą Michela i dłońmi chwytającymi delikatnie od tyłu, a rozpaczliwie chcącymi jeszcze chwycić od dołu. A skoro w samej książce niełatwo odnaleźć Foucaulta, gdyż się rozprasza, rozpuszcza w kontekstach, które sam uruchamia, to ja się postaram odnaleźć… tego chłopca. Nie tego „podstawionego” przez służby, Jurka R., ani jednego z tych, którzy chętnie wówczas z Michelem się spotykali, a mniej chętnie na niego donosili – Waldka, Stefana czy Mirka (dajmy też spokój starszemu Henrykowi „Hrabinie”). Raczej jakiegoś „późnego wnuka”, który nie ma już szansy na seks z filozofem (podobno nie najgorszy), ale tym chętniej (choć nie zawsze świadomie) oddaje się dziś jego filozofii. Czy nie spotkałem go przypadkiem pod Sejmem, Sądem, albo i pod Pałacem, w tych dniach ostatnich, lipcowych? Tego z okładki chyba też?
Pytaniem bowiem nie jest już to, dlaczego Foucault musiał z Warszawy wyjechać ani nawet jakie doświadczenia stąd wyniósł – zresztą Ryziński w zgrabnej formule mówi nam w sumie tyle, ile już wiedzieliśmy – „powodem wyjazdu przymusowego nie był homoseksualizm i stosunki intymne z Polakami, ale stosunek władz do homoseksualizmu”. Wyjeżdżał w pośpiechu i niesławie, persona non grata, niczego nie zabrał ze sobą z wyjątkiem notatek z odczytu dotyczącego Apollinaire’a, ale przyjechać mógł raz jeszcze by wydać pozostawione złotówki, których zawsze miał za dużo. Pytanie ważniejsze dziś jest takie, czy znów może Foucault do Warszawy (i innych miast i miasteczek naszych) powrócić, by towarzyszyć nam w tych długich, codziennych spacerach (a spacerować podobno lubił), tak jak wówczas nam towarzyszył, pisząc „Historię szaleństwa” – „pod wielkim upartym słońcem polskiej wolności” i później niosąc pomoc „Solidarności”? Bo wojna o wolność wreszcie pod wspólną flagą biało-czerwono-tęczowo-niebieską z żółtymi gwiazdami dopiero teraz na dobre się rozpoczęła.
I właśnie z tej oto (podwójnej) przyczyny – mitu produkującego prawdę oraz biografii budującej wiarygodność dzieła – wbrew intencjom Baudrillarda wciąż nie możemy „Zapomnieć Foucaulta”. Nawet jeśli jego pisarstwo, jak stwierdza, było jedynie „lustrem władz, które opisywało” w chwili gdy sama władza odchodziła już w niepamięć „zwielokrotniona w symulacji”, gdy produkcja seksualności była „w trakcie zaniku”, a teoria dyscyplinowania, panoptikonu i transparencji wydawała się „mistrzowska, ale przebrzmiała”. I nie możemy też zapomnieć Foucaulta w Warszawie nawet jeśli ta książka, także wbrew intencjom autora, tworzącego tyleż pasjonującą, co przesadnie na mój gust (bo zbyt bliską?) sensacyjną dramaturgię „odkrywania prawdy”, odsyła sprawę z powrotem do skromnego archiwum LGBT+ z epoki, która, jeśli dziś powraca, to jedynie – miejmy nadzieję – w nostalgicznej celebracji oldskulowych ornamentów. Nie możemy zapomnieć, bo „efekt prawdy” tego dzieła wciąż rośnie, wbrew różnym dekonstrukcyjnym przezwyciężeniom, a tej historii rośnie wbrew ujawnionym faktom – widzieliśmy to na własne oczy na ulicach Warszawy – siłą nierealnego, pracą niezaspokojonej wyobraźni, marzeniem w końcu pozbawionym utopijności. Bo mimo ewidentnej zmiany pokoleniowej i odrzucenia języka dawnej opozycji, wróciło do nas w lipcu w nowej odsłonie (podwójnie uaktualnione) hasło Che Guevary noszone na sztandarach w Paryżu w maju’68, w czasie rewolty młodych, której, jak wiemy, Foucault był jednym z ważniejszych patronów – „Jesteśmy realistami. Żądamy niemożliwego!”.
I właśnie z tej oto (podwójnej) przyczyny – mitu produkującego prawdę oraz biografii budującej wiarygodność dzieła – wbrew intencjom Baudrillarda wciąż nie możemy »Zapomnieć Foucaulta«.
Kwerenda w Instytucie Pamięci Narodowej zakończyła się wynikiem negatywnym (inny był niestety wynik badania na HIV przedwcześnie zmarłego a nieśmiertelnego filozofa). Poszukiwania śladów jego obecności w Warszawie, Gdańsku czy Krakowie nie dawały rezultatów. Żadne archiwa – miejskie, uniwersyteckie, muzealne, prasowe, dyplomatyczne… – nie zachowały jego nazwiska. Nie było go nawet w dokumentacji Ośrodka Kultury Francuskiej Uniwersytetu Warszawskiego, w którym od października roku ‘58 do połowy ‘59 pełnił obowiązki dyrektora-założyciela. Nie było żadnych świadków jego pobytu ani wspomnień, ani listów, ani jednej fotografii. Prawdziwe wyzwanie dla prawdziwego historyka, ale i bułka z masłem dla wytrawnego reportażysty. „Pamięć to tylko wyobraźnia” – powie odnaleziony świadek, a reportaż – no cóż, nie mamy złudzeń – to tylko literatura, która sama swobodnie konstruuje swój świat. Ale wreszcie, po rocznych poszukiwaniach – „szok i niedowierzanie!” (w takiej poetyce opisywane jest dochodzenie) – autorowi udało się wytypować w IPN-ie właściwą sygnaturę! A dalej już z górki, po nitce do kłębka.
Problem w tym jednak, że ów kłębek to raczej kłębuszek, ponadto wielokrotnie już zwijany i rozwijany. I tak, obok znanych skądinąd (prócz opracowań naukowych i wspomnień, choćby z „HomoWarszawy” czy „Gejerelu”) wiadomości o ciotowskiej stolicy z tamtych lat, przedstawienia skromnych możliwości spędzania czasu wolnego w tym mieście (pisuar typu francuskiego!), z których mógł (choć przecież nie musiał) korzystać Foucault czy opowieści świadków jakby ściągniętych z „Lubiewa”, większą część książki stanowi zestawienie fragmentów z różnych esbeckich materiałów dotyczących homoseksualizmu. W tych teczkach, których „nikt przede mną nie czytał” (zapewnia autor) – i to jest dopiero szok i niedowierzanie – znajdują się mniej więcej te same materiały, czytane już dawno przez kilkanaście osób (pamiętam listy czytelników z 2007 roku, dołączane zawsze do dokumentów w IPN-ie).
Ryziński słusznie twierdzi, że „najważniejsze są jednak nie materiały z »rozpracowań« poszczególnych osób, ale raporty o zjawisku homoseksualizmu w Polsce lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych”. Bo – zastanówmy się – co może być ciekawego w danych adresowych i krótkich notkach biograficznych osób „powszechnie znanych jako homo”, oczywiście poza samym faktem, że takie wykazy powstały (mimo, że homoseksualizm nie był przecież w PRL-u penalizowany), a robione były – przyznać trzeba – bardzo amatorsko? „Różowych kartotek” (podobno kilkanaście tysięcy teczek) wygotowanych w czasie legendarnej akcji „Hiacynt” w latach 80. wciąż nikt nie odnalazł i myślę, że póki co trzeba się z tym po prostu pogodzić, powstrzymując jednocześnie przed „odkrywczą” konstrukcją na bazie ujawnionych okruchów.
No dobrze. Ale i same raporty (ważniejsze – to fakt – od wykazów), znajdujące się zresztą (te same czy tylko podobne?) także i pod innymi niż wskazał autor sygnaturami, choć zwane „poufnymi” czy wręcz „ściśle tajnymi”, w istocie są jawnym odzwierciedleniem ówczesnej wiedzy medycznej i powszechnych wyobrażeń. I tu też nie powinno być żadnego zdziwienia. Nawet ich język, który wydaje się dziś zwyczajnie śmieszny, dziwaczny – jest przecież jedynie drobnym odpryskiem ówczesnego języka naukowego i potocznego zarazem. Przytomnie Ryziński zauważa tę zbieżność, np. cytując z raportu TW „Gustawa”: „pederasta jest takim samym odchyleńcem od ogólnych norm jak garbus, jąkała czy piegus” oraz z raportu TW „Leona”: „przyczyną homoseksualizmu jest uraz psychiczny, kompleksy powstałe w okresie wczesnego dzieciństwa”, a „stosunek odtylny jest typowy raczej tylko wtedy, gdy jedna ze stron jest impotentem”, by wreszcie spuentować analogicznym fragmentem z publikacji naukowej (spuśćmy zasłonę milczenia nad jej autorstwem): „rolę pochwy pełni jama ustna”, „największe znaczenie miewają wzajemne rękoczyny masturbacyjne”, a wszystko to można, rzecz jasna, „skutecznie wyleczyć”.
Tak, można się śmiać, ha, ha, ale chyba nic z tego już nie wynika. Mówić o homofobii byłoby anachronizmem. Mówić o prześladowaniach (czy większej opresji niż w stosunku do innych obywateli) byłoby uproszczeniem, a, zważywszy na karkołomność i tragikomiczność tych przedsięwzięć, także i pewnym nadużyciem. Zresztą sam Foucault – stwierdza Ryziński – nie był przecież inwigilowany ze względu na swój homoseksualizm: założenie sprawy figuranta o kryptonimie „Patek” (dowodów nie ma), podobnie jak jego następcy, Pierre’a Arnaud (dowody się znalazły), podyktowane było „potrzebą kontroli pracownika kapitalistycznej misji uniwersyteckiej w Polsce”. Z jedną – to fakt – znaczącą różnicą: mimo równie bogatego życia erotycznego (tylko, że z Polkami, a nie Polakami) Arnaud, inaczej niż Foucault, nie został nigdy zmuszony do opuszczenia kraju. Inni homoseksualiści także byli inwigilowani po prostu jako osoby publiczne (aktorzy, pisarze, dziennikarze…) albo gdy rzeczywiście weszli w konflikt z prawem (kradzieże, seks z nieletnimi, korzystanie z prostytucji, a nawet „szerzenie, wytwarzanie lub posiadanie pornografii” – Foucault zresztą szmuglował przez granicę „na paszporcie dyplomatycznym” i takie niewinne pisemka).
Oczywiście, że homoseksualizm wykorzystywany był przez służby do werbowania, kompromitowania i szantażowania, ale chyba warto dowiedzieć się, czy w tej samej mierze, co fakt np. taki, że jakiś mąż ważniak miał kochankę albo uwielbiał gruppensex w burdelu? Bo wówczas przecież każdy mógł się okazać „wrogiem narodu”, a pretekst zawsze się znalazł. Więc o czym dziś mówić, by wyjść poza oczywistości? Jeśli autor zapewnia, że zajrzał również do teczki Jerzego Waldorffa (zadziwia zresztą fakt, że nie zajrzał do – najciekawszej chyba – teczki Jerzego Nasierowskiego), to ja powiem tajemniczo (grając niejako w jego grę), że właśnie tam – o ile mnie pamięć nie myli – znajduje się naprawdę szokujący wątek, zupełnie nie do wiary, który każe wręcz postawić pytanie, czy aby homoseksualne VIP-y w PRL-u nie miały paradoksalnie więcej swobody niż w III RP, skoro jawnie dopuszczały się czynów, za które dziś na pewno zapłaciłyby karierą, a nawet samą wolnością?
Pytanie, czy aby homoseksualne VIP-y w PRL-u nie miały paradoksalnie więcej swobody niż w III RP?
Z pewnością wielka jest siła uwodzenia tej książki (uwodzenie wszak to radykalne przeciwieństwo realności), bo od samego początku zapowiada coś, co się nie może wydarzyć, a w konsekwencji ujawnienie tajemnicy momentalnie wygasza jej atrakcyjność. Jeśli autor, przepisując esbeckie tabele, „poczuł się jednym z nich” (nie gejów – to też anachronizm – lecz samych esbeków) i dał sobie wreszcie spokój, to czytelnik, zwłaszcza gdy sam nie jest heterykiem, wchodząc (nie)chętnie w rolę ofiary, po chwili od przerażenia płynnie przechodzi w rozbawienie – i też sobie odpuszcza. Chciałbym docenić również język i styl tej książki – minimalistyczny, ascetyczny, skrótowy, rytmiczny… (i co tam chcecie w kategorii „świetnie się to czyta”) – zwłaszcza, że jest to debiut reporterski, którego autorem jest wykładowca akademicki. Ale ten język, także już gdzieś słyszany, nazbyt chętnie wpisuje się w format mainstreamowych reportaży, gdzie zdania muszą być krótkie, tempo zawrotne, zderzenia osób i zdarzeń zaskakujące, a wszystkie pozornie poboczne historie (jakich zawsze wiele) w punkcie kulminacyjnym doprowadzić mają do jednej, aby czytelnik poskładawszy te puzzle westchnął: „ach, teraz rozumiem”. Dobrze też rozumiem, że od dłuższego czasu „istota” tego czy owego zawsze musi nam umykać, ale kolejna spowiedź z porażki (w sumie podwójnej: śledztwa i samego archiwum), połączona z szantażem nieodgadnionej głębi w sprawie tak ważnej, jak polskie dziedzictwo nieheteronormatywne niestety już mi nie wystarcza, choć cieszy niezmiennie jak niemal wszystko, co pojawia się w tym temacie. „Foucault w Warszawie” nie tylko w niewielkim stopniu przyczynia się do powiększenia polskiego archiwum LGBT+, ale – co gorsza – po prostu je mitologizuje, pokazując, że nawet dostęp do nowych materiałów niewiele zmienia w utrwalonym już obrazie. Jestem realistą. Ale czy żądam niemożliwego?
Jeśli „Foucault w Warszawie” w jakiejś mierze spełnia jednak obietnicę zawartą w tytule, to moja recenzja, raz po raz przenosząc akcję o 60 lat do przodu, wciąż jednak za nią podąża. Michel Foucault – najczęściej cytowany autor na polu humanistyki ever, prawdziwy gigant myśli, a zarazem ikona (pop)kultury, przyjęty z entuzjazmem również nad Wisłą (może nawet „zaczytany na śmierć” – zob. „Foucault: źrodła/ujścia” – choć wciąż w dość hermetycznym środowisku). Od dawna możemy czytać w polskim przekładzie najważniejsze jego dzieła i towarzyszące im mniej czy bardziej błyskotliwe interpretacje, ale w ostatnim czasie, w związku z tłumaczeniami kolejnych wykładów z Collège de France, a zwłaszcza tekstów interwencyjnych wyciągniętych z „Dits et Écrits”(planowanych na 3 tomy), bez wątpienia zalewa nas druga fala jego obecności, dzięki której widzimy dopiero w całej rozciągłości niezwykłą aktualność jego refleksji zdawałoby się dotyczącej epok dawno minionych. Oto Foucault nierozdzielnie prywatny i polityczny, intelektualista-aktywista, twórca i odbiorca współczesnej kultury, teoretyk uwikłany w praktykę (i praktyk w teorię).
Wiele atramentu wylano (nie miejsce tu wylewać więcej), aby udowodnić, że dzięki odrzuceniu „hipotezy represji” oraz praktyce „troski o siebie” i „cielesnej przyjemności” nawet w świecie, w którym „władza zewsząd się wyłania”, opór jest jednak możliwy, choć nie w postaci frontalnej konfrontacji. Ale większym – jak sądzę – dowodem na jego istnienie nie jest dziś wcale pisanie/czytanie, ale właśnie to nasze zwyczajne spacerowanie. Nic bowiem „nie zmieni się w społeczeństwie, jeśli nie zostaną zmienione mechanizmy władzy funkcjonujące poza instytucjami państwowymi, poniżej i obok nich, na niższym, codziennym poziomie”. Ta zmiana, jak sądzę, teraz się dokonuje.
Nie jest przypadkiem, że w tych radosnych, gorących dniach widziałem na ulicy Krzysztofa Pacewicza (nie tylko wytrawnego spacerowicza, ale i autora rewelacyjnej książki w duchu Foucaultowskiej biowładzy i biooporu – „Fluks. Wspólnota płynów ustrojowych”). Nie jest przypadkiem, że widziałem tam jeszcze młodszego chłopaka – Sebastiana Słowińskiego, który nawet przypomina Michela (porównajcie zdjęcia!), a dał się ostatnio szerzej poznać gdy odmówił przyjęcia laurów olimpiady filozoficznej z rąk Hanny Gronkiewicz-Waltz, bo ta nie objęła patronatem warszawskiej Parady Równości. Chyba nie zdążył jeszcze niczego napisać, ale jego ciało – jak wielu innych chłopców i dziewczyn – w tym nagle odzyskanym karnawale wolności całe stało się żywym pismem Foucaulta. Bo nie tylko „inna polityka jest możliwa” – gdyż to jest mimo wszystko hasło partii politycznej, lecz to my „jesteśmy polityką”. Skoro relacje władzy – jak mówił – nie podlegają formule heglowskiej dialektyki, zaskakująca alternatywa będzie skuteczniejsza niż zwykła antyteza. Ale uwaga (bo trochę czasu już minęło): „wrażenie, że władza ustępuje, jest mylne, może się ona bowiem wycofać, przemieścić, uderzyć z innej strony… Walka trwa”. „Wracasz z wakacji, nie ma demokracji”.
Skoro Foucault znów spaceruje w Warszawie, kwestia tablicy pamiątkowej na budynku przy ulicy Chmielnej 32 (wówczas Rutkowskiego), gdzie mieszkał wydaje się drugorzędna, zwłaszcza, że jej funkcję spełnia już, zdaniem Krzysztofa Tomasika, książka Ryzińskiego. Zamiast kolekcjonowania wątpliwych pamiątek, zadbać wypada raczej o to, by tym razem z Warszawy go nie wyrzucić, by po 60 latach wreszcie mógł tu zagościć na dobre – jako emigrant, pedał, sadomasochista, nosiciel wirusa HIV, lewak, wojujący intelektualista, pensjonariusz zakładu psychiatrycznego…
Remigiusz Ryziński „Foucault w Warszawie”, Dowody na Istnienie, Warszawa 2017, 200 stron.
ur. 1981, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Warszawski, Paris-IV-Sorbonne), autor książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna”, założyciel MiTo (galerii sztuki, księgarni, restauracji). Najbliższy rok spędzi na Uniwersytecie Auvergne w Clermont-Ferrand.