Dziś nareszcie Marja zadzwoniła i powiedział: tak. Było mu trochę głupio, kiedy usłyszał to przez telefon, toteż nie zdobył się nawet na cień rozumnego zdania. Bo czy nie mogła powiedzieć mu w oczy? Przecież przez dwa miesiące, kiedy widywali się prawie co dzień, przez dwa miesiące czekał na odpowiedź.
Zresztą czekał spokojnie. Czuł się pewnie, jak człowiek, który walczy niezbrukaną stalą. Powiedział wszystko, co miał i umiał powiedzieć, obnażył się do ostatniej skóry, co najwstydliwszego wywlókł przed nią na światło dzienne i czekał, leżąc otwartą księgą. Czytała ją przez dwa miesiące, przewertowała od deski do deski i wreszcie powiedziała: tak.
Teraz, wieczorem, w nabitej, dusznej kawiarni, siedząc przed herbatą pozbawioną zapachu, wystygłą już, ale jeszcze wciąż ciepłą, podporucznik Antoni Grodzki czuł — nie radość, a tylko dojmujący uparty spokój. Nie dosięgał go gwar ani lament sali, ani uprzykrzone strzykanie kolorowych os i ciemnych trzmieli, które obsiadły kwiaty stolików. Zmęczone twarze mężczyzn, na których tłustemi płatami kładło się spotniałe światło, rozleniwione spojrzenia kobiet, delikatne trójkąty krawatów i ust — jemu, podporucznikowi Antoniemu Grodzkiemu nic do tego, że 3 czerwca na rogach ulic włosy łaskotała miękka dłoń wiatru, że szyldy i ciała kobiet pachniały tak świeżo i że tu — każda twarz była tylko opuchlizną przestrzeni, każdy uśmiech — jej zmarszczką, każda postać — zakalcem.
Nie dosięgał go gwar ani lament sali, ani uprzykrzone strzykanie kolorowych os i ciemnych trzmieli, które obsiadły kwiaty stolików
Przy sąsiednim stoliku jakiś kusy człeczyna, samotnie siedzący, ustępował miejsca świeżo przybyłemu towarzystwu; był szczodrze owłosiony, nosił długą skórzaną kurtę (cowboy!), garbił się jak buchalter i zbliżał do Grodzkiego z najniższym ukłonem, na jaki może zdobyć się człowiek małego wzrostu.
— Czy powoli pan? — a, przysiadłszy, ciągnął — Ja tu dzień w dzień piję dwie szklaneczki czarnej i zaraz zmykam. Właściwie to wolę pić z filiżanki, ale cóż? Jerzy Churło, do usług; James Churło, polak — amerykanin.
— Antoni Grodzki, podporucznik — (przecież poza służbą nie nosił munduru).
— Miło, bardzo miło poznać. Niech mi pan nie ma za złe, że nieco seplenię. Bo pan, chociaż brunet o niebieskich oczach, to jednak z wejrzenia nerwus.
Grodzki, nie siląc się nawet na zdziwienie, odparł z obłudną powagą:
— Myli się pan, zawsze byłem dumny ze swych stalowych nerwów.
— Wyczytałem z uśmiechu — tłumaczył się Churło.
— Uśmiechy kłamią niegorzej od gazet.
— Pan nie czyta gazet?
— Nie: cieszę się doskonałą równowagą i nieprzepartym spokojem, zwłaszcza dzisiaj.
— Dlaczego, za pozwoleniem, zwłaszcza dzisiaj?
— Dlatego, że jutro przypada pierwszy mój poważny wzlot?
— I to jest przyczyną równowagi?
— Tak.
— A spokoju?
— Najbliższa mi osoba nawet nie przeczuwa, że jutro prze trzy godziny będę wisiał między ziemią a niebem.
— To pan służy w lotnictwie?
— Jak się pan domyśla.
— Ta dziedzina bardzo mię interesuje, jeżeli… jeżeli w ogóle coś może mię interesować… jeżeli mam prawo…
— A co pana pozbawia praw, jeżeli łaska, czy obywatelstwo amerykańskie?
— Śmierć, panie. Obiema nogami tkwię już w państwie cieni, a tylko ta głupia moja łysina sterczy w cukierni i popija kawę!
Grodzki wiele znaczącym wejrzeniem ogarnął jego ciemię, tonąc w gęstwinie wełnianych kłaków.
— Duchowa, duchowa łysina — gęsto seplenił Churło z okiem zalanem atropiną natchnienia — Obywatelstwo amerykańskie! Otóż to! Chcesz pan wiedzieć, dlaczego słowa moje ta dziwne? Jestem obywatel amerykański i w pojedynku wyciągnąłem czarną gałkę, w amerykańskim pojedynku z Piotrem Bartelem. Piotr Bartel każdej chwili może przyjść i zgładzić mię ze świata. Nawet tutaj, nawet za stołem przy obiedzie, nawet w kąpieli! Dlatego dobrowolnie wykreślam się z listy żyjących, dlatego uważam swoją tu obecność za paradoks, za anachronizm, i tylko ta głupia łysina… Zaklinam się na tę czarną gałkę, że jest ona prawdą, żywą prawdą, bijącą w oczy!
Przykucnąwszy nad stolikiem, płaski jak pluskwa, dwoma palcami wstawił między oczy Grodzkiego — lakierowaną, lśniącą, czarną gałkę, na której czerwona kropka, jak czerwony pączek krwi.
(…) dobrowolnie wykreślam się z listy żyjących, dlatego uważam swoją tu obecność za paradoks, za anachronizm
Podporucznik, oparłszy się łokciem o stolik, powoli złożył ręce na krzyż i rzekł z upartym spokojem, cedząc słowo po słowie:
— Schowaj pan tę fasolkę, bo nie mam zamiaru epatować gapiów kawiarnianych.
Rozejrzał się niechętnie. Do stolika, przy którym siedzieli, ze wszystkich stron biegły promienie spojrzeń, wyrażających uśmiechniętą ciekawość. Twarze powykręcane na szyi, jak na gwincie wcinały się jedne w drugie, rozchylały się płaty kwiatów — stolików i szklanki stały nietknięte, gdy tuż opodal przestępował z nogi na nogę bezmyślny tułów kelnera.
Na widok rachitycznego ruchu, z jakim człowiek stojący w obliczu śmierci wykładał na stół 80 groszy za dwie szklanki kawy, Grodzki nie mógł powstrzymać się od cierpkiej uwagi:
— A gdzie pan podział czarną gałkę.
— Już schowana w odpowiednim miejscu, panie poruczniku.
Czarna, bujna głowa Churły pomknęła między stolikami z impetem i brawurą bilardowej kuli.
Nazajutrz Grodzki dzwonił do Marji.
— Przyjdę o ósmej.
O czwartej witał go i szczerzył wierne zęby hangar na Placu Mokotowskim. Słońce stało wysoko płaską tarczą. Jaskółki wysoko w czystym powietrzu, drgającem jak napięta struna, rzucały cień na dwie maleńki rezedy obłoków.
Grodzki w skórzanym kasku lotniczym, obandażowany skórą i szalem, jak nurek w skafandrze, ruszając salutował kapitana na tle ludzi, zieleni, płótna i metalu.
Ludzie, i zieleń, i płótno—tło się kurczyło, zapadając ukosem, a zarazem, jakby kto rozchylał płaty zerwanego, twarzą ku ziemi leżącego kwiatu, rozchylały się ulice Warszawy. Płaty, których głowa była przyparta do szerokich liści, pożyłowanych nasypami kolejki Grujeckiej, Wilanowskiej itd., płaty ulic rozchodziły się od zielonego Mokotowa za wieże Zbawiciela, przez Aleje i Krakowskie opadały aż na Powiśle i Pragę, gdzie przecinała je żółta liszka Wisły, prążkowana mostami. Po drugiej zaś stronie ginęły już to w brunatnem dymiącem torfowisku Woli, już w zgniłych wylinach Starego Miasta.
Zaledwie Grodzki minął strefę ptaków, gdzie jeszcze lekko owiewał zefir, gdy obległo go wycie przestrzeni, a jeszcze wyżej szron ostrego chłodu padł mu na policzki.
Na wysokości 2000 metrów nad Warszawą jedynym głosem z ziemi jest turkot śmigi.
(…) płaty ulic rozchodziły się od zielonego Mokotowa za wieże Zbawiciela, przez Aleje i Krakowskie opadały aż na Powiśle i Pragę, gdzie przecinała je żółta liszka Wisły, prążkowana mostami
Aluminjowa podwójna ważka biplanu zataczała spirale nad miastem. Kremowe rezedy obłoków roztopiły się już w sinej toni, a słońce jeszcze zsuwało się z nieba jak kot z kopuły kościoła. Ster kierunkowy stal prost, śmiga wycelowana prawie w zenit, gdy Grodzki poczuł, że jakiś maleńki przedmiot zesuwa się wzdłuż lewego biodra i nogi. Przedmiot zleciał na dno bez dźwięku (może zagłuszyła śmiga, a może nie oddało zbyt rozrzedzone powietrze) i schował się w ogonie aluminjowego tułowia. Grodzki nacisnął korbę steru, biplan przechylił się jak waga, ogonem w górę, motorem w dół — i wtedy lakierowana, lśniąca, czarna gałka z czerwoną kropką na czole, gałka Jamesa Churły wyskoczyła z ogona wprost w nastawioną rękawicę lotnika.
Rzuciwszy ją za burtę, zobaczył, jak uciekając, zamiast niknąc, nabrzmiewa i puchnie, czarnym dynamitem pochłania Warszawę. Na niej jak słońce biegunowe różową kroplą leżało płaskie słońce. To czuje oko Warszawy wcierało się w noc, która gdzieś tam raptem zapadła, bo tu między niebem a ziemią nie było czasu ani pory, a jedyną gwiazdą — rekin z metalu i płótna. To był granat z paliwem, czarna kula, która dostała się do mózgu świata, wybiwszy mu w czole czerwoną dziurę. To był czarny kukiel ziemi, a na nim okrągła kałuża krwi: to było po latach wojny, w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym którymś.
Na motorze samolotu, zasłaniając śmigę, stał wysoki łysy człowiek w amerykańskich okularach i, wyprężony struną, śpiewał jak Orfeusz niesiony na grzbiecie rekina.
— Znam pana! — zawołał Grodzki — To pan, Piotr Bartel, pan ma białą gałkę.
— Nie, panie. Mam czarną.
— Czarną wyciągnął Churło?
— Ja również tylko czarną.
Odwrócił się twarzą do śmigi i śpiewał basem, który splatał się w jeden chór z jej szczekaniem i z wyciem przestrzeni. Grodzki nie rozumiał słów. Na próżno szarpał za ster jeden, drugi, na próżno regulował motor — rekin odpowiadał pod takt patrona i wszystkiemi trzema płetwami kołysał się zgodnie z jego wolą.
*
Wylądowawszy o zmierzchu, Grodzki tłumaczyły się przed zirytowanym kapitanem, że stery działały niesprawnie.
Kiedy zdjął z siebie kask i spojrzał w lusterko, aby poprawić fryzurę, spostrzegł, że jest siwy. Szczęściem, nie asystował mu przy tem nikt, nawet ordynans.
Czapkę nasunął, jak mógł, najgłębiej i w drodze powrotnej, w pewnym zaułku nad Wisłą, kazał poczernić sobie włosy w podrzędnym salonie męskim pod szyldzikiem:
ADOL I NARCYZ
Do Marji przyszedł dziesięć minut po ósmej.
Pierwodruk: „Almanach Nowej Sztuki”, nr 1/1925, s.32-35
Tekst ukazał się dzięki wsparciu Funduszu Współpracy i Solidarności „Aktywni Naprzód” Fundacji Naprzód i transform!europe. transform!europe – Europejska Fundacja Polityczna – korzysta z dotacji Parlamentu Europejskiego.
(1905-1982) – poeta, prozaik, eseista, tłumacz, związany z ruchem awangardy poetyckiej. W latach 1924–1925 członek redakcji „Almanachu Nowej Sztuki”, współpracownik „Zwrotnicy”. Po wybuchu II wojny światowej przebywał we Lwowie. W latach 1942–1944 w polskich siłach zbrojnych w ZSRR, wrócił do kraju z 1. Armią Wojska Polskiego. W latach 1946–1950 współredaktor „Kuźnicy”, w 1950–1954 redaktor „Twórczości”.