fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Jeśli nawet przy­jąć ‒ tak jak chciał Bor­ges ‒ że wszel­ka li­te­ra­tu­ra jest li­te­ra­tu­rą ab­so­lut­ną, to prze­cież nie za­wsze musi mieć ona ści­śle au­to­te­ma­tycz­ny cha­rak­ter i por­tre­to­wać swego au­to­ra. Gdyby jed­nak tak było, sta­ła­by się ona ni­czym innym, jak tylko au­to­por­tre­tem. Z po­dob­nej prze­słan­ki wy­wo­dzi się jedna z kla­sycz­nych figur mi­sty­ki: Bóg, aby móc się uj­rzeć, mu­siał stwo­rzyć czło­wie­ka – swój wła­sny obraz. Świat jest zatem zło­żo­nym sys­te­mem zwier­cia­deł, od­bi­ja­ją­cych i za­krzy­wia­ją­cych ukry­ty, pier­wot­ny obraz. Pro­jekt Dicka, który znamy pod ty­tu­łem „Eg­ze­ge­zy”, jest próbą wyj­rze­nia poza sys­tem re­flek­sów ku temu, co w nich się od­bi­ja. Wię­cej może nawet: jest spra­woz­da­niem z faktu ta­kie­go wej­rze­nia, nie­pro­szo­ne­go, da­ne­go, jeśli wie­rzyć au­to­ro­wi na słowo. Nie on pierw­szy go do­ko­nał… Na czym po­le­ga jego oso­bli­wość?

Projekt Dicka, który znamy pod tytułem »Egzegezy«, jest próbą wyjrzenia poza system refleksów ku temu, co w nich się odbija

Dick w „Eg­ze­ge­zie” bu­du­je model cy­ber­ne­tycz­ny (dziś po­wie­dzie­li­by­śmy: in­for­ma­tycz­ny) świat jako sy­mu­la­cję, jako VR. Świa­tem tym rzą­dzi jakaś wyż­sza in­te­li­gen­cja ‒ AI (spraw­niej od nas gro­ma­dzą­ca i prze­twa­rza­ją­ca dane) – a on sam jest stru­mie­niem da­nych, tak czy ina­czej prze­twa­rza­nych i wi­zu­ali­zo­wa­nych. Po­ziom wi­zu­ali­za­cji sta­no­wi tylko po­wierzch­nię; po­ziom zmy­słów to po­ziom in­ter­fej­su, przez który do­ko­nu­je się in­te­rak­cja z głęb­szym, isto­to­wym, po­zio­mem bytu: zmy­sły są in­ter­fej­sem umy­słu. Za po­mo­cą zmy­słów mamy do­stęp do sa­me­go czub­ka góry lo­do­wej, do fron­ten­du, pod­czas gdy bac­kend po­zo­sta­je ukry­ty dla użyt­kow­ni­ka bez upraw­nień ad­mi­na. Na tym po­le­ga­ją nasze nie­ustan­ne gry ze świa­tem: do­ty­ka­my jego po­wierzch­ni, a po­przez nią cze­goś głęb­sze­go, nie wie­dząc, czym to jest. Z pew­no­ścią nie są to tylko sto­sun­ki spo­łecz­ne czy eko­no­micz­ne, jak chciał­by po­wścią­gli­wy i wąski re­duk­cjo­nizm so­cjo­lo­gii. One bo­wiem do­ko­nu­ją się w ra­mach głęb­szej struk­tu­ry, do któ­rej nie mamy na co dzień do­stę­pu ina­czej niż po­przez in­ter­fejs, przez war­stwę pre­zen­ta­cji. Dick jed­nak poza ten po­ziom wy­kro­czył.

Dick zdaje spra­wę z wi­dze­nia rze­czy­wi­sto­ści ukry­tej, która ujaw­ni­ła mu się w lutym i marcu 1974 roku (za­wsze za­pi­sy­wa­ny­mi skró­tem: 2-3-74). Te dwa mie­sią­ce prze­ora­ły jego życie, wy­wró­ci­ły je na nice – odtąd stało się ono próbą spro­sta­nia do­świad­cze­niu wglą­du. Przez ko­lej­ne lata aż do śmier­ci za­pi­su­je setki, wręcz ty­sią­ce stron, czę­sto w porze noc­nej, po kil­ka­dzie­siąt stron z rzędu, jak w tran­sie, do­ko­nu­jąc eg­ze­ge­zy tego wy­da­rze­nia, próby zro­zu­mie­nia, zin­ter­pre­to­wa­nia, wy­ja­śnie­nia. Sta­wia sze­reg hi­po­tez: od pa­ra­noi po ob­ja­wie­nie, roz­pa­tru­je sze­reg uza­sad­nień i roz­wi­ja pier­wot­ne wglą­dy, jak gdyby to wy­da­rze­nie wciąż trwa­ło w tych noc­nych me­dy­ta­cjach, które stały się jego ob­se­sją, spo­so­bem na życie, głów­ną tre­ścią ak­tyw­no­ści pi­sar­skiej, naj­więk­szym dzie­łem, nigdy nie­ukoń­czo­nym, wy­da­nym po­śmiert­nie, frag­men­ta­rycz­nie, bez na­leż­nej re­cep­cji i aten­cji. Aby mu spro­stać, po­trze­ba by ta­kie­go ze­spo­łu na­ukow­ców, jaki w pa­ra­no­icz­nej wy­obraź­ni Dicka po­wo­ła­ło KGB, aby na­pi­sać dzie­ła fik­cyj­ne­go pi­sa­rza Lema (do­wo­dem ist­nie­nia tego ze­spo­łu miała być twór­czość sa­me­go Lema – jeden czło­wiek nie mógł jej prze­cież stwo­rzyć).

Naj­więk­sze dzie­ło Dicka leży więc odło­giem i czeka na ko­men­ta­to­rów. Pełne jest ono nie­sa­mo­wi­tych, barw­nych, pla­stycz­nych wglą­dów w na­tu­rę rze­czy­wi­sto­ści ukry­tej, pi­sa­nych cza­sem w for­mie trip re­por­tu, wi­dze­nia Boga, teo­dy­cei (gdzie zło przy­bie­ra nie­omal wi­dzial­ne, na­ma­cal­ne ob­li­cze), a cza­sem w for­mie hi­po­te­zy sy­mu­la­cji, któ­rej je­ste­śmy czę­ścią, ale z któ­rej mo­że­my też się wy­do­stać, zrzu­cić łuski z oczu (Dick roz­wi­ja tu cy­ber­ne­tycz­ną escha­to­lo­gię wy­ra­żo­ną w ję­zy­ku teo­rii in­for­ma­cji). Pełne jest nie tylko prób ob­ja­śnie­nia na­tu­ry i przy­czyn sa­me­go wglą­du, który po­zo­sta­je dla Dicka pro­ble­mem i za­gad­ką, ale też sze­re­gu po­bocz­nych, zda­wa­ło­by się, uwag na roz­licz­ne te­ma­ty, które po­strze­ga z per­spek­ty­wy tego ar­cy­do­świad­cze­nia. Nagle film Ro­ber­ta Alt­ma­na „Three Women” staje się źró­dłem ob­ja­wie­nia – autor „Eg­ze­ge­zy” pod­czas wglą­du widzi te­tra­gram JHWH, widzi, że świat jest pro­jek­cją, że pro­jek­tant jest za­ra­zem pro­jek­to­rem świa­ta, tym, co za­pew­nia mu re­al­ność, co sta­no­wi, jak ujął to Kant, za­sad­ni­czą róż­ni­cę mię­dzy stoma du­ka­ta­mi wy­obra­żo­ny­mi a rze­czy­wi­sty­mi w mojej kie­sze­ni. JHWH prze­mie­nia in­for­ma­cje w rze­czy­wi­stość: to widzi Dick (nie tylko to sobie uświa­da­mia, ale także widzi), co zresz­tą nie­ustan­nie pod­kre­śla, na przy­kład ry­su­jąc pro­ces do­ko­nu­ją­cej się trans­for­ma­cji w roz­licz­nych dia­gra­mach wy­peł­nia­ją­cych „Eg­ze­ge­zę”. Nie cho­dzi tylko o pro­ces wi­zu­ali­za­cji cze­goś, co ist­nie­je gdzie in­dziej, głę­biej, tej in­for­ma­cyj­nej struk­tu­ry rze­czy­wi­sto­ści, która – jak dane w clo­udzie, gro­ma­dzo­ne przez Go­ogle’a i Fa­ce­bo­oka – stale nas de­fi­niu­je: to pro­ces re­ali­za­cji, nada­nia świa­tu sta­tu­su cze­goś re­al­ne­go, roz­po­star­cia świa­ta w całym jego bo­gac­twie wokół nas jako ma­te­rial­nej, kau­zal­nej, re­spon­syw­nej cza­so­prze­strze­ni, w któ­rej ży­je­my ni­czym w VR-ze o naj­wyż­szej zna­nej nam ja­ko­ści, obej­mu­ją­cym wszyst­kie zmy­sły i wy­kra­cza­ją­cym poza nie. Oto JHWH Dicka. To jed­nak rze­czy­wi­stość zwich­nię­ta, za­bu­rzo­na, po awa­rii. Pro­blem wy­ni­ka ze spo­so­bu prze­cho­wy­wa­nia in­for­ma­cji w sys­te­mie – nie ma żad­ne­go dru­gie­go ser­we­ra, ma­te­rial­na struk­tu­ra rze­czy­wi­sto­ści jest za­ra­zem no­śni­kiem pa­mię­ci. Formy ma­te­rii są po­sta­cią tej in­for­ma­cji, sta­no­wią de­po­zyt in­for­ma­cyj­ny. Sta­no­wi­my no­śni­ki pa­mię­ci nie tylko na po­zio­mie neu­ro­nal­nym, ale też ko­mór­ko­wym (pa­mięć DNA). Pro­blem w tym, że nie mamy do­stę­pu (wsku­tek awa­rii lub ka­ta­stro­fy, jak twier­dzi Dick w swej tech­no­gno­zie) do peł­nej in­for­ma­cji, któ­rej de­po­zy­ta­riu­sza­mi je­ste­śmy. Ist­nie­je wpraw­dzie moż­li­wość re­ak­ty­wa­cji ukry­te­go za­so­bu, jed­nak w tym celu musi do­ko­nać się wy­da­rze­nie (He­ideg­ger po­wie­dział­by: Ere­ignis) wy­zwa­la­ją­ce, od­blo­ko­wu­ją­ce do­stęp, ak­ty­wu­ją­ce pro­ces dys­in­hi­bi­cji. Wy­da­rze­nie pełni funk­cję za­ra­zem jed­nost­ko­wą, jak i zbio­ro­wą, jest ele­men­tem ca­ło­ści ukła­du, nie tylko przy­wra­ca­ją­cym zdez­ak­ty­wo­wa­ną pa­mięć (w ten spo­sób Dick tłu­ma­czy dawne po­ję­cie anam­ne­zy), ale też prze­mie­nia­ją­cym sta­tus jed­nost­ki w ra­mach ca­ło­ści. Model ten to także ko­lej­na próba opisu do­świad­cze­nia 2-3-74.

Jego sed­nem jest jed­nak wgląd, któ­re­go nie da się zre­du­ko­wać do pro­stej ety­kie­ty „do­świad­cze­nie re­li­gij­ne”, choć pod­czas lek­tu­ry na­tych­miast takie okre­śle­nie się na­su­wa, sam Dick rów­nież go używa. Mówi on nie tylko o ze­rwa­niu ze­wnętrz­nej po­wło­ki rze­czy­wi­sto­ści, ale też pre­cy­zyj­nie opi­su­je to, co pod nią uj­rzał: świat poza cza­sem i prze­strze­nią (widzi go na­ocz­nie, jak kla­sycz­ny mi­styk, wbrew za­ka­zo­wi – czy może ra­czej nie­moż­no­ści – Kanta), świat ist­nie­ją­cy poza do­cze­sno­ścią, a mimo to ak­tyw­ny i żywy, pul­su­ją­cy ener­gią. Cie­ka­we, że neo­kan­ty­sta Paul Na­torp – po zwro­cie, można by rzec mi­stycz­nym, który opi­sał w po­sło­wiu do dru­gie­go wy­da­nia „Pla­tons Ide­en­leh­re” – tak samo opi­su­je byt ab­so­lut­ny Pla­to­na: jako coś ży­we­go i kon­kret­ne­go, tęt­nią­cy ży­ciem wie­czy­sty pra­byt. W swo­ich pla­stycz­nych opi­sach Dick używa nie tylko ję­zy­ka ob­ra­zo­we­go, mówi także o uczu­ciu od­de­chu, o świe­cie jako od­de­chu pra­isto­ty, która jest wszyst­kim. Ude­rza ana­lo­gia do po­dob­nych wglą­dów nie tylko u mi­sty­ków Orien­tu, ale też w za­chod­niej tra­dy­cji fi­lo­zo­ficz­nej. Le­ib­niz w roz­pra­wie o teo­rii ducha po­wszech­ne­go (którą przy­pi­su­je pan­te­iście Spi­no­zie, a nawet Ary­sto­te­le­so­wi) mówi o jed­nym duchu, po­ru­sza­ją­cym i oży­wia­ją­cym wszel­kie ciała, znaj­du­ją­cym się w ich wnę­trzu po­dob­nie jak wiatr wy­twa­rza­ją­cy mu­zy­kę w pisz­czał­kach or­ga­no­wych. Są też u Dicka mo­men­ty de­sty­tu­cji pod­mio­tu, zla­nia się w jedno z ca­ło­ścią bytu, co sta­no­wi punkt szczy­to­wy mi­sty­ki w jej roz­licz­nych od­mia­nach. Kla­sycz­ną fi­gu­rę znaj­du­je­my u Plo­ty­na w „En­ne­adzie VI.9” w opi­sie eks­ta­zy, w któ­rej nie ma już po­strze­ga­ją­ce­go i po­strze­ga­ne­go, nie ma już ja i od­ręb­ne­go świa­ta (czy Boga), nie ma pod­mio­tu i przed­mio­tu, jest jedno, jed­nia, wszech­nia, jest to, co jest, je­stem, który je­stem, który za­wsze byłem i za­wsze będę. Po­dob­ne słowa wy­po­wia­da Mistrz Ec­khart w ka­za­niu o ogo­ło­ce­niu jaźni (w nu­me­ra­cji Pfe­if­fe­ra: 52), a na­stęp­nie opa­tru­je to wy­zna­nie po­cie­sza­ją­cą uwagą: kto tego nie ro­zu­mie, niech się nie przej­mu­je.

Wglądu Dicka nie da się zredukować do prostej etykiety »doświadczenie religijne«, choć podczas lektury natychmiast takie określenie się nasuwa

Punk­tem doj­ścia jest jed­nia, jed­ność pod­mio­tu, „ha­lu­cy­na­cja jed­no­ści”, jak to okre­ślił Owen Fla­na­gan. Po­dob­ne stany osią­ga­no już wie­lo­krot­nie na prze­strze­ni dzie­jów, za­rów­no w tra­dy­cji chrze­ści­jań­skiej, jak i w in­nych re­li­giach. Nie trze­ba tu pre­zen­to­wać ka­ta­lo­gu mi­sty­ków od Pawła po Si­mo­ne Weil. Cie­ka­we są przy­pad­ki nie­daw­ne, zwią­za­ne z udo­ku­men­to­wa­ny­mi wi­zja­mi, takie jak Schre­be­ra i Swe­den­bor­ga, ana­li­zo­wa­ne z lu­bo­ścią przez psy­chia­trów i psy­cho­ana­li­ty­ków. Mamy tu cały dys­kurs psy­cho­zy, pod­mio­tu psy­cho­tycz­ne­go kon­fron­tu­ją­ce­go się z re­al­nym (Lacan). Nieco wcze­śniej Freud w roz­pra­wie z 1911 roku za­kla­sy­fi­ko­wał Schre­be­ra jako pa­ra­no­ika (de­men­tia pa­ra­no­ides). Z ja­kie­goś po­wo­du psy­cho­ana­li­zę fa­scy­nu­ją tego ro­dza­ju przy­pad­ki. Lacan po­świę­cił im swój dok­to­rat („De la psy­cho­se pa­ra­noïaque dans ses rap­ports avec la per­son­na­lité”). Freud osta­tecz­nie re­du­ko­wał rzecz do sek­su­al­no­ści, wy­par­te­go ho­mo­sek­su­ali­zmu Schre­be­ra (a jakże). Trans­cen­den­cja? Teo­lo­gia? To wy­kra­cza poza ramy po­ję­cio­we umy­słu psy­cho­ana­li­ty­ka, mo­gą­ce­go co naj­wy­żej uznać „uczu­cie oce­anicz­ne”, jak to za Ro­ma­inem Rol­lan­dem okre­ślał Freud (co z kolei De­leu­ze pod­su­mo­wał: „Freud bo­ha­ter­sko trwał przy swoim ate­izmie, ale jego oto­cze­nie po­zwa­la­ło mu wy­gła­szać swoje ty­ra­dy je­dy­nie z sza­cun­ku”). Dick jed­nak opi­su­je coś wię­cej niż roz­my­te i nie­ja­sne oce­anicz­ne uczu­cie, ma­ją­ce być nie­ja­ko anam­ne­zą życia pło­do­we­go.

No­wo­cze­sna psy­chia­tria pręd­ko zna­la­zła­by kwa­li­fi­ka­cje dla Dicka. W ty­po­lo­gii ICD-10: za­bu­rze­nia dy­so­cja­cyj­ne typu F44, a do­kład­niej: F44.3 (za­bu­rze­nie trans­owe i opę­ta­nio­we). Dick prze­cież wy­raź­nie mówił o in­wa­zji innej isto­ty, wyż­szej in­te­li­gen­cji, która prze­ję­ła pa­no­wa­nie nad jego ży­ciem. Jed­no­cze­śnie ubiegł on oskar­że­nia współ­cze­snej psy­chia­trii, stwier­dza­jąc, że przed tym wy­da­rze­niem był obłą­ka­ny i opę­ta­ny, a ozdro­wiał do­pie­ro po nim. Po­chwy­ce­nie i pod­da­nie – to prze­cież ko­lej­na kla­sycz­na fi­gu­ra mi­sty­ki: Ge­las­sen­he­it u Ec­khar­ta, Ishva­ra pra­ni­dha­na w hin­du­izmie, od­da­nie się i wy­rze­cze­nie wła­snej woli, które cza­sem bywa for­mu­ło­wa­ne jako uświa­do­mie­nie sobie ko­niecz­no­ści, je­dy­nej wszech­wład­nej pra­wo­li i kon­se­kwent­ne ze­rwa­nie z płon­nym bun­tem (sam Freud w „Kul­tu­rze jako źró­dle cier­pień” su­ge­ro­wał, że każda po­zy­cja buntu, naj­bar­dziej nawet szla­chet­nie mo­ty­wo­wa­na re­wo­lu­cja, bie­rze się z we­wnętrz­ne­go dys­kom­for­tu pro­jek­to­wa­ne­go na ze­wnątrz). W tym sen­sie Dick do­ko­nu­je in­te­gra­cji pod­mio­tu, znie­sie­nia we­wnętrz­nych na­pięć psy­chicz­nych, pro­jek­to­wa­nych w wi­zjach na wznio­słą dzie­dzi­nę on­to­lo­gii i teo­lo­gii, w wy­miar ko­smicz­ne­go kon­flik­tu dobra ze złem. Osta­tecz­nie jed­nak osią­ga po­jed­na­nie, pokój i rów­no­wa­gę duszy, aequ­ani­mi­tas. Można rzec, że do­cho­dzi do niego drogą okręż­ną, zgod­nie z tra­dy­cyj­ną for­mu­łą te­ra­peu­tycz­nej po­dró­ży do pie­kieł (ka­ta­ba­zy). Nie on pierw­szy: He­ideg­ger wspo­mniał kie­dyś (w wy­kła­dzie „Cóż po po­ecie”), że muszą być tacy, któ­rzy scho­dzą w ot­chłań, aby świat na po­wrót za­lśnił świa­tłem bo­sko­ści. Dick jest ko­lej­nym z nich, po Blake’u, Swe­den­bor­gu, Nie­tz­schem i Hölder­li­nie.

Nowoczesna psychiatria prędko znalazłaby kwalifikacje dla Dicka. W typologii ICD-10: zaburzenia dysocjacyjne typu F44, a dokładniej: F44.3 (zaburzenie transowe i opętaniowe)

Bied­ny Dick nie wie­dział, co z tym po­cząć, grze­bał w en­cy­klo­pe­diach, szu­ka­jąc wy­tłu­ma­cze­nia dla swych sta­nów, po­rzu­co­ny, wy­klę­ty przez chrze­ści­jań­stwo i zse­ku­la­ry­zo­wa­ne spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie. Jed­nak nie mu­sia­ło tak być. Dawne kul­tu­ry ofe­ro­wa­ły różne formy asy­mi­la­cji. Nawet współ­cze­śnie ist­nie­ją dys­kur­sy inne niż pięt­nu­ją­ce i styg­ma­ty­zu­ją­ce – i nie mam tu na myśli wy­łącz­nie an­typ­sy­chia­trii. No­wo­cze­sne re­li­gio­znaw­stwo wy­pra­co­wa­ło cały sze­reg ka­te­go­rii po­zwa­la­ją­cych na uję­cie tego ro­dza­ju do­świad­cze­nia w ramy po­ję­cio­we (choć, praw­dę mó­wiąc, może le­piej dla Dicka, aby po­zo­sta­ło bez ram). Dla po­rząd­ku przy­po­mnij­my pod­sta­wo­we kwa­li­fi­ka­cje do­świad­cze­nia re­li­gij­ne­go za Ja­me­sem („The Va­rie­ties of Re­li­gio­us Expe­rien­ce”): jest ono ulot­ne, chwi­lo­we (jak: 2-3-74), nie­wy­po­wia­dal­ne w spo­sób ade­kwat­ny (dla­te­go Dick nie­ustan­nie do niego wraca; ja­kieś istot­ne re­si­du­um wciąż do­ma­ga się wy­ra­zu), no­etycz­ne (co wedle Ja­me­sa ozna­cza: po­ucza­ją­ce, da­ją­ce wgląd, wie­dzę, Dick pew­nie ra­czej po­wie­dział­by: gnozę), wresz­cie czwar­ta ja­kość: bier­ność, pa­syw­ność (dzie­je się coś, na co nie mamy wpły­wu, co nas prze­kra­cza, co robi coś z nami, do­cho­dzi do kon­fron­ta­cji z siłą wyż­szą – to Dick wy­ra­ził w spo­sób pa­ra­dyg­ma­tycz­ny). Krót­ko mó­wiąc, autor „Eg­ze­ge­zy” speł­nia wszyst­kie te kry­te­ria. Co wię­cej, jak mało który mi­styk, dzię­ki swo­je­mu li­te­rac­kie­mu ta­len­to­wi, opi­su­je to do­świad­cze­nie w spo­sób ar­cy­dziel­ny, wręcz je roz­wi­ja, ob­se­syj­nie wra­ca­jąc do tego, co stoi za czte­re­ma cy­fra­mi prze­dzie­lo­ny­mi dwoma dy­wi­za­mi, za da­tą-sym­bo­lem, da­tą-wspo­mnie­niem.

Ta dwu­dziel­na struk­tu­ra wy­da­rze­nia re­li­gij­ne­go – pier­wot­ne­go, po­za­słow­ne­go, ini­cjal­ne­go do­zna­nia fun­da­cyj­ne­go oraz póź­niej­szej próby jego wy­po­wie­dze­nia, bę­dą­cej osta­tecz­nie je­dy­nie aprok­sy­ma­cją, na­śla­do­wa­niem, otor­bie­niem, osa­cze­niem słow­nym – po­zo­sta­je w zgo­dzie z tym, co pisze Wie­sław Jusz­czak w swo­jej teo­rii do­świad­cze­nia re­li­gij­ne­go („Re­al­ność bogów”). Wedle Jusz­cza­ka u za­ra­nia stoi pra­mit, Urmy­thos (okre­śle­nie W.F. Otta), który nie jest mi­to­lo­gią, lecz „wiel­kim snem”, „bar­dziej ob­ra­zem niż nar­ra­cją”, „czy­stym wi­dze­niem”, „bez­po­śred­nią świa­do­mo­ścią”, „cał­ko­wi­tym ob­co­wa­niem” z „ży­wio­łem pierw­szej za­sa­dy”, „obec­no­ścią uni­kal­nej, cha­rak­te­ry­stycz­nej siły ży­wot­nej […] dy­na­micz­nej siły […] życia in actu”, które „za­bły­ska na uła­mek se­kun­dy, a nie jest do­stęp­ne zwy­kłej re­flek­sji”. Tak poj­mo­wa­ny pra­mit ujaw­nia się tym, któ­rzy są „naj­bar­dziej otwar­ci na ta­jem­ni­cę ist­nie­nia i świa­ta” ‒ twier­dzi Jusz­czak. Pra­mit stoi u źró­dła dys­kur­sów epi­fa­nicz­nych w ro­dza­ju „Eg­ze­ge­zy” Dicka, tra­dy­cyj­nie lub no­wo­cze­śnie wy­ra­żo­nych, spon­ta­nicz­nych bądź in­du­ko­wa­nych. Z niego wy­pły­wa też wszel­ka twór­czość – li­te­rac­ka czy fi­lo­zo­ficz­na. Sy­tu­uje się on bo­wiem u pod­staw wy­obraź­ni, jest źró­dłem, z któ­re­go ona wy­pły­wa. Jusz­czak zbli­ża się tutaj do teo­rii me­ta­fo­ry Blu­men­ber­ga, wedle któ­re­go wszel­ka wy­po­wiedź za­czy­na od tego, co nie­po­ję­cio­we i przed­po­ję­cio­we, po czym na­stę­pu­je kon­cep­tu­ali­za­cja, agre­ga­cja, trans­for­ma­cja, wciąż jesz­cze chłon­na i wraż­li­wa na to, co nie­wy­ra­żal­ne, jesz­cze nie­zdo­mi­no­wa­na przez usta­bi­li­zo­wa­ne tra­dy­cyj­ne formy wy­ra­zu. Bor­ges w jed­nym wy­kła­dów o sztu­ce po­ezji za­uwa­ża, że wszyst­kie słowa są, osta­tecz­nie rzecz bio­rąc, me­ta­fo­rą, za­zwy­czaj jed­nak nie­uświa­do­mio­ną, wy­par­tą. Po­wie­dzieć jed­nak, że wszel­ka twór­czość wy­pły­wa z pra­mi­tu, to za mało, w ten spo­sób bo­wiem zrów­na­li­by­śmy wcze­śniej­sze książ­ki Dicka z jego ar­cy­dzie­łem, jakim jest „Eg­ze­ge­za”. W niej nie tylko czer­pał ze źró­dła wszel­kiej twór­czo­ści, ale także świa­do­mie się do tego źró­dła zwró­cił. Pla­ton w „Li­ście siód­mym” okre­śla je wła­ści­wym celem fi­lo­zo­fii, któ­re­go wprost nie można wsze­la­ko na­zwać, gdyż temu, kto go nie zna, żadne słowo nie star­czy, aby nań wska­zać, bę­dzie ono tylko pu­stym zna­kiem. An­to­lo­gia do­świad­czeń mi­stycz­nych Mar­ti­na Bu­be­ra („Eks­ta­ti­sche Kon­fes­sio­nen”) za­czy­na się od wy­po­wie­dzi pew­ne­go hin­du­skie­go mi­sty­ka, który na py­ta­nie, czym jest po­zna­nie, ja­kie­go do­stą­pił, od­parł: to tak jakby ktoś, kto nie zna mi­ło­ści, pytał, co to mi­łość. Mogę rzec wiele, lecz żebyś zro­zu­miał, mu­sisz sam po­ko­chać.

Jusz­czak pod­kre­śla, iż „coś boży się w tym mgnie­niu, które jest do­świad­cze­niem całej głębi i wspa­nia­ło­ści bycia jako fun­da­men­tal­nej pod­sta­wy wszyst­kie­go”, jawi się „byt naj­peł­niej­szy, naj­wyż­szy, naj­bar­dziej re­al­ny, od któ­re­go za­le­ży i po­przez który do­pie­ro wcho­dzi­my w re­al­ność wi­dzial­nych i nie­wi­dzial­nych rze­czy”, „idzie mi o to, żeby w ja­kimś sen­sie uznać nie­ustan­ną moż­li­wość wła­ści­wie tkwią­cą w każ­dym czło­wie­ku cze­goś, co się na­zy­wa prze­ży­ciem mi­stycz­nym”. Ka­te­chizm Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go (ar­ty­kuł 1028) po­wia­da: „Z po­wo­du swej trans­cen­den­cji Bóg nie może być wi­dzia­ny takim, jaki jest, do­pó­ki On sam nie ukaże swo­jej ta­jem­ni­cy dla bez­po­śred­niej kon­tem­pla­cji ze stro­ny czło­wie­ka i nie uzdol­ni go do niej. Kon­tem­pla­cję Boga w chwa­le nie­bie­skiej Ko­ściół na­zy­wa wizją uszczę­śli­wia­ją­cą: To bę­dzie twoją chwa­łą i szczę­ściem: być do­pusz­czo­nym do wi­dze­nia Boga.” Dick jest jak świę­ty To­masz, który po do­świad­cze­niu mi­stycz­nym uznał, że wszyst­ko, co dotąd na­pi­sał, przy­po­mi­na słomę, ut palea, ale w prze­ci­wień­stwie do To­ma­sza nie prze­stał pisać – a do­pie­ro za­czął. Pi­sa­na od 1974 do 1982 roku, li­czą­ca osiem ty­się­cy kart „Eg­ze­ge­za”, któ­rej wła­ści­wy tytuł to „The Dia­lec­tic: God aga­inst Satan, & God’s Final Vic­to­ry fo­re­told & shown: An Exe­ge­sis”, to naj­więk­sze dzie­ło Dicka – nie tylko ob­ję­to­ścio­wo. Za­ra­zem, jak głosi pod­ty­tuł, sta­no­wi ona apo­lo­gię ‒ nie wiary chrze­ści­jań­skiej (jak u Pas­ca­la), lecz życia sa­me­go Dicka (apo­lo­gia pro mea vita). Lu­dwik Fla­szen traf­nie kie­dyś okre­ślił ga­tu­nek li­te­rac­ki, do któ­re­go przy­na­le­ży to dzie­ło, jako por­no­gra­fię du­cho­wą.

Ludwik Flaszen trafnie kiedyś określił gatunek literacki, do którego przynależy to dzieło, jako pornografię duchową

Pa­ra­fra­zu­jąc He­ideg­ge­ra, który stwier­dził, że Ary­sto­te­les jest fe­no­me­no­lo­giem wcze­śniej­szym i ra­dy­kal­niej­szym od Hus­ser­la, mo­że­my po­wie­dzieć, że Dick jest fe­no­me­no­lo­giem re­li­gii bar­dziej źró­dło­wym niż Otto czy Elia­de, opi­su­je bo­wiem to, co się jawi w do­świad­cze­niu re­li­gij­nym, w tym za­kre­sie, w jakim się jawi, zgod­nie z za­sa­dą wszyst­kich zasad. Nie­za­leż­nie od tego, na ile Dick in­ter­pre­tu­je tylko język tra­dy­cji i na ile samo jego do­świad­cze­nie jest uwa­run­ko­wa­ne przez wcze­śniej­szy, prze­ję­ty prze­zeń język, opis tego do­świad­cze­nia, ujęty jako eg­ze­ge­za i za­ra­zem apo­lo­gia jego życia, sta­no­wi fe­no­me­no­lo­gicz­ny zapis na­ocz­nie da­ne­go wglą­du. Po­dob­ne opisy znaj­du­je­my na prze­strze­ni dzie­jów. Hi­sto­ryk fi­lo­zo­fii i psy­cho­lo­gii Paul Mac­Do­nald uzna­je Dicka za przed­sta­wi­cie­la tra­dy­cji wi­zyj­nej, sta­no­wią­cej al­ter­na­tyw­ny nurt dzie­jów fi­lo­zo­fii („Na­tu­re Loves to Hide: An Al­ter­na­ti­ve Hi­sto­ry of Phi­lo­so­phy”, rozdz. XI), która sama za­czy­na się prze­cież od mo­men­tu wi­zyj­ne­go, mi­ste­ryj­ne­go – eleu­zyj­skiej epop­tei, sta­no­wią­cej punkt wyj­ścia dys­kur­su pla­toń­skie­go. Epop­te­ia była wsze­la­ko nie­wy­po­wia­dal­na, po­dob­nie jak nie­re­du­ko­wal­ne do uję­cia słow­ne­go sedno do­świad­cze­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go zgod­nie z  „Li­stem siód­mym” Pla­to­na. Si­mo­ne Weil była prze­ko­na­na o jed­no­ści tra­dy­cji mi­stycz­nych ‒ po­cząw­szy od Eleu­sis, przez or­fizm, pi­ta­go­re­izm, tao­izm, we­dan­tę, aż po chrze­ści­jań­stwo. W tra­dy­cjach tych mamy do czy­nie­nia z kon­sty­tu­tyw­nym dla nich na­pię­ciem mię­dzy po­za­słow­nym do­świad­cze­niem (mo­ment apo­fa­tycz­ny) a jego dys­kur­syw­nym wy­ra­zem (ka­ta­fa­ty­ka). Dick sy­tu­uje się wy­raź­nie po tej dru­giej stro­nie.

Można oczy­wi­ście kwe­stio­no­wać do­świad­cze­nie au­to­ra „Eg­ze­ge­zy”, pytać o jego pra­wo­moc­ność. W szcze­gól­no­ści ta tra­dy­cja fi­lo­zo­ficz­na, która wy­wo­dzi się od Kanta, scep­tycz­nie od­no­si się do moż­li­wo­ści po­zna­nia i słow­ne­go okre­śle­nia tego, co Kant na­zy­wa no­ume­nem, rze­czą samą w sobie. Dany jest nam je­dy­nie zja­wi­sko­wy wy­miar świa­ta, pytać mo­że­my co naj­wy­żej o aprio­rycz­ne wa­run­ki jego po­zna­nia, a więc o kon­sty­tu­cję po­zna­ją­ce­go pod­mio­tu, o ka­te­go­rie in­te­lek­tu, które są rów­nież dane na­ocz­nie, w na­ocz­no­ści ka­te­go­rial­nej. Otwar­tym po­zo­sta­je py­ta­nie o inne formy na­ocz­no­ści czy­ste­go in­te­lek­tu. Wi­dze­nie bytu sa­me­go w sobie, jakim jest opi­sa­na przez Dicka epi­fa­nia, by­ło­by taką wła­śnie na­ocz­no­ścią. Hegel z kolei for­mu­ło­wał za­strze­że­nia wobec wy­obraź­ni, zmy­sło­wych wy­obra­żeń, które oce­niał niżej od czy­ste­go, spe­ku­la­tyw­ne­go ro­zu­mu (z tej per­spek­ty­wy ob­ra­zo­we mity pla­toń­skie można uznać bądź za na­iw­ną jesz­cze, wcze­sną po­stać fi­lo­zo­fii, bądź za wtór­ną ilu­stra­cję wyż­szej, ra­cjo­nal­nej formy po­zna­nia). Dick jed­nak wy­ra­ża swoje wglą­dy wła­śnie za po­mo­cą ob­ra­zów i ich in­ter­pre­ta­cji. Nie zrywa przy tym z tra­dy­cyj­nym ima­gi­na­rium on­to­lo­gicz­no-teo­lo­gicz­nym. „Eg­ze­ge­za” wpi­su­je się w długą tra­dy­cję za­pi­sów do­świad­czeń mi­stycz­nych, ta­kich jak pa­miąt­ka (mémo­rial) Pas­ca­la czy „L’éclair de Spi­no­za” Rol­lan­da, wybór z pism fi­lo­zo­fa uka­zu­ją­cy mo­ment eks­ta­tycz­no-wi­zyj­ny. Czę­stym mo­ty­wem tego ro­dza­ju do­świad­czeń jest fi­gu­ra ka­ta­ba­zy, zej­ścia do ot­chła­ni („po­dró­ży do pie­kieł” ‒ jak to ujął w swym zna­ko­mi­tym eseju Mi­ciń­ski) i na­stę­pu­ją­cej po niej ana­ba­zy (jak u Dan­te­go wień­czą­cej po­dróż wizją so­lar­ną). Obu tym mo­men­tom od­po­wia­da on­to­lo­gicz­ny du­alizm dwóch zasad, które fi­nal­nie zo­sta­ją po­jed­na­ne w akcie co­in­ci­den­tia op­po­si­to­rum. Punk­tem wyj­ścia, co wy­raź­nie widać u Dicka, jest jed­nak ne­ga­tyw­ne war­to­ścio­wa­nie dru­giej za­sa­dy, utoż­sa­mia­nej czę­sto z ma­te­rią i złem. W „Eg­ze­ge­zie” także do­ko­nu­je się po­dob­na kon­fron­ta­cja, swo­je­go ro­dza­ju ka­ta­ba­za (dia­gno­za upad­ku rze­czy­wi­sto­ści, po­śled­nie­go cha­rak­te­ru świa­ta-sy­mu­la­cji), po któ­rej na­stę­pu­je po­jed­na­nie, pod­nie­sie­nie z upad­ku. Re­in­te­gra­cja obu zasad moż­li­wa jest do­pie­ro wsku­tek ujaw­nie­nia pierw­szej za­sa­dy, trans­cen­dent­nej pod­sta­wy wszyst­kich zja­wisk, im­ma­nent­nie w nich obec­nej.

Dick wyraża swoje wglądy za pomocą obrazów i ich interpretacji. Nie zrywa przy tym z tradycyjnym imaginarium ontologiczno-teologicznym

Dick zdaje sobie spra­wę z nie­wy­star­czal­no­ści ist­nie­ją­cych ję­zy­ków, z ko­niecz­no­ści two­rze­nia no­wych me­ta­for, no­wych mitów. Do­świad­cze­nie, które usi­łu­je opi­sać przez ostat­nie lata swego życia, prze­kra­cza ist­nie­ją­ce dys­kur­sy, nie daje się do nich zre­du­ko­wać, do­ma­ga się in­nych spo­so­bów wy­ra­zu. Za­miast mówić jak apo­fa­tyk, po­prze­sta­ją­cy na czy­stej ne­ga­tyw­no­ści, a za­ra­zem nie po­pa­dać w tra­dy­cjo­na­lizm, bu­du­je nową on­to­lo­gię sy­mu­la­cji i sy­mu­la­to­ra, osta­tecz­nie w swo­jej wy­mo­wie ar­cy­pla­toń­ską, wy­ra­żo­ną w ję­zy­ku in­for­ma­ty­ki, przyj­mu­ją­cą po­stać apo­ka­lip­tycz­nej tech­no-gno­zy. Świat jest upa­dły, zła­ma­ny (tech­nicz­nie, etycz­nie, on­to­lo­gicz­nie), w sys­te­mie wy­stę­pu­je jakiś błąd. Przy­czy­na: nie mamy do­stę­pu do pa­mię­ci, po­zo­sta­je­my od niej od­cię­ci. Ten fakt ma da­le­ko­sięż­ne skut­ki. Ka­ta­ba­za Dicka przyj­mu­je po­stać kon­fron­ta­cji z tą upa­dło­ścią, nie­upo­rząd­ko­wa­niem, złem, prze­ra­ża­ją­cym dlań w mo­men­cie bez­po­śred­niej na­ocz­no­ści, uję­tej ob­ra­zo­wo, prze­zwy­cię­żo­nej osta­tecz­nie trium­fal­nym aktem po­zna­nia, ujaw­nie­nia, da­ją­cym bło­gość, zbaw­czym, re­in­te­gru­ją­cym ca­łość bytu (re­sti­tu­tio ad in­te­grum). Dick wy­cho­dzi poza mo­ment lęku, nie­pew­no­ści, na­dziei, ocze­ki­wa­nia. Za­ra­zem jed­nak nie usta­je w pró­bach wy­ra­zu, jakby z ja­kie­goś po­wo­du były one ska­za­ne na nie­osta­tecz­ność ‒ tym bar­dziej nie­wy­star­czal­ne, im bar­dziej do­bit­ne. Nigdy bo­wiem opis do­świad­cze­nia nie za­stą­pi sa­me­go do­świad­cze­nia, bę­dą­ce­go czymś po­za­słow­nym, si­len­tio my­sti­co phi­lo­so­pho­rum. Samo słowo „mi­sty­ka” (grec­kie μυστήριον) opie­ra się rdze­niu μυ ozna­cza­ją­cym mil­cze­nie, za­mknię­cie ust. Eleu­zyj­ski hymn do De­me­ter głosi (w. 478): „Szczę­śli­wy ten, kto uj­rzał te rze­czy. Strach przed bo­sko­ścią więzi głos w gar­dle”. Nu­me­nios miał we śnie uj­rzeć eleu­zyj­skie bo­gi­nie, sto­ją­ce przed domem pu­blicz­nym w sza­tach heter. Dały mu do zro­zu­mie­nia, że przez opi­sa­nie do­świad­cze­nia mi­stycz­ne­go zbez­cze­ścił ta­jem­ni­ce mi­ste­riów. Pro­fa­na­cja jed­nak już się do­ko­na­ła. Dick teo­fa­nię ujaw­nił – a my mu­si­my teraz jakoś jej spro­stać.

Exegesis
Przedstawiamy fragmenty ostatniego, niewydanego nigdy za życia projektu pisarskiego Philipa K. Dicka "Exegesis" w wyborze i przekładzie Andrzeja Serafina.

An­drzej Se­ra­fin
ur. 1980, fi­lo­zof, tłu­macz, re­dak­tor kwar­tal­ni­ka „Kro­nos”, ad­iunkt w IFiS UP. Tłu­ma­czył Pla­to­na, Tau­be­sa, Ril­ke­go oraz sze­reg roz­praw in­nych au­to­rów, m.​in. Wal­te­ra Ben­ja­mi­na Pe­te­ra Slo­ter­dij­ka, György'ego Lukácsa czy W. H. Au­de­na.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Karolina Wilamowska

Exegesis
Przedstawiamy fragmenty ostatniego, niewydanego nigdy za życia projektu pisarskiego Philipa K. Dicka "Exegesis" w wyborze i przekładzie Andrzeja Serafina.

POPRZEDNI

varia  

„Exegesis” (wybór zapisków z lat 1974-82)

— Philip K. Dick

NASTĘPNY

szkic  

Realizm deweloperski – temat z wariacjami

— Wiktor Rusin