fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Filip Matwiejczuk

„Pasożyt”, KONTENT, Kraków 2023, s. 63.

Dla prawdziwego poety metafora nie jest figurą retoryczną, lecz zastępczym obrazem, jaki mu się faktycznie rysuje zamiast pojęcia. Dana postać nie jest dlań jakąś sumą skomponowaną z zestawu pojedynczych rysów, lecz narzuca się ona jego oczom jako żywa osoba, którą od takiejż wizji malarza różni tylko to, iż dalej żyje i działa. […] Mówimy o poezji tak abstrakcyjnie, bo zwykle jesteśmy wszyscy złymi poetami. Zasadniczo zjawisko estetyczne jest proste; wystarczy tylko być zdolnym do tego, by nieustannie dostrzegać żywą grę i żyć w otoczeniu orszaku duchów, a już się jest poetą […].

Fryderyk Nietzsche, „Narodziny tragedii z ducha muzyki” (przeł. L. Staff)

Jeszcze niedawno ręczyłbym głową, że w 2023 roku nie da się już napisać dobrej książki poetyckiej, o której można by krótko powiedzieć, co jest jej tematem. Niedawno, to znaczy aż do dnia, w którym Filip Matwiejczuk wręczył mi przyozdobiony barokową dedykacją egzemplarz Pasożyta: książki o bezrobociu.

I już nakłamałem, bo „Pasożyt” jest pod wieloma względami książką polimorficzną, szczególnie w kontekście treści, która często zdaje się mówić o czymś jeszcze ponad to, o czym faktycznie mówi. Kluczowe jest sformułowanie „zdaje się”: nie chodzi mi przecież o używanie trudnych do interpretacji tropów, ale o posługiwanie się figuratywnym językiem tak, aby realizował on swoją figuratywność na kilku poziomach, a przy tym sprawiał wrażenie gotowości do dalszego wytwarzania serii figur. „Kamień” i „banan” z utworu SSNT, 2: może nawet zostały pomyślane wyłącznie jako dobre słowa do sestyny, ale w samym wierszu urosły i spotężniały, stały się czymś znacznie więcej (s. 13–14). I czujesz to, czytelniku, jeszcze zanim między twoimi uszami wytrąci się pierwszy hermeneutyczny osad, prawda? Na pewno jest więc w tych kompozycjach pęd figuratywności, żywioł alegoryczny – ale ta cecha dotyczy co najmniej kilku współczesnych przedsięwzięć poetyckich, które obserwuję z zainteresowaniem. Być może bardziej zajmować powinno nas zatem to, pod jakim kątem przecinane są „poziomy”, na których zawiązują się figury, to bowiem właśnie definiuje specyfikę indywidualnego języka poetyckiego.

Myślę, że Ci, którzy kochają Matwiejczuka, kochają go dokładnie za to samo, za co nienawidzą go Ci, którzy go nienawidzą. Wiązanie planów, które konieczne jest do krystalizacji znaczenia, niemal zawsze odbywa się tu w sposób ryzykowny – napisałbym „prowokacyjny”, gdybym nie miał głębokiego przekonania, że to nie prowokacja jest celem autora. Mój ulubiony utwór z książki, Pieśń do księżyca, jest jednocześnie jednym z najbardziej wzruszających wierszy współczesnych, jakie czytałem od dawna, i wierszem wykręconym do granic możliwości. Tytułowy księżyc zarysowany został tu jako powiernik podmiotu porażająco samotnego, a przy tym pokornie akceptującego los, oraz jako ser camembert, który mógłby – proszę się teraz skupić – obdarzyć ludzkość nieskończoną ilością zdrowego jedzenia, a to z kolei wyzwoliło by ją od przymusu pracy najemnej. Byłby to koniec Wielkiego Fiu-Bździu (s. 28–30). W opisie tego, co tu się wydarzyło, choćbym chciał ze wszystkich sił, naprawdę nie potrafię zatrzymać się na słowie „metafora”.

Matwiejczuk, niczym czarująco niecierpliwy bohater platformowej gry 2D, skacze po rzadko wiązanych ze sobą planach wyrażenia i treści (w których treść sama bywa wyrażeniem dla kolejnej treści, itd.)[1]. Za sprawą tej techniki przejmującą konfesję dzieli zaledwie kilka złamań wersu od psychodelicznego traktatu politycznego, w którym gdzieś daleko w tle pobrzmiewają heretyckie echa wspaniałej rozprawy Carlo Ginzburga „Ser i robaki” (Filip, oddawaj moją książkę!). Wymowny Teodor o niezwykłej zdolności wyrażania się jest więc w moim przekonaniu krypto-Matwiejczukiem przeniesionym wprost do poetyckiej fikcji: „Jedno jego / zdanie urasta do wagi 10 / wypowiedzi można się / w każdej z nich rozgościć […]”. Kobieta, do której pewnego razu mówił Teodor, „zagubiła się w jego ekspresji. Nigdy jej nie odnaleziono”, choć jej syn wysłał  „na misję / w ekspresję Teodora / kogoś na kształt Tezeusza” (s. 55), itd.

Wiązanie planów, które konieczne jest do krystalizacji znaczenia, niemal zawsze odbywa się tu w sposób ryzykowny

Mimo że autor „Różaglonu” stanowczo odcina się od inspiracji dorobkiem Tomaža Šalamuna, to ze Słoweńcem łączy go co najmniej jedna rzecz: imperatyw przyśpieszenia. Mówiąc precyzyjniej, chodzi o konstruowanie wrażenia ponadprzeciętnie szybkiego pokonywania dużych dystansów afektywnych i semantycznych. Nie jest to raczej sprawa, o której Matwiejczuk w ogóle nie myślałby w odniesieniu do swojego pisania, skoro jeden z utworów zatytułował Akceleracja i nadał mu motto z manifestu zaprzyjaźnionego kolektywu Homar, współtworzonego m.in. przez Patricka Leftwicha, filozofa, tłumacza i poetę. (Swoją drogą, głęboko wierzę, że z czasem doczekamy się jeszcze wyczerpujących szkiców krytycznych na temat triady: Matwiejczuk – Górniak – Leftwich; relacje środowiskowo-intelektualne między tymi autorami są kwestią co najmniej fascynującą.)

W tym momencie przeczesuję terabajty danych leżących odłogiem w hipokampie i naprawdę nie potrafię znaleźć słowa, którego mrągowianin nie odważyłby się wpleść do sestyny, albo którego nie umocowałby w sonecie, choćby na starym drucie czy zardzewiałym gwoździu. Matwiejczuk posiada rzadką zdolność tworzenia abstrakcyjnego środowiska estetycznego wraz z jego regułami, kompozycją i gęstością, w którym nawet najmniej łączliwy element może znaleźć dla siebie odpowiednie usytuowanie. To zupełnie normalne, że czasem wyniknie z tego paździerz, ale nie jest to coś, z czego Matwiejczuk nie zdawałby sobie sprawy, bowiem cała impreza polega właśnie na tym, że Matwiejczuk potrafi nadać literacką wartość takim typom obskurantyzmu i obsceniczności, jakie czytelnik polskiego wiersza ledwo może sobie wyobrazić. I nie jest to prowokacja, lecz wspaniała zdolność wkładania rzeczy we właściwe im ramki. Potknięcia i niedoskonałości nie tylko wytwarzają przyjemną mgiełkę dezynwoltury, ale stanowią sygnaturę Matwiejczuka i nadają „Pasożytowi”  lekko punkowy sznyt[2]. Nic chyba nie męczy we współczesnym wierszu tak mocno, jak wyraźnie wybrzmiewające z tekstu przekonanie, że autor bardzo chce – tego rodzaju problemy zdają się Matwiejczuka całkowicie omijać.

Przechodzę wreszcie do „pasożyta”, kolejnej figury, która – gdy tylko nabiera konturów i aktualizuje się z całą wyrazistością – zaraz traci na pewności siebie. W rozmowie z Maciejem Oleksym, która towarzyszyła krakowskiej premierze tomu, autor wspomniał, że choć nie znał pracy „Le Parasite” Michela Serresa, gdy zajmował się swoją książką, to chwilę później dowiedział się, że jego własny sposób rozumienia tytułowego słowa w kilku istotnych obszarach pokrywa się z propozycją Francuza. Zdaniem Serresa pasożytowanie jest podstawą każdej relacji, dlatego jego teoria nazywana bywa czasem radykalną krytyką Marcela Maussa i ekonomii daru – mam silne poczucie, że kolorystyka okładki „Pasożyta” ma nas w tym zakresie dodatkowo podpuszczać, kierując uwagę na najbardziej egoistyczną z żywotnych dziś ideologii politycznych. Niewyraźny zarys znaczenia zaczyna drgać na horyzoncie, ale nie opuszczamy domeny abstrakcji, treść trwa w szerokim paśmie, a Matwiejczuk zostawia nas samych na wzburzonych wodach semiozy. Abstrakcja ta, jak już mówiłem, w swoim pędzie znajdzie kilka implementacji, kilka wprost wyłożonych „wąskich” sposobów rozumienia. Wynikają one na przykład z nakładających się na siebie, lecz sprzecznych obrazów świata: pasożyt jako welfare king, bezrobotny na zasiłku, oraz pasożyt jako kapitaluch/rentier, człowiek żyjący z cudzej pracy. Nie mniej istotnym kontekstem jest tu pasożytowanie na tradycji literackiej, a odnotować trzeba, że trop ten Matwiejczuk podrzuca czytelniczce bez przerwy, zsyłając na nią potop mott z literatury austriackiej i nie tylko. Taka implementacja abstrakcyjnego „Pasożyta” zwraca na siebie największą uwagę, kiedy w Cytacie wyrwanym z kontekstu (s. 60) pojawia się wyłącznie fragment eseju Literatura monstrualna Izabeli Morskiej (Filipiak) – doprawdy nie da się nie zauważyć, że frazę „Zostać pasożytem kanonu” Matwiejczuk potraktował jak zadanie, albo wręcz rzucone mu wyzwanie. W tomie jest też pasożyt, który w ramach swojego zatrudnienia zajmuje się mieszkaniem w domu podmiotki i wyjadaniem zapasów z jej lodówki (s. 46–47). Wreszcie, w Tajemnicy kosmicznego Fiu-Bździu, pasożyt wraca opakowany w traktat – ponownie traktat! –  soteriologiczny, w którym czytamy:

pojawi się olbrzymi pasożyt który wyżre wszystko
wyżre całą ziemię
i będzie trzeba zamieszkać na nim
na nim będzie wspaniale
będzie się żyło z nim w symbiozie
ludzkość będzie wspierać jego układ immunologiczny
on za to będzie karmić
i będzie dawać schronienie
i będzie pilnować czy ktoś nie jest zbyt chciwy.

(s. 41)

Fragmenty tego rodzaju wbrew pozorom nie są zupełnie od czapy, bo z łatwością zazębiają się z Ernstem Blochem, którego Matwiejczuk przytacza w motcie do Studium przyrody: „Marzenia powstałe za dnia otwierają bramę do olbrzymiego królestwa »jeszcze-nie«” (s. 27). Dziwnych, zawiłych opisów emancypacji i projektów utopii jest w książce więcej, następne ujawniają się w Powieści o państwie, gdzie w punkcie wyjścia mamy portret nędzy z Widzenia o Piotrze Oraczu, a w ciele tekstu – odwieczną walkę Boskiej armii NEET-ów i Molocha, który niczym posłowie Koalicji Obywatelskiej straszy dziurą budżetową.

Dziwnych, zawiłych opisów emancypacji i projektów utopii jest w książce więcej

Matwiejczuk nazywa „Różaglon” książką o głupocie, „Pasożyta” książką o bezrobociu, a kolejny tom, „Żolągmę” zapowiada jako książkę o pracy na emigracji i „zdobywaniu właściwej wartości tysiąca złotych”. Ten słodki, romantyczny obrazek poety, który uczynił pisanie ekscentrycznych wierszy o słoikach projektem egzystencjalnym, jest wysoce przekonujący, a nawet urzekający. Podkreśla efekt konsekwencji twórczej, tak jak kiedyś działo się to u Roberta Rybickiego, a czasem też u Adama Wiedemanna. Mam przy tym wszystkim wrażenie, że krańcowe podporządkowanie życia literaturze czyni rejestr wiersza zawczasu „już ustawionym”, jakby zawsze był matrycą gotową na wypowiedź, w dowolnych warunkach. W Pasożycie czuje się mocny pancerz modernistycznej autonomii, ale jednocześnie czytając Klan McTwiejko nieuchronnie mam wrażenie, że słyszę głos Filipa myjącego islandzkie kible z zestawem słuchawkowym. Napięcie między tymi dwoma biegunami jest zresztą problematyzowane przez podmiot przywołanego wcześniej wiersza Akceleracja; tak przynajmniej rozumiem fragment: „Zawsze chciałem być modernistą ale / Siła która poniża siła którą / Trzeba przebić bijącym sercem którą / Trzeba ubrać i walczyć z nią własnym / Własnym nagim ciałem […]”. (s. 18).

Chyba złapałem się teraz na czymś, co można zrozumieć jako ryzykowne wychwalanie naturalności wiersza – spróbuję przeformułować myśl. Utwór Zwiad, który w całości czytam jako krytykę utowarowienia podmiotowości w późnym kapitalizmie, Matwiejczuk zaczyna od słów: „Tak skomplikowanego / podmiotu nawet nie powinno / tu być” (s. 21) – tu, czyli gdzie? W wierszu? Podmiot ów powstaje w tekście, tu jest projektowany i konstruowany, ale ostatecznie nie pozostaje tworem czysto językowym, bowiem natychmiast rozlewa się na pozatekstowy świat. Wprost przyznający się do nietzscheanizmu Matwiejczuk od początku pisarskiego przedsięwzięcia realizuje postulat estetyzacji życia, próbując przy tym na różne sposoby uchodzić kapitalistycznemu pochwyceniu („Przecież nawet nie można być / przyłapanym na nie / posiadaniu podmiotu”). Błąd, który popełniłem w akapicie powyżej, polegał więc na tym, że opisałem proces od środka, a nie od początku: owszem, w wierszu słyszę głos Filipa myjącego kible, ale jest tak właśnie dlatego, że przez zestaw słuchawkowy Filipa słyszę głos podmiotu jego wierszy. Jako że „temat” książki nie zostaje wybrany przez Matwiejczuka, lecz to Matwiejczuk pozwala „tematowi” się wybrać, w tomie możemy dostać niemalże nieskażony popis stylu, przegląd technik estetyzacji życia. Styl jest wyraźnie kształtowany przez sprzężenie zwrotne z „treścią egzystencji”, bo ten pierwszy to w takim samym stopniu styl pisarski, co styl życia.

Przypomniałem sobie właśnie, że w okolicach roku 2020 w darknecie i jeszcze mroczniejszych zakamarkach realu były takie poetyckie światki, w których często można było spotkać się z opinią: „w Krakowie wszyscy teraz piszą tak samo”. Rzecz w tym, że street knowledge przekazany zdolnej młodzieży przez Biedrzyckiego i Rybickiego najzwyczajniej w świecie musiał obrodzić czymś więcej niż gęsta zupa wyzwolonej wyobraźni i horyzontalne rozbujanie języka, jako że obydwaj są nie tylko autorami ognia, ale też autorami niesłychanie zdyscyplinowanymi. Zresztą, choć pewnym wpływom środowiskowym nie da się zaprzeczyć, faktem jest, że mrągowski neoromantyk zawsze wybierał sobie mistrzów na własną rękę i nigdy nie były to wybory oczywiste. Matwiejczukowe narzecze jest bez wątpienia jednym z najbardziej intensywnych w rocznikach dziewięćdziesiątych i trudno mi sobie wyobrazić, by obrona przeciwnej tezy mogła mieć dziś inną motywację niż czysta przekora lub złośliwość – znakomity „Pasożyt” tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Matwiejczuk jest najcenniejszym kruszcem środowiska „Kontentu” i choć chciałbym na koniec zawołać „nakarmcie poetę!”, to nie mogę przecież występować przeciwko egzystencjalnemu projektowi: skończył się czas pasożytowania, „żywota robaka”, sępienia szlugów i państwowych dotacji – czekamy na wiersze o niezależności finansowej!

 

[1] Pojęcia „plan wyrażenia” i „plan treści” zaczerpnąłem od duńskiego językoznawcy Louisa Hjelmsleva. Szczególnie bliskie jest mi odczytanie jego teorii, jakiego dokonał Félix Guattari, proponując własną koncepcję semiotyki.

[2] Nie ma to jednak żadnego związku z tym, że korekta całkowicie położyła swoją pracę.

Filip Matwiejczuk

„Pasożyt”, KONTENT, Kraków 2023, s. 63.

Dawid Kujawa
doktor literaturoznawstwa, marksistowski krytyk literacki. Pracuje jako programista.
redakcjaKrzysztof Sztafa
POPRZEDNI

szkic  

Związek Robotniczy (fragmenty)

— Flora Tristan

NASTĘPNY

recenzja  

Notatki z łamania frazy

— Wojciech Kopeć