(W)stępem
Cześć słońce, cześć niebo, cześć ludzie. To ja do was mówię, Głupek.
Czasem, jak mam bardzo bardzo bardzo dobry humor, to organizuję sobie w głowie takie mowy do przyszłości, więc witaj kochany słoneczny ludzie i uzbrój się, proszę, w psotliwość, bo mam bardzo bardzo bardzo dobry humor.
(Mati Górniak, z „Ćpuna i Głupka”)
Zawieszenie, zawis – termin oznacza fazę ruchu konia, w którym koń kłusuje, galopuje lub cwałuje a jego wszystkie kończyny są ponad ziemią.
(Wikipedia z Wikipedii)
Nikt[1] nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji, co jest rzeczą z dawna wiadomą. Skoro jednak krzewią się w naszym poetyckim świecie koncepcje czułostkowe, sentymentalne, tożsamościowe, naiwnie komunitarystyczne i nad wyraz konfesyjne, slamowe i niemalże heretyckie, zjawiam się po kilku latach, niezapowiedziany, ale za to wyposażony w przecudowny arsenał narzędzi tortur: mowę do przyszłości, słoneczny uśmiech (pożyczony od Górniaka), końskie żarty, wyższościową ironię, wygodny fotel i poduszeczki. Po drodze było jeszcze coś o diabolicznych gestach, ale nie będę przytaczał całego eseju Giorgia Agambena o tym, jak „pod koniec XIX wieku zachodnia burżuazja definitywnie utraciła swoje gesty”, ani tym bardziej, że przejęło je wtedy kino, żeby uprawiać politykę jako przestrzeń widzialności, bo wejdę w paradę koledze Foksowi albo wyjdę na buca. A z drugiej strony: przecież tylko akademicki buc oczekiwałby dziś od młodej poezji pozy (a więc sztuczności gestu lub maniery, a więc stylu – ostrogi) i erudycji (albo chociaż intelektualnego domyślenia stawki, o jaką próbuje ona grać, czyli krytycznego podejścia do świata i własnej tradycji) oraz języka albo przynajmniej jego namiastki, która odróżni wiersz od codziennej wymiany na czacie stopniem zorganizowania lub celowego zdezorganizowania komunikatu, nim wszystko zemrze w tej banalnej polszczyźnie mieszczańskiego stylu zero, podlewanej korpoangielszczyzną i memami. Bo poezja dzisiaj głównie świadczy, panie, ale jak ona świadczy, jezusicku, jak Łysek z pokładu Idy albo świadkowie Jehowy – u drzwi, u bram, każdego dnia próbuje z nami porozmawiać o swojej wyjątkowości i wyjątkowości momentu historycznego, jakby za nią i przed nią nie było już niczego. Wiersze (nie)ostatniego pokolenia (parafrazując przedmowę z Czarnolasu, ale o tym dalej) wypowiadają niemoc i osamotnienie podmiotów, traumę odciśniętą w ciałach, koniec czasów, kapitalistyczny realizm, alienację w algorytmicznej powtarzalności, spektakl i karnawał zarazem, a robią to nawet za cenę własnej wierszowości, rezygnacji z gry w literaturę piękną, byle tylko świadczyć, byle zabrać głos. To taki pośmiertny tryumf postulatów Nowej Fali – ekspresywno-etyczna czkawka „ja”-„my”.
Można więc powiedzieć, że w zalewie spraw ważnych i niezbędnych do wzięcia w obronę (ciała, drzewa, zwierzęta, rzeki) oraz jednostek tak ekstraordynaryjnych, że z racji samego swego istnienia wartych poświęcania im czytelniczego czasu (studenci życia maści wszelakiej), szukam dziś rzeczy niemodnych, wręcz staroświeckich. Trochę jakbym przechadzał się po gościńcu w stroju błazna i czekał na szajki wędrowne, co mi tę śmieszną czapeczkę z dzwoneczkami zedrą w imię: inkluzji, antyakademickości, awansu społecznego i bycia z ludu, dobrostanu zwierząt, zakazu oceniania i strofowania, przewagi faktu socjologicznego nad kryterium estetycznym, a także powszechnego prawa do pisania, poezji autoterapeutycznej i ekspresywnej, czułej narratorki i czułego traktorka…
Dobra, tyle narzekań i tyle o kryteriach. Nie tak dawno, w przydługim tekście dla „eleWatora” próbowałem opisać sytuację krytyka wobec debiutu – pogodzić to naiwne i niegasnące oczekiwanie na coś nowego, na jakąś epifanię, która odkryje się w zupełnie odmiennym języku lirycznym, z rosnącym poczuciem zwyczajnienia kolejnych tomów, kolejnych wierszy ciosanych na różnorakich warsztatach, spotkaniach, we wnioskach i zakulisowych przetasowaniach między wydawcami, które sprawiają, że zanim dana książka się ukaże, już dawno wiadomo, co w niej będzie, jak ktoś pisze i na ile odpowiada to naszym gustom (oto i cała przyjemność estetycznej gry w czytanie – jej rewersem staje się z czasem odpowiedzialność za różne młodoliterackie inicjatywy, których zaistnienie można od pewnego momentu wesprzeć nie tylko dobrym słowem czy wnikliwą lekturą, ale też autorytetem i wyrobionym zawczasu nazwiskiem). Tak jak Derrida rozmiłował się w kolejnych adieux, pożegnaniach, esejach-epitafiach, a duża część jego filozoficznego projektu była przepracowywaniem kategorii żałoby, tak ja uwielbiam te poetyckie powitania – saluty, bonżury i bienvenida oraz wszelkie związane z nimi rozczarowania. Nieco niedyskretnie pytałem: „czy esej bądź recenzja towarzyszące debiutowi nie mają w sobie czegoś z alby, czy nie są miłosną rozmową rozstających się kochanków zanim świat ujrzy ich oblicze, zanim wyrobi sobie o nich zdanie i zdoła ocenić (potępić) ich postępowanie?”. Alba to powitanie i pożegnanie w jednym, ekstaza i melancholia. A teraz dopowiadam: czy taki rozległy esejo-felieton, niby podsumowujący rok, ale szarpany i szyty, w całej swojej workowej strukturze nie przypomina zacnej działalności Alba S.A.? Pieśni śmieciarki o poranku?
Bonżur zatem, debiuty 2024! Przypomnę, że w Gawinowym podsumowaniu roku (jedynym, jakie nam zostało) Basia Rojek i Sonia Nowacka zgodnie stwierdziły, że to nie był rok szczególnie wyróżniających się debiutów i olśnień lirycznych. Że chociaż kilka książek trzymało poziom, to nic nie zachwyciło ich ponad miarę, nic się jakoś szczególnie nie wybiło samodzielnym głosem. Ciekawe, bo albo rzeczywiście mamy do czynienia ze słabszym rokiem (co się statystycznie zdarzać może), albo przeciwnie: w codziennej gonitwie wypalają nam się młode krytyczki, ich ciekawość świata i wiersza (a może jeszcze inaczej – Nowackiej nie bardzo wypadało mówić o sobie samej i o tym, jak wyróżnia się jej własny debiut w oceanie zwykłości?). Gorzej, że podobne głosy – zakulisowo na razie, zobaczymy, co się stanie po podniesieniu kurtyn różnych Silesiusów i Fryzów – płyną też z innych miejsc, które zwykły nagradzać wstępujące poecięta. Nie tak dawno ogłoszono stawkę debiutów z Nagrody im. Kazaneckiego, ba, właśnie rozstrzygnięto już całość (wygrała oczywiście Nowacka, współnominowanymi byli Górecka i Wawrzyńczyk), ten ostatni zameldował się też w KOS-ie (czyli Nagrodzie im. Kazimierza Hoffmana), zaś w Nagrodzie Literackiej m. st. Warszawy, jakby ciut spodziewanie (bo przewinęło się to wcześniej przez łamy „Polityki”, więc można było w ciemno obstawiać zakłady) w kategorii poezji również pojawił się jeden debiut (Parszewska). Ujawniono też szeroką dwudziestkę Orfeusza (czyli dość konserwatywnego estetycznie konkursu im. Gałczyńskiego), gdzie wśród debiutantów mamy: Parszewską, Wawrzyńczyka, Zalewskiego i Kuligowskiego.
Pozostałych nominacji nie zdążą ogłosić, nim skończę tę opowieść, więc wstrzymam się od odnotowywania zjawiska, które w środowisku i tak cieszy się coraz gorszą opinią, a samej instytucji nagród – zwłaszcza w obecnej postaci, z przechodnimi akademickimi jury, betonowanymi przez ustalenia urzędnicze – zdają się bronić tylko dinozaury i hiszpańska inkwizycja (jakby na potwierdzenie, na wzór gestu z Silesiusa 2019 Bobula-Domagalski-Rojewski, laureaci Kazaneckiego podzielili w tym roku nagrodę finansową po równo między siebie, publikując oświadczenie o szacunku dla decyzji jury i zarazem konieczności rozmontowania tak funkcjonującego systemu gratyfikacji, podszywającego się pod socjal dla wybranych; wilk syty, owce całe, a inkwizytor ugniata poduszeczki). Zostajemy więc z książkami, z tą najpiękniejszą, bezcelową przyjemnością estetycznej gry, której doznajemy, wertując pięćdziesiąty piąty tom debiutanta. A liczmy skromnie: sześćdziesiąt na rok przez dekadę to sześćset nowych osób poetyckich w polu literackim, czyli jakoś dwa razy więcej, niż nakład poszczególnych książek.
Podobno nie było dobrych debiutów w Biurze Literackim (natychmiast rodzi się pytanie: a kiedy ostatnio były? Za Julii Szychowiak, która sama nabija się już z określania jej młodą, obiecującą poetką? Za Sławka Elsnera? Agaty Jabłońskiej?; też wtedy przecież narzekaliśmy) ani w WBPiCAK (nominacje dla Parszewskiej to przecież przypadek…, choć trzeba jednocześnie przyznać, że w Poznaniu po prostu coraz mniej debiutantów), a te z Łodzi, pobierezinowe, to co najwyżej statystycznie przeciętne. Do tego dojdzie kilka zagubionych książek ościennych „wydawców mniejszych”, brak queerowych landrynek z SDK oraz piętnaście tomów od Mamiko i mamy obraz posuchy, znudzenia, zawiedzonych oczekiwań. A może nie?
Nie bacząc na te truchlejące moce, podnoszę rękawicę. Jako dobry inkwizytor, zamiast zaprzedawać duszę algorytmom FB i Instagrama, publikować w ścinkach i z limitem, postanowiłem sprzedać się redakcji „Małego Formatu” za 600 zł brutto (niech nam żyją długo i wąsato, wpłacajcie na zbiórki, hej). Będzie to zarazem najdłuższe podsumowanie debiutów 2024, na jakie mnie stać, bo nigdy jeszcze nie dysponowałem aż takim zapleczem przeciętnych książek na raz (za co dziękuję wydawcom i anonimowym darczyńcom) oraz tak niewielkimi nakładami czasu wolnego poza uniwerkiem (za co dziękuję uczelni, bo bez jej tajnej misji symulowania nauki w imię dobrostanu pola literackiego – w krytyce zostaliby już tylko podcasterzy-hobbyści).
KŁUSEM, czyli w konkur(s)y
Jakiś porządek trzeba jednak tej opowieści nadać, więc spróbujmy dla ułatwienia wyjść od tomów nagrodowych (a jednak!), a więc wygranych w konkursach „na debiut”. Nie liczę tu „Połowu” Biura Literackiego, bo trzeba by myśleć wówczas o połowie produkcji innych wydawnictw, a jak każdy młody autor wie, droga od Połowu, nawet wygranego, do książki w samym BL jest długa, wyboista i niekoniecznie sensowna. Miepo trzyliśmy zatem w 2024 następujące rozstrzygnięcia konkursów: O Złotą Pszczołę (Ewa Szumowska), XIX OKP im. Ratonia (Izabela Poniatowska), ten z Fundacji Dużego Formatu (Adrianna Olejarka i Ewa Wyrembska), lubelski „Reflektor” (Martyna Rogacka), łódzkiego Bierezina (Olga Juskowiak i Joanna Paula Oklińska), Konkurs Fundacji FONT (Karol Płatek, Kati Fado/Katarzyna Kowalewska), ostatnią już edycję Nowego Dokumentu Tekstowego od Instytutu Literatury (Paweł Kondratowicz) i całkiem nową umowę między Ogólnopolskimi Mistrzostwami Slamu a WBPiCAK (slam wygrała w 2024 Agata Afeltowicz; niby na stronie stoi, że książka wyszła w tym roku, ale w tomie jak byk jest 2024), a także debiutJana w Czarnolesie (za 2023, bo w 2024 nie przyznano nagrody, a i tak pewnie wyszłoby dopiero w 2025 – Małgorzata Dobrzańska i Luiza Wilczyńska), mamy też Nagrodę im. Anny Świrszczyńskiej (Dawid Zalewski; tym razem Austeria, a nie Universitas) oraz Złoty Syfon Scherffera (Agnieszka Mohylowska, która niedługo po nim wygrała konkurs FDF w kategorii „Po debiucie” i tym samym w 2024 wydała dwie książki, jedną w Brzegu, drugą w Warszawie). Myślicie, że to koniec? To zapraszam jeszcze na VII Konkurs „Debiut Pro Libris” (jury w składzie: Konrad Wojtyła, Agnieszka Kopaczyńska-Moskaluk, Iwona Kusiak) – debiut Agnieszki Tymoszczuk „to ciche zwierzę jakie tam w tobie” oraz na konkurs im. Janusza Różewicza od MDK w Radomsku – Urszula Morga i jej „fundamenty”, a pewnie i tak o jakichś pięciu czy sześciu zapomniałem…
Nie zdziwi więc nikogo moje powtarzanie w trybie zaciętej płyty gramofonowej, że łatwiej w Polsce zadebiutować, wygrywając konkurs, niż wydać drugą książkę (bo wtedy jak trwoga i bez nagrody na koncie, to tylko do Gawina lub Matysiak). A zasada jest taka: komisje wybierają z tego, co zostało nadesłane, co już u podstaw wiąże im obie lewe ręce. Potem jest często praca redakcyjna, jakieś zmiany, poprawki, czasem na gorsze, czasem lepsze, więc ostatecznie nie wiemy, na ile wysłany arkusz odpowiada ukazującej się książce. Dużo niewiadomych, więc umówmy się, że nie komentuję decyzji kapituł i po prostu czytam gotowe tomy (zwłaszcza że w jednej z takich kapituł sam jestem, w innych bywałem, a zgłoszenia wędrują między konkursami, aż doczekają swojego miejsca; np. taki Kondratowicz wędrował całe lata i nawet przez moje palce przeszedł chyba dwa razy).
Zacznę od boju „O Złotą Pszczołę”, czyli tomu wydanego przez Fundację czAR(T) Krzywogońca, bo mam z tego konkursu (sygnowanego osobą jurorską i nazwiskiem Justyny Bargielskiej – w wyborze, redakcji i posłowiu, które zmieniło się w rozmowę z autorką) dobre wspomnienia (z ciekawszych tomów z poprzednich lat przypomnę książki Baczyńskiej, Melanowskiego i Wiktorowskiej-Chmielewskiej). Ewa Szumowska swoją „Listę życzeń” ubrała w konkretną sytuację dramatyczną: wiersze są jakby pochodną (ekfrazą do obrazu? wariacją na partyturze?) karteczek z zakupami, które jeden z bohaterów tomu – starszy, schorowany już Henryk P. (albo zmarły nie tak dawno, bo jeszcze pracują zegary w jego mieszkaniu), przekazywał do zrealizowania młodszemu – Jakubowi, żeby zaspokoić podstawowe potrzeby (to listy typu: „olej, twaróg, dezodorant, 1,5 kg kiełbasy”, a więc głównie artykuły spożywcze i produkty higieniczne). Autorka przed laty wydała powieść „Jaspiska Wola” (w konkursie im. Słomczyńskiego) i zdaje się, że ten sam rodzaj uważności na prostych ludzi, na wiejską społeczność i jej codzienne potrzeby, towarzyszy jej również w debiutanckim tomie poezji. Jest w tym zacięcie antropologiczne i trud włożony, żeby z takich zapisków, będących najbliżej rzeczy samej (przykładowe listy życzeń mamy przedrukowane jako ilustracje), zrobić strumień liryczny, który nie podda się ani reportażowości, ani typowej dla Nowej Fali katalogowości i tendencji do wyliczeń. Im bliżej obiektów, tym większe przecież ryzyko, że wiersz zmieni się w tabelę Excela. Im dalej od nich – tym bardziej wątpliwa etycznie jest cała strategia.
Same listy zakupów stanowią niestety u Szumowskiej pretekst – głosem mówiącym nie jest bowiem Henryk P. (to nie „Osebol” Marit Kapli), lecz podmiotka, która przemawia z wnętrza własnej wrażliwości, ze skłonnością do lokalnych gier językowych i wzmożonym pragnieniem sensu, z chęcią widzenia go i szukania poprzez tekst, z wnętrza kultury pisma, a nie codziennej krzątaniny. Nie podejrzewałbym więc Henryka P., jakkolwiek walserowsko by nie ująć jego zapisków na odwrocie opakowań po lekach, o taki liryczny tryb: „Uzbiera się słów, które/ użyczyliśmy i słów,/ które pozostajemy dłużni./ Słów, które choć się należały,/ nigdy nam nie dano./ Słów na kreskę” [tu coś zgrzytnęło przy okazji – „słów, które się należały”, ale „słów, których nam nie dano”]. Ten podniesiony, humanistyczny wydźwięk całości, ten rodzaj wrażliwości przechodzącej w sentymentalizm, w baśniowość, w tony opiekuńcze (ona mówi, a „ty” liryczne pozostaje adresatem, Henryk P. gdzieś w tym wszystkim znika), pewnie w realiach Krzywogońca brzmi autentycznie, ale czytany we wrocławskim tramwaju już niekoniecznie. Surowość zapisków – najprostszy kod pragnienia, zarazem najmniejsza literacka bazgroła, spazm pisma – zostaje zaliryzowana na śmierć, zmetaforyzowana, zmieniona w zaklęcia i spuentowana, jakby nad całością czuwał nie Jerzy Pluta i jego „Pierdołki”, lecz Annie Wilkes (która, w swoim mniemaniu, chce przecież dobrze). Piotr Wiktor Lorkowski odnotowuje z okładki pomysł i tu zgoda: punkt wyjścia był bardzo ciekawy.
Podobną do Krzywogońca lokalnością, podszytą wzmożoną wrażliwością na przyrodę, majaczył mi zawsze Czarnolas. Ponadto ukazała się tam, bodajże w efekcie pierwszej edycji, książka bardzo ciekawa – „Plama na świecie” Małgorzaty Osowieckiej (2023), jedna z tych, o których zamierzałem swego czasu pisać i nie zdążyłem. Po drodze coś się jednak w Czarnolesie wykrzaczyło. 2024 przyniósł „Nie ma we mnie miejsca na azyl” Małgorzaty Dobrzańskiej (I nagroda) i „Milczenie zachowam dla siebie” Luizy Wilczyńskiej (II nagroda; III otrzymała Olga Juskowiak, ale wyróżniono ją też w Bierezinie, czyli większy prestiż). Punkt pierwszy: wolałbym, żeby z pierwszej strony, uprzedzając wiersze, nie poetyzował i nie deklarował swojego rozpoznania świata dyrektor Muzeum, Ireneusz Domański, zwłaszcza gdy zapędza się trochę za daleko w diagnozach i sympatiach, wprowadzenie do tomu zmieniając w banalną, a przez to cholernie (parafrazuję styl) niezręczną, tymczasową odezwę o poezji i cierpieniu, cierpieniu i poezji („Najbliższej nocy na ukraińskie osiedla znów spadną drony Putina, zabijając staruszki i dzieci. Jutro gruzy domów pogrzebią kolejnych mieszkańców Strefy Gazy. Nad izraelskie miasta za parę dni nadlecą rakiety wystrzelone przez Hamas. Wątpię, by sprawcy tych tragedii pisali albo czytali wiersze po dokonaniu tych zbrodni”). Ale cóż, takie życie – władza szuka łamów, głos musi dudnić, etyka i polityka wyprzedzają poetykę. Punkt drugi: szokiem jest objętość, zwłaszcza książki Wilczyńskiej – to tylko 15 wierszy, w sumie 22 strony. Wedle moich – przyznam, że chyba już archaicznych – kryteriów nie jest to tom debiutancki, tylko arkusz i spokojnie mógł poczekać, aż wyłoni się z niego kiedyś samodzielna książka (a został przecież zgłoszony m.in. do Kutna, czyli robi za tom, choć w stopce ogłaszającej werdykt jest właśnie… arkuszem). O ile w ogóle się wyłoni, bo to wiersze szkolnie uwikłanie w wielkie figury mitologiczne i biblijne, w najprostsze klasycyzowanie utartymi Safonami, Orfeuszami i Ulissesami. Nawet kiedy próbują być lżejsze i zagrać w grę w stylu Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ograć jakoś sytuację liryczną, wychodzi nowotwór jak w „Randce”: „Śmierć zaprosiła Orfeusza na kawę,/ bez przesady, że to tak wiele./ Już raz przekroczył Rubikon Styksu,/ mieląc w ustach gorzkie ziarna poznania/ – dostał tylko pozór./ Przyszła, gdy czytał gazetę (że żony nie/ powstają z martwych, a na samym dnie/ kryje się dionizyjska rozpacz – nie był/ to żaden apokryf)”. Wyobrażam sobie jakiś skamieniały „Topos”, w którym może nie bolałyby te próby gier słownych i kontaminacje na frazeologizmach wzbudziłyby nawet uśmiech, ale musiałbym wówczas bardzo źle życzyć „Toposowi”, a jednak trzymam kciuk (tylko jeden) za Tadeusza Dąbrowskiego w nowej roli. Tymczasem – zamiast mielić w ustach gorzkie ziarna poznania (że na kawę-parzuchę?) – można było autorkę jeszcze oszczędzić, zwłaszcza na tle – wracam do tematu – dobrej i niedoczytanej „Plamy na świecie”.
Zostaję zatem z tomem Małgorzaty Dobrzańskiej, nieco dłuższym i sensowniejszym, który nie boli aż tak bardzo, choć i tak pobolewa (tak na prawach spalonych, dociśniętych niepotrzebnie puent typu: „Ojciec miał swój dzień, więc trzeba złożyć mu/ wizytę. Wytłumaczyć, że nie można/ narażać nas na kolejne straty./ Znowu dostaniemy/ po kieszeni, a przecież i tak już boli// wszystko, co nigdy się nie zwróci”). Wniosek po lekturze byłby taki: potwornie nam się Czarnolas sklasycyzował, i to nie w dobrym duchu Kochanowskiego (rzeczy czarnoleskiej), tylko jakiejś nostalgicznej prywatyzacji doświadczenia. „Nie ma we mnie miejsca na azyl” to właściwie tom o toksycznej rodzinie, o schorowanych ojcu i matce, o bagażu traum z przeszłości i (zwłaszcza!) ciężarze pracy opiekuńczej, o byciu kobietą, o chorowaniu (na raka zwłaszcza) i szpitalach, o związkach międzyludzkich, nadziejach z nimi wiązanych i ich rozpadach. Można powiedzieć: o zwyczajnym życiu, ale życia w nim niewiele, bo wszystko spisane jest ze słów lekkich, puchowych, dobrze ułożonych w foremkach strof i strofoid, poprawnych, ale wtórnych i zbyt gładkich. Może gdyby zostać na pierwszych, wyrazistych dźwiękowo wersach jak „Ocynk bije po oknach” czy „Bliż nie odda bliskości – ledwie się ociera”, nie wychodzić od nich w monologi liryczne podmiotki, w opowiadanie o świecie, tylko obserwować i zapisywać doświadczenie? Może wtedy ta konfesyjna liryka by się trochę odklasyczniła, pozbyła samowiedzy, potknęła gdzieniegdzie, wpuściła tlen i żar (a że się da, świetnie pokazują „żertwy” Antoniny Tosiek). Tymczasem mamy konfesyjną poezję humanistycznych westchnięć i ciumknięć: „Sierpień. Najwyższa pora na liczenie strat./ Czekam, aż przyjdzie, zetnie. Sama się nie zbiorę,/ choć jeszcze wczoraj byłam na tyle silna,/ aby przesadzić drzewo, urodzić ci/ nowy dom […]” albo „Nawet nie wiesz, jak mi ciężko/ z walizkami przez te miasta,/ które postawiły na czystość/ wszystkiego, co bezpańskie./ Nie ustąpią raczej// w autobusie relacji/ niewątpliwie świętej, gdzie ona i młode ono/ podtrzymują męża i ojca, bo właśnie zalicza zgon/ po udanym procentowo dniu pracy./ Jadę”. Ale może gdzieś, do kogoś o podobnie wyciszonej wrażliwości, kto lirykę utożsamia z liryzmem, to świadectwo jednak trafi.
A skoro już przy kobiecych maladyzmach jesteśmy, to przeskoczmy do Scherffera i tomu „Owocnie” Agnieszki Mohylowskiej, tomu rozegranego wokół enigmatycznego wersu-skalpela „coś w niej rośnie”. Ostatnio W.P. Lorkowski (przyznajmy, że to krytyk uważnie odnotowujący kolejne pozycje, nawet jeśli rzadko się z nim zgadzam) pisał tak:
Po trzywersowym zawiązaniu fabuły, gdzie sukienka staje się metonimią płci (…), dzieje bohaterki zostały zrelacjonowane fragmentarycznie. Wszak czytelnicza intuicji podpowiada, co się mogło zdarzyć pomiędzy kolejnymi odsłonami dramatu graniczącego z tragedią, gdyż nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że kondycja kobiety rysuje się tragicznie. W tym miejscu większość poetek o bardziej feministycznym usposobieniu wskazałaby oskarżycielsko na opresyjne społeczeństwo z wrażym patriarchatem na czele. Ale nie Agnieszka Mohylowska. Jest na to za mądra; woli opisywać niż cokolwiek deklarować lub wyznawać.
Może gdyby nie ten wraży patriarchat, Lorkowski mógłby wprost napisać i o poronieniu, i o depresji poporodowej jako jednym z ważniejszych wątków w tomie („mieszkało z nią dziewięć miesięcy/ a potem coś kazało mu odejść”), i o języku, który próbuje te doświadczenia nazwać, i na o kolejnych aktach „dojrzewania” podmiotki („Owocnie”, wbrew tytułowi, nader dyskretnie kodują te metafory florystyczne, bardziej skupiając się na pustoszeniu i braku jako podstawowym dla kobiety doświadczeniu egzystencjalnym), które odbywa się pod ciągłym nadzorem męskiego oka, a właściwie chirurgicznego cięcia. Same wiersze to jakby kolejne procesy preparowania (kluczowy jest więc nie male gaze, a dotyk, ręce – wykonujące gesty i procedury, zbyt lepkie lub zbyt obojętne, naprzemiennie poszukujące samodzielności i słabnące). Kobiecość u Mohylowskiej jest rzeczywiście z tych najbardziej uwikłanych w porządek natury, biologii, rozegrana zostaje w kluczu potencjalnego macierzyństwa, a więc i płodności, a za tym idą również seksualność i gry męsko-damskie, których stawką jest samostanowienie bohaterki (a to dla mnie trochę zbyt wytarte tropy).
Ale to wątek poboczny. Istotniejsze okazuje się właśnie to nagie, odsłonięte ciało, poddane kolejnym medycznym procedurom; życie rozpisane na kolejne akty pęcznienia, bycia nacinaną, łataną i znowu pustą. A wszystko na ściśniętym gardle. Mohylowska ciąży ku gnomie (w gorszym wariancie – ku insta-zapiskom); jest enigmatyczna do tego stopnia, że nie wiadomo, czy opowiada konkretną bohaterkę, czy w ogóle kobiecość, taką w duchu Jolanty Brach-Czainy („czereśnie i wiśnie/ czasem pękają/ czasem zostają nacięte”). Rosnące życie spotyka się jednak z rosnącą śmiercią, pełnia z pustką, bo równie dobrze przedmiotem operacji może być płód, jak i guz – zależy od etapu, zależy od przypadku. A tom przeprowadza nas przecież od dziecięctwa do śmierci, od nadziei na zakwitnięcie po trumienne metafory wypadających włosów, „ciemnych warg” i „dziecka szarości” (wszak bohaterka „dorosła by móc wybrać/ co będzie jej sprawiać najmniej bólu” – ot cały paradoks maladycznego żywota). Znacznie bliżej niż do „Owocni” jest mi do drugiej książki autorki „Zbierało się wisiało”, jakby nieco mniej konceptualnej, bardziej wierszowej. Pozbawione tytułów, zimne i trzecioosobowe (poza jednym odsłonięciem: „tłoczyłyśmy się/ pod gabinetami profesorów”), prawie że ogołocone (obrane ze skóry?) teksty z „Owocni” trzeba by czytać jak poemat, żeby obroniły się w całej linii narracyjnej. Ale jeśli potraktujemy ten tom osobno – w kluczu zaklinana kobiecych doświadczeń, zwłaszcza pojedynku z cielesnością i znikaniem – to ta surowość i eliptyczność okażą się nawet pociągające, ba, momentami to całkiem udana robota, potwierdzająca, że w Brzegu, wśród tej tytanicznej pracy Radka Wiśniewskiego na marginesach pola, pojawiają się solidne książki.
Podobnie maladyczne, tym razem znacznie bardziej otwarte femino-pisanie to „papier nożyce” (niestety bez kamienia) Izabeli Poniatowskiej, a więc debiut-nagroda w XIX Konkursie im. Kazimierza Ratonia (BWA w Olkuszu; jury: Dorota Ryst, Magdalena Rabizo-Birek i Piotr Gajda). Z ciut za długiej blurbo-laudacji okładkowej dowiadujemy się, piórem Joanny Mueller, że „autorka tworzy poezję interwencyjną, ale nie publicystyczną, bardziej w trybie emergency niż w stylu «slogany na sztandary». Niezwykle ciekawe jest połączenie perspektywy prywatnej z chłodnym, dyktowanym rozczarowaniem dystansem, dzięki któremu poetka unika pułapek łzawej konfesyjności”. Nie spodziewałem się, że jeszcze przeczytam od Mueller o „łzawej konfesyjności” jako pułapce, ale z tego miejsca – dziękuję w imieniu swoim i polskiej poezji pisanej przez kobiety (bo nie kobiecej przecież) oraz przyszłości naszego ėcriture fėminine.
Wyminąwszy dwie główne pułapki – sentymentalną konfesyjność i heksową hydrochtoniczność – Poniatowska wybiera drogę trzecią (nie wiem, czy ślepą; raczej jako konsekwencję ominięcia dwóch pierwszych) – wiersz zaczepny, podjazdowy. W innym języku nazwiemy to oczywiście precyzją, „ostrym i radykalnym” cięciem. Chodziłoby technicznie o rolę przerzutni (nawet takiej, która tnie całe wyrazy jak w wierszu „pani sprzątająca”) i zerwania wersu w trakcie przebiegu, według logiki „w narkozie rwie się/ opowieść” a w porodzie „drę się”, np. „w radzyniu psy uciekają żeby/ wracają po dwóch dniach z przetrąconym kręgosłupem/ już do uśpienia zaczyna się pora deszczowa teraz te co zostały będą patrolować pola” („płynne” – mój ulubiony wiersz z tomu, świetny). Na tym „żeby” zawiesza się niepewność składni, niedomówienie, jakieś toksyczne tabu (bo wiadomo po co uciekają – zapładniać tę jedną sukę „niby welsh corgi tylko że większa mokra wiecznie w ciąży zła/ rok w rok się bałam”). To jest „żeby”, które inicjuje wiersz i pozwala potem na paranoiczne eufonie jak z „Kosmosu”: „[…] kable kneble knedle/ kłącza meble łatwo tę chorobę pomylić z/ wiecznie w ciąży wiecznie zła” albo „ściągnięta w przecinek/ tonę/ między parterem partnerem piętrem”.
„Ogarnia mnie senność to podobno odmiana wściekłości/ w popiele ciała” – napisze w innym wierszu Poniatowska. Pewien rodzaj irytacji, pretensji, negatywnego afektu czy nawet wkurzenia będzie temu pisaniu towarzyszył („zapytałam malstrom i władzę przejęły smutki/ uboczne”). To afekt kobiety z nie swojej winy czekającej na opóźniający się poród, pacjentki czekającej na operację, żony czekającej na łaskawy powrót męża, matki, którą opuszczą dzieci, bohaterki zniewolonej przez mitycznego „pana”, a wreszcie pisarki wyczekującej w pozycji „ciotki przed debiutem” na swój czas, ironicznie komentującej wynurzenia „złotych chłopców”, 26-letnich poetów, zmęczonych życiem. Ale nigdy nie ma „jej” czasu – albo już minął (jest o „2 wylinki do dorosłości” za późno, już po pierwszej inicjacji seksualnej, pierwszym porodzie, pierwszych błędach życiowych, pierwszej tresurze do roli „morowej panny” lub „pani sprzątającej”), albo nie mógł nadejść, bo władają nim inne, na ogół męskie, siły. To też, podobnie jak u Mohylowskiej, tom, który przeprowadza nas przez różne etapy bycia kobietą, od kołyski (z figurą lalki) aż po grób, ze wszystkim przemocowymi momentami po drodze, a doświadczenia chorobowe traktuje jako poziom zero, przestrzeń zarządzaną przez biopolitykę dyskursów władzy, z którą się nie negocjuje, ale można ją przedrzeźniać wierszem, wycinać z niej to, co własne. Całkiem udana książka.
Podążamy za poetykami somatycznymi i wątkami feministycznymi w kierunku łódzkiego Bierezina. Laureatką XXIX konkursu (jury: Barys, Bąk, Janeczko) została Joanna Paula Oklińska z wydanym rok później tomem „transkryptom szczęśliwej komórki” (w celowniku – komu? czemu?; a może jako trans-krypto-tom?; czy jednak ‘transkryptom’ jako pojęcie z zakresu mikrobiologii, dotyczące przepisywania RNA na DNA?; raczej to ostatnie, bo autorka coś tam coś tam w biotechnologię; choć wolałbym pierwsze, celownikowe). Na razie jakoś cicho było o tej książce, chociaż zwykle Bierezin wzbudzał sporo uwagi. Jest wajb, jest konfesyjnie i zaczepnie, do granic feministycznie i queerowo, czasem nawet homoerotycznie, więc reprezentacja się uzupełnia (Sikora, Osińska, Herman, Maciasz), chociaż bardziej labilnie i niekoniecznie tak deklaratywnie. Mam wrażenie, że to taka poetyka, która rodzi się z nowych środowisk queerowych, ich zinów i kolektywów przynajmniej o pokolenie młodszych od np. Wspólnego Pokoju i „Wakatu” – w sferze tożsamościowej wszystko jest tu dość płynne, w sferze społecznej – zastyga i uwiera.
Świat podmiotki (podmiocia?) Oklińskiej jest więc jak pole minowe (współczuję) – dominuje w nim tożsamościowy performans (wszak dopiero ustanawiamy granice swojego „ja” i zabezpieczamy się przed ryzykiem powtarzalności) i lęk przed naiwnością, bo gdzie nie postawić stopy, tam pułapki współczesnych dyskursów polityki kulturalnej, lewicowej nadwrażliwości, późnokapitalistycznego kataklizmu, ekonomicznego i klimatycznego końca czasów, relacji społecznych jako konfliktów i tarć – czyli wszystkie te diagnozy i konstatacje (albo fakty), przed którymi ostrzega nas Lorkowski (dosłownie – bo popełnił w „Toposie” zabawną recenzję „transkryptomu”). W sukurs przychodzi bohaterce afirmacja waginy i heksopodobne deklaracje, których najwyższym celem i głównym problemem staje się znalezienie niszy dla tej płynnej, rzekomo subwersywnej i uciskanej podmiotowości, zdolnej wreszcie pokazać światu środkowy palec (dosłownie, bo w wieńczącym tom wierszu „saga o gołębiu dalej ale gołębiem jestem ja” czytamy: „to ja się urodziłem mamie tylko trochę na złość/ tacie przy okazji/ bogu ojcu po raz drugi już/ nabalsamowany przyprawą do kurczaka i kadzidłem/ gdybym nie należał do grupy gatunków synantropijnych to znaczy/ związanych z człowiekiem może by wygrał we mnie/ introwertyzm jechałbym tramwajem wybijając dziobem rytm/ tego jak mam was kurwa dość”).
Ktoś złośliwie napisał na LubimyCzytać, że spodoba się fanom Bambi. To świadectwo wrażliwości, której chyba już nie rozumiem (ale też rzecz zdecydowanie dla Rewersiar maści wszelakiej), zostaje mi więc język i forma – długie wersy, chwytliwe tytuły, tiktokowy rytm, nerwicowe rozwibrowanie wiersza doby schyłkowej, poetycki wkurw, podszyty queerowym zmęczeniem i frustracją, przebodźcowaniem, prekaryzacją lub po prostu mizantropią. „Dyskurs poetycki wczesnych lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku” – czytamy w rozstrzelanej konstrukcji para-blurbowej z ostatniej strony okładki. Jup, ale też jakoś w swojej symptomatycznej, a więc powtarzalnej postaci spod znaku „dwadzieścia kilka lat i żadnej nadziei”.
Wyróżnieniem, tj. nagrodą specjalną w Bierezinie – i też drukiem – mogła cieszyć się Olga Juskowiak, która zadebiutowała skocznym, zaczepnym, formalnie trochę przekombinowanym (rozszczelniające się, prawie puste strony w środku tomu) „zamawiam gofry”. Z refrenicznym „założę czapkę/ założę klapki/ pójdę wesoła/ pójdę do żabki” (razy sześć) na ustach możemy wyprawić się w głąb naszej poźnonowoczesnej kondycji, w straceńczy karnawał, o którym już wszystko wiemy, ale który zamiast rozpaczy wywołuje w nas już tylko spazmatyczny chichot: „siedzimy na bombie/ zamawiamy gofry// na czerwonym świetle bezdomny mim/ zwija dywan/ gospodarki wzrostu// zanim odleci”. I jak to często w Bierezinie bywa – zdecydowanie bliżej mi do nagrody specjalnej, niż głównej. Może to wspólnota pokoleniowa, milenialskie doomerstwo i ironia jak u Tomka Bąka, może życie w stanie „trochę rozczarowania”, nie wiem, w każdym razie więcej tu doświadczenia i przekory niż u Oklińskiej. A może to poczucie humoru, naznaczone zdystansowanym spojrzeniem na różne sytuacje komunikacyjne i idiotyzmy wzięte wprost z nich, z żywej mowy, wycinane w jeszcze bardziej surrealne kombinacje. Sprawia ono, że wiersze Juskowiak są wewnętrznie naładowane, ruchliwe i nie wiadomo ani co wydarzy się między jedną przerzutnią a drugą, ani do czego doklei się puenta. Oczywiście jesteśmy w tej samej bezwyjściowej i czarnej kuperkowatości, co w innych tego typu diagnozach katastrofy (z zaklinaniem „nasza sytuacja jest dobra ponieważ jest stabilna” razy trzy i ironicznymi deklaracjami a la Kaczanowski „zdradzę ci w sekrecie: chodzi tylko o to/ żeby przepłynąć lodowiec/ i wrócić/ dokładnie w to samo miejsce”). Skłonność autorki do fraz w stylu „rośnie mi w środku czarnolas” czy „pokrzywa pod murem intensywnie macha skrzydłami” pozwala jednak wkraść się dziwności, która na powrót zaczarowuje to bycie „trochę rozczarowaną”. To odrobina oddechu i światła w technologicznym banale, którego finalności i tak nie zauważymy, bo, podobnie jak podmiotka, jesteśmy wprawieni „w ignorowaniu ważnych sygnałów”.
Jeden z debiutów wyłonionych przez Fundację Duży Format też lokuje się w okolicach tych bardziej somatycznych, nowofeministycznych dykcji, dziewuchowatych i queerowych zarazem (jak Oklińska, ale nawet bardziej – Osińska). Mam na myśli Adriannę Olejarkę z jej „gorączkami”, polecanymi z okładki przez Joannę Mueller i Patrycję Sikorę (wiele to sugeruje). Tom dedykowany jest właśnie „Dziewczynkom” i w całości stanowi zbiór próz poetyckich, zafiksowanych na drążeniu i rozdrapywaniu różnicy płciowej w sercu patriarchalnego świata. A zatem jesteśmy w kluczu: norma, kod, sztanca, matryca. Tresowanie, ograniczanie, przyuczanie do roli. Deprymowanie, dołowanie, upokarzanie, ocenianie, ustawianie we właściwym miejscu, stawianie do pionu. Od mikropraktyk dyscyplinujących do jawnej przemocy. Od tego się choruje, ale też od tego gotuje się krew – bo stan chorobowy to w tym przypadku również stan wrzenia, wygotowywania emocji w narastającej temperaturze – od 38,1 do 40,9, aż po samozwrotną litanię, spisaną jakby z anty-Stachury: „za winy moje i niewinność moją za strach za wstyd umieram zmoczone rajstopy w przedszkolu łysą dziewczynkę podglądającą w toalecie chłopca na którego kolanach sadzano mnie bez mojej zgody za kostium klauna na imprezie dla dzieci płacz za sceną w stroju kurpiowskim i karton na głowie w gimnazjum za wybory umieram zamknięcie z dwoma chłopcami w zakopiańskim pokoju za kraków nie lublin kraków nie poznań poznań nie kraków […]” i tak dalej przez pół strony do „umieram za każdą cząstkę ciała i duszy ciała” (fajny zabieg z tym przekreśleniem).
Chrystologiczny rys podmiotki – tej, która wzięła na siebie ryzyko mówienia w imieniu innych dziewczyn, współcierpienia i zbawienia ich losu, bo przecież nie zmycia grzechu pierworodnego – ciąży tomowi, bo mówienie w imieniu zwykle ciąży. Ale też trudno nie zgodzić się z Sikorą, gdy pisze: „Bardzo żałuję, że dwadzieścia lat temu nie mogłam przeczytać tej książki i wiedzieć, że jako dziewczynka to nie ja byłam osobą z defektami”. I tu akurat dobrze, że takie książki-świadectwa powstają, najwyraźniej powstawać muszą, bo wciąż jest o czym mówić, nie w duchu liberalnego feminizmu selfmade-woman, tylko z wnętrza traum i skupisk bezradności („nic już we mnie nie będzie słów ani czucia niczego nie napiszę skończy mi się cały smutek będę tylko obojętna że się wyczerpię bo wypowiedziałam wszystkie moje traumy a n i c poza nimi jest we mnie wyczerpią się piosenki książki i obrazy miejsca na dyskach przedmioty zgrabne materie jak brokat i że dotyk się wyczerpie jeszcze mocniej […]”). Zarazem w tych kompulsywnych monologach, zbudowanych na zasadzie niekończącego się katalogu, w artykulacji pozbawiającej oddechu, zorganizowanej tak, żeby maksymalnie pozacierać granice zestrojów i działy składniowe, być może skrojonej pod slamową melorecytację, a może spisanej w jakimś Blanchotowskim amoku rodem z „Tomasza Mrocznego”, jest coś niebywale poetyckiego, czego nie potrafię znaleźć w wielu podobnie nacechowanych ideologicznie wierszach ciętych za Różewiczem. Niesamowite, jaką drogę przebyła autorka od „Połowu 2016”, wyłowiona i laudowana przez Tadeusza Dąbrowskiego właśnie za typowe różewicziana, co to „ujmują prostotą i kameralnością”, do tego rozgorączkowanego (a cyzelowanego), mesjanistycznego (a jakże osobistego) monologu (świadectwa) „najsamotniejszej Dziewczynki świata”, którego zasadą jest rytm, a strategią maladyczne ciałopisanie w najlepszym, to znaczy najbardziej transgresyjnym i ryzykownym wariancie: „jeśli coś masz dać poezji to będzie to ciało mówi pokazując moje kartki z wierszami więc oto poezjo polska po roku dwa tysiące ósmym daję ci całe moje ciało w którym świat osadza się na kolumnie kręgów na nich strzępy mięsa i niebieskie nitki daję ci poezjo polska moje ciało złamane na pół poszarpane gładką ścieżką blizn daję ci poezjo całe moje ciało które już nie umie myśleć inaczej niż przez siatkę z gazy żółć jodyny ból […]”. Nie można się oderwać od tego płata mięsa. Ceną jest niestety jednorazowość – Olejarka wyczerpała tę poetykę i ten temat, więc teraz musi albo wrócić do wiersza, albo wymyślić go na nowo, jakoś inaczej, co nawet przy tak dobrym osłuchu zdania nie będzie łatwe.
Drugi debiut z FDF (skoro mamy „rzeczy od Gawina”, to napiszmy tu: „ze stajni Czachora”) – z okładki rekomendowany przez Martę Pilarską – to „Tu był las” Ewy Wyrembskiej (w 2025, w Fundacji FONT, ale też pokonkursowo, ukazała się druga książka poetycka autorki – „Lodowce”). Tematem poezji Wyrembskiej jest jak dotąd katastrofa ekologiczna i jej konsekwencje, choć, co zauważa Pilarska, „podmiotka to nie ekologiczna terrorystka, to ekologiczna negocjatorka”. Hołduje ona zasadzie możliwie wielostronnego spojrzenia na tytułową wycinkę Puszczy Noteckiej – uwzględnienia różnych interesów ekonomicznych, intencji i oczekiwań. Z tej perspektywy, chociaż autorka zaczyna wierszem, w którym antropomorfizuje drzewa i stary las, zapraszając go do rozmowy, bliżej jej do pisania spod znaku zwrotu ludowego i reportażowości (przychodzi na myśl debiut Antoniny Tosiek). Te wiersze to właśnie taki poetycki reportaż, dotyczący kolejnych działań postępującego przemysłu. Więcej w nim drwali, przetwórstwa drzewnego, ciężarówek i ich kierowców, niż samych drzew (nawet owo „ojcze nasz/ któryś jest w drzewie” z końca tomu pada jakoś ironicznie, przefiltrowane przez naszą dewocyjną ślepotę). I może to dobrze, bo chociaż nie kupuję pierwszego tekstu, to nie wierzę też w kolejną inscenizację rodem z „Gloria Victis”, ostatniego marszu entów, ani tym bardziej w zbawczą moc tulenia drzew. Jest to więc nie tyle tom o drzewach, przykład pisania w duchu modnej ekopoetyki, ile tom o ludziach, którzy te drzewa wycinają, nie z nienawiści czy głupoty, ale po prostu wykonując swoją codzienną pracę, planując życie i trwając w ekonomicznym klinczu. A także o tych, którzy obserwują, jak znika las – ze swoich wiejskich chatynek, bezradni, choć nie zawsze obojętni. To książka o drwalach, kierowcach ciężarówek i ich żonach, o pieniądzach i zależnościach. Taka wierszowana „Siekierezada” w epoce szóstego wymierania, bez krztyny cynizmu i zbędnej poetyzacji. Sama baza, mówiąc Marksem:
na trasie samotność
choć łajba niejedna
płynie szybką trasą
ekonomicznienawigacja dla ciężarówek
prowadzi tylko szerokimi drogaminawet lusterka się nie musną
gdy sunie wprost do portu
z ładunkiemsłowa których nie ma do kogo
kierować
gryzą jak przyciasny kołnierzyka gdyby się wsłuchał:
korniki ryją tunele
żuki brzęczą
i dzięcioł wali na postojach(„cisi towarzysze”)
Pozostajemy w podobnych tematach, ale nieco zmieniamy subpole, bo trochę odmienna jest sytuacja z debiutem Agaty Afeltowicz „Lyrica” – autorka nie wygrała przecież konkursu na tom, tylko została w 2024 ogólnopolską mistrzynią slamu poetyckiego (gratulacje) i zapewne mogła pójść w różne strony, np. nagrać płytę z recytacjami (jak kiedyś Rudka Zydel). Wybrała tom wierszy i spróbujmy tak go czytać. Uznajmy też roboczo, że i slamerom się coś należy w takim podsumowaniu, a to dobra okazja, żeby raz jeszcze włączyć się w ogniste dyskusje o poetyckości slamu i oralności wiersza. Po pierwsze: miałem przyjemność (nie ironizuję) posłuchać w Poznaniu, jak wrocławska autorka zmiata wszystkich ze sceny – swoją charyzmą, umiejętnościami aktorskimi, ale przede wszystkim świetnie rozpisanymi dramaturgicznie tekstami. Po drugie: wciąż mam ontologiczny problem ze slamem, który od jakiegoś czasu próbuję rozpisać w różnych, nieco bardziej naukowych, szkicach. Nie wydaje mi się on formą, która pokrywa się z nowoczesną definicją poezji. Nie uznaję go zatem ot tak za część pola poetyckiego, choć niewątpliwie jest jednym z rodzajów praktyk słownych, poddanych estetycznej obróbce, być może też takim rodzajem, który zyskuje dziś największą widzialność, a stopniem immersyjności znacznie przerasta wiersze, i te czytane po cichu, i te prezentowane na głos na open micach i spotkaniach autorskich (zwłaszcza w epoce, w której przeciętnemu czytelnikowi uwagi wystarcza na ok. 20 sekund). Natura tekstu slamerskiego jest bowiem naturą sceniczną, bardziej więc przypomina konstrukcją partyturę dramaturgiczną lub skecz – taki rodzaj monologu, który rozwija się w sposób narracyjny, stopniuje napięcie, zmierza do efektownej puenty, ale wspiera ją elementami mnemotechnicznymi, np. powtórzeniami czy eufoniami. Po trzecie: dobrze napisany tekst slamerski jest dziś lepszą soczewką języka i problemów społecznych, niż jakakolwiek – wspierana na filarach poststrukturalnych teorii polityczności – poezja tomikowa. Jest czymś na wzór średniej statystycznej albo samej esencji literatury zaangażowanej, choć niekoniecznie w tej postaci, której broniłem we „Wspólnym mianowniku”. Żeby slamerski tekst zadziałał na publiczność (pomińmy biegłość retoryczną mówcy), musi być komunikatywny, porozumiewać się z widzami we wspólnym, w miarę łatwym i możliwym do rozczytania „na szybko” kodzie, ale przede wszystkim musi dotykać tematów ważnych społecznie, które w większości oscylują dziś między sferą polityki (wojny, przemiany technologiczne i przemysłowe, kryzysy migracyjne, katastrofa klimatyczna, zmiany obyczajowości, w tym napięcia w relacjach męsko-damskich) a naszym tożsamościowym ustosunkowaniem się do niej (na ogół na zasadzie buntu, przekory, wkurwu, wyśmiania, kapitulacji).
Po czwarte i do rzeczy: „Lyrica” to tytuł przekorny, bo w pisaniu Afeltowicz nie ma nic lirycznego. Najsilniejszym elementem tomu są właśnie slamowe prozy, monologi, jakże odmienne od prozy poetyckiej, którą dostarcza nam Olejarka (choć z tamtą też dałoby się ze sceny zdobyć publiczność). Te monologi skupiają w sobie wszystkie trzy punkty, które opisałem powyżej i – uwaga – sprawdzają się nawet przy cichej lekturze, bez całego performatywnego „wow”, które autorka wnosi w występy. To dobrze napisane teksty, z płynną linią narracyjną i melodyczną, z nieoczywistymi puentami, rytmem, twórczo żerujące na tej polszczyźnie stylu zerowego, która tak mnie mierzi w poezji, ale którą doceniam właśnie w tekście performatywnym (miks internetu, klisz, odzywek towarzyskich, wielkomiejskiego slangu z pubów i stylistycznej przezroczystości). Na tym właśnie polega umiejętność tworzenia sytuacji komunikacyjnej w slamie – te prozy nie mają „głębi”, ukrytej struktury, nie wymagają rozpatrywania drugiego i trzeciego dna. Jawią się jako spełnione właśnie w przebiegu, między pierwszym i ostatnim zdaniem, w swojej prowokacyjnej naturze, która równocześnie daje do myślenia i zbiera oklaski (trafione love-hate „Mój kochanek” z tematem kryzysu męskości w tle, ekokatastroficzna pasta „Nikt już nie trzepie dywanów”, doskonały i aktualny głos w sprawie rasizmu i ksenofobii w rodzinie „Jeszcze go kocham, ale”). Ale w tomie są też teksty, które mają charakter zbliżony do wierszy – są jakby preludium do lub przerywnikiem między dłuższymi występami („Xiaomi”, „Kłótnia”, „Życie poczęte”, „Koniec świata”). I o tych tekstach nie mogę napisać już niczego dobrego – tak jak siła prozy polega na grze napięciem i językowym flow, aby smucić i rozśmieszać jednocześnie, tak w tych rzekomo bardziej „lirycznych” partiach odsłania się (ujawnia, rozpłaszcza) prostota myśli, języka i retorycznej konstrukcji pisania/mówienia Afeltowicz. Po piąte: czy jest to dobra książka? Na pewno symptomatyczna. Jako zbiór tekstów slamerskich, przebranych za tom poetycki – jest po prostu nierówna, pokazując, że między dobrym slamem (zapisanym) i dobrym wierszem (napisanym, nawet tym wywiedzionym z tradycji spokenword) zieje przepaść celów i użytych do ich osiągnięcia środków. Po szóste: mimo wszystko to nasz pierwszy w pełni slamerski tom (czy pierwszy w ogóle?), który czyta się z przyjemnością i poczuciem dobrze wykonanego rzemiosła, nawet jeśli nie przepada się za tą formą wyrazu.
Dwoje laureatów w kategorii „przed debiutem” wyłonił I Konkurs Fundacji Otwartych na Twórczość FONT w 2023: Kati Fado/Katarzynę Kowalewską („Afazja”) i Karola Płatka („Powolne ruchy roślin”) i oboje w minionym roku wydali swoje książki. „Tom Kati Fado – pisze w przedmowie Kacper Płusa, na kolejnych trzech stronach wykładając nam najważniejsze tropy – jest tak skonstruowany, że obracamy się przez cały czas wokół kilku powtarzanych obsesyjnie w różnych konfiguracjach motywów, zestawionych ze sobą na zasadzie montażu filmowego. Jest to zabieg awangardowy, co potwierdza kompozycja książki, gdzie rozdziały i tropy współistnieją ze sobą, są wymieszane tak, aby stanowić swobodny strumień myśli”. Z tą awangardowością zabiegu bym uważał, zwłaszcza w kontekście jego jawnej historyczności i możliwości istnienia dziś tylko na prawach cytatu z przeszłości. Ponadto montaż filmowy czy teledyskowy nie jest techniką samych wierszy. Jest nią raczej logika zwidu lub majaku sennego (samo słowo „sen” w różnych wariantach powraca naście razy). To też kolejna z damskich „narracji szpitalnych”, „poezji maladycznych”, które zdają się w tym roku przeważać, może dlatego, że łączą w sobie elementy eksperymentu pisarskiego (język, który uniesie schorowane ciało i psyche) z potrzebą ekspresji.
„Afazja” z pewnością nie jest jednak książką afatyczną, po celanowsku borykającą się z ciężarem mowy. Przeciwnie: autorka ma raczej tendencje do storytellingu, już pierwszym wierszem „Alicja i siostry” zapraszając czytelników do makabrycznej baśni. Będzie więc o traumie, ale w trybie naddanym, motywowanym jakimś wewnętrznym horror vacui, omawianej przez szeregi metafor, pseudonimów, coraz dalej posuniętych ekwiwalentów: „uwikłana w opowieści o sobie, przenoszone – tyfus na zrośniętych ustach, noc/ seryjna w języku klaunów, jutrznia ludożerców. nad pobojowiskiem unosi się/ drgający przekrwiony widnokrąg. wędruję przez niepamięć. wmawiają, że jestem/ chora. sprawdzam, rosną wymazy z milczenia i szkiełka […]” („afazja”). Nie wiem, czy jesteśmy w szpitalu (np. na porodówce; wszak „jeszcze łagodne, choć z rozległym wstrząsem – patrzy na mnie/ to dziecko przez stelaż z kości, tkankę snu […]”), czy w azylu Arkham, gdzie resztki poczytalności mierzy się w licytacjach na najbardziej naturalistyczny obraz upodlonego świata („jak plamy siarki w oczach – te momenty panowania ciszy i znamiona/ rozrastają się: dysfunkcje, rezonans, koszmar – miłość opowiada// anegdoty o zmarłych. płód ssie zwęglony palec”). Powiedziałbym, że to takie pisanie z wnętrza „ośmielonej wyobraźni”, z wczesnych lat 2000, tylko na każdy lepki bunkier i gotyk płyty nagrobnej Romana Honeta odpowiada się pięcioma zmetaforyzowanymi szeregami długich wersów. Dla mnie to zdecydowanie za dużo, gdy przestaję odróżniać jeden wiersz od drugiego, a przy tym stopniowo wytracam poczucie ciężaru, tej egzystencjalno-somatycznej stawki. A szkoda, bo sporo w „Afazji” ciekawych pomysłów językowych oraz gęstości obrazowania i groteski, które niestety zostają zagadane. Wchodzę w ten las widm, wśród dekoracji z obrazów Beksińskiego, tylko na chwilę – nie ze strachu przed tym, co mnie spotka między kolejnymi aktami „afazji” i cyklami „szpitalnych romansów” (erosa z tanatosem), tylko w poczuciu, że „w wiązce martwych, w głuszy owodni” nie spotka mnie już nic osobnego.
Drugiego laureata chwaliłem na FB, ale nie każdy używa tego medium, więc czemu nie miałbym uczynić tego raz jeszcze w tekście. Karol Płatek jest (o czym świadczy jakość jego recenzji, a nie powiązania akademickie) krytykiem, pisywał do „Twórczości”, a ostatnio czytałem go nawet w „Odrze”. Jego „Powolne ruchy roślin” to wyższa sztuka dywersji i sabotażu, której nie pomógł nawet kolega-juror, Piotr Sadzik, bo Płatek (rocznikowo mi bliski) zdaje się wyznawać zasadę, że wiersze po prostu się obronią, a książce nie trzeba wykopywać odpowiednich tuneli w środowisku młodoliterackim, żeby zapewnić jej widoczność.
Niniejszym: jest to dobra i przeoczona książka, o świetnie przemyślanej grze tytułów z treścią wierszy. Płatek wybiera komunikatywność, klarowność, konfesję podszytą autoironią, dobrze buduje sytuacje liryczne, ma ucho do powtórzeń i puent, a pisze zaskakująco lekko, bez silenia się na eksperyment. Bywa też trochę dekadencki i odrobinę niewspółczesny, nawet boomerski w niektórych obserwacjach, więc pewnie odnalazłby się bez trudu w towarzystwie wczesnych nowonurtowców – Grzebalskiego i Sośnickiego. Zwłaszcza ten drugi kojarzy się z tytułową metaforą i z kolejnymi aktami „egzystencjalnej stagnacji”, podgryzanej przez ironiczny samosąd. Ale za to mistrzowsko koncentruje się Płatek na detalach, na dwóch linijkach „przyuważonego wzruszenia” i na wielkomiejskim (pewnie w przeważającej mierze warszawskim) życiu codziennym w sytuacji towarzyszącej nam katastrofy doby późnego kapitalizmu (bo rzecz dzieje się „W tym mieście, w którym wszyscy zginiemy,/ przysypani stertą hulajnóg elektrycznych”). Tworzy migawki i miejskie legendy o końcu czasów, podszyte gorzką wiedzą, że „w języku nic się nie” i jest to właśnie ten rodzaj zerwania składniowego, którego potrzebuje jego wiersz – zarazem celebrujący sztukę porażki, mironowy w swoim „wznoszeniu” banału, i jakoś swojsko, modernistycznie wyczekujący na epifanię.
Coś w tym pisaniu pozostało „brulionowego”, pewien rodzaj rozczarowania światem, autoironii i samotności niekoniecznie z wyboru, apokryficzna ciemność, której postępy śledzi się zamiast rozpamiętywać własną polityczną bezradność. A obok mamy żegnanie najntisowego dzieciństwa (wprost, choćby w wierszu „Z najntisowych kronik”, świetne zaczarowanie, mit à rebours, który zamiast żerować na poetykach nostalgicznych, robi skrupulatny katalog wyliczeń), celebrowanie „epifanii ciepłego policzka” i „rzeczy pobocznych”, nostalgiczne podsłuchiwanie świata, wzniosłość liryczną szkoły polskiej i tęsknotę za religijnym koturnem, po którym zostały kontury („przyszedłem po receptę na przeciwsłoneczne/ to na niedobór konturów/ na zanik harmonijnych wierzchołków”). Są w tym tomie wiersze tak czyste, jakby wyszły spod ręki poety z piątą książką; są też te lekko potknięte, naiwnawe, przegadane. Ale całość wpuszcza oddech, dba o porządek myśli. Przy większym rozmachu wydawnictwa i odrobinie lepszej widoczności poezji, Płatek mógłby sączyć szklaneczkę z Pawłem Sołtysem i Januszem Rudnickim. Ale nie ma go nawet na longliście Szymborskiej (o innych listach nie wspominając): „Coś za coś, natrętny wróbelku / Coś za coś, odległe zielenie”.
I jeszcze jeden autosabotaż, choć nieco odmienny w tonie. Laureatem Nowego Dokumentu Tekstowego został Paweł Kondratowicz z książką „Wzgarda” i chyba jest to debiut (chyba, bo właściwie nie wiem, który z tomów autor uznaje za debiut – w 2024 wyszła też w Białymstoku „Ugodowość”, ale ja wybieram właśnie konkursową „Wzgardę”, która czekała – jak wspomniał Rafał Gawin na spotkaniu w Książnicy Podlaskiej – już od pierwszego zgłoszenia do Bierezina w 2018 roku; choć właściwie powinniśmy myśleć o obu książkach łącznie). Obłędny to poemat – skreślony, zmiksowany, skołowany i tak enigmatyczny, że właściwie nie bardzo wiadomo, o co w nim chodzi. Powracają te same figury, tytuły, odwrócone opozycje, frazy i słowa przetworzone po wielokroć – sokolnictwo, sadownictwo, brytany, grasanci i eks-grasanci, pawilony i kroniki rodzinne, herosi, serwiliści i udawacze:
wystawili grasantom eks-grasantów na tacy
wystawili eks-grasantom grasantów
na tacy
–––––
poruszali się z lekkością chód mieli ciężki(„jednomyślność (2)”)
Nowomowa urzędnicza, ale jakaś retro, zderza się z walką o „swój kawałek podłogi”, o pamięć (własną, rodzinną i prywatną, oraz o tę wspólną, zbiorową), o ziemię i własność, a walka ta przybiera wręcz mitologiczny charakter – raz upodabnia się do groteskowej, humorystycznej gonitwy, innym razem nabiera niemalże historycznego ciężaru łapanek i pogromu, wojny totalnej i podjazdowej o „ostatni zajazd”, o dwór, dworek, dom (z trzech dekad rodzinnych bojów – lat 80., 90. i wczesnych 2000). Kondratowicz pisze to jakby wziął sobie bardzo głęboko do serca kategorie z zakresu teologii politycznej Carla Schmitta (wróg-przyjaciel, góra-dół, moje-cudze, fantazja-rzeczywistość). Pracuje na frazie, przetwarzając ją i testując jej językowe granice i możliwości (warianty), a jakby przy okazji wychodzi mu coś na wzór anty-traktatu o grodzeniach. „Następuje tu demaskacja fałszywych dychotomii, również logicznych: to, że coś jest i że czegoś jednocześnie nie ma, nie wyklucza się. To tylko takie nasze, ułatwiające bezrefleksyjne trwanie, «szkaradzieństwa». Liczą się esy-floresy, rdest, płynna supremacja pojęć i antypojęć – w ogólnym rozrachunku i niemalże statystycznych zestawieniach tego, co nigdy niepoliczalne, ale też jakże pozametafizyczne” – piszą w posłowiu-laudacji jurorzy (podpisani w diabelski pentagram tej lepszej pozostałości IL: Kosenda, Szeremeta, Leszkiewicz oraz Sala i Gawin). I rzeczywiście nie wiadomo, jak czytać „Wzgardę”: czy jako zakodowaną kronikę rodzinną (intymnie, trochę jak opowiada o tym autor, a mówi – nic nie mówiąc), jako surrealny poemat mitologiczny (alegorycznie, z kluczami), generatywną poezję epoki post- (testowanie wariantów, zasobu słów, ze świadomością, że „grasanci mają potężny zasób słów o wiele większy niż ty czy ja większy niż/ wszyscy oni razem wzięci”), czy też bredzenie paranoika w fazie maniakalnej (tu akurat dobrze pasuje Schmitt i jego „my” versus „oni”). Nie mam pojęcia, o jakim konflikcie, o jakim kryzysie rodzinnym, o jakiej walce z urzędami pisze Kondratowicz, ale robi to tak niesamowicie, jakby język mu to sam układał:
zmiany nastąpiły na powierzchni ale i w środku nowa powłoka jest w drodze
powiedziałem po chwili dodałem: stara powłoka topi się w ogniu herosi u
progu drzwiherosi u steru nowa powłoka jest tuż-tuż powiedział T. po chwili dodał:
serwiliści leżą jak kłody zmiany zaszły i tu i tu(„wielka zmiana”)
Na koniec zostawiłem sobie Dawida Zalewskiego i jego „Dom, który zrośnie się zdrowo”, czyli konkurs im. Świrszczyńskiej, przeniesiony do wydawnictwa Austeria (nie wiem niestety, czy na zawsze, czy to taka jednorazowa propozycja; przedmowo-laudacja Bronisława Maja pozostała, a rzecz zredagowała tym razem Małgorzata Lebda, w jury jeszcze Dorota Kozicka i Krzysztof Biedrzycki, czyli po staremu). Ta kategoria ogrywanego w książce domu-rany – i cała właściwie Audenowska metaforyka domostwa i biblijnego Ogrodu-Świata – świetnie kontrastują z groteskowo-paranoicznymi wycinkami Kondratowicza. Bo tu mamy wiersze przez duże, zbyt duże W: traktaty, wysoki modernizm, stawkę egzystencjalną, mamy kaznodziejskie (Miłosz?) ostrzeżenia i podmiot, który WIE, zna prawdę lub profetycznie ją przeczuwa („moglibyśmy mieszkać w ich szczelinach. Przezimować/ i na wiosnę bez żadnych wątpliwości powiedzieć/ że w tych ścianach wiedzieliśmy o sobie wszystko// ale ty nie czytasz ostrzeżeń// przechodzisz między popiołami domów/ podpalonych na czas”, „blizny widzą przyszłość. osadzone między mięśniami zbitymi/ w kamień kurczą się i rozszerzają przy zmianach pogody/ dzięki nim dowiesz się czegoś o sobie”).
Maj świadomie, zarazem dość zamaszystym porównaniem, próbuje wpisać ten tom w konflikt między Miłoszem i Robinsonem Jeffersem o jałową ziemię i miejsce człowieka w porządku stworzenia. Zalewski zaczyna ciut skromniej, bo od motta z Schulza: „są rzeczy, które się całkiem, do końca, nie mogą zdarzyć. Są za wielkie, ażeby się zmieścić w zdarzeniu i za wspaniałe. Próbują one tylko się zdarzyć, próbują gruntu rzeczywistości, czy je uniesie”. I z początku trudno powiedzieć, czy mowa tu właśnie o niemożliwości i potencjalności, bardzo modnej dzisiaj kategorii utopijnego wykraczania poza realność kapitalizmu i zbliżającą się katastrofę ekologiczną, czy bardziej o Mortonowskich hiperobiektach, które z tą katastrofą mają sporo wspólnego. Tak czy tak – Zalewski pisze z wysoka i w wieczność; jest tak manierycznie odległy od naszej polszczyzny, że sztuczność i koturnowość jego wierszy można uznać za ich zaletę. To nie tylko odwrotna strona fredrowskich gonitw Kondratowicza, ale też przeciwny biegun wobec socjologicznej „wycinki” Wyrembskiej. Weźmy przykładowy „wielki obszar”:
krowy i ich zagrody pośród tysiąca pól oraz oczy
widzące spokój płonącego lasu. jest to milczenie ogniaczy szum morza traw?
zdecyduj. zamarz o smaku rubinowego folwarku
o mleku czerwonym bez szpiku. bez białka
i bez wapniato tam życie tryska w ciemnościach
dochodzi do brzegu bardzo zielonych wzgórz
Gdyby ojciec z „Drogi” Cormaka McCarthy’ego posiadł dar krasomówczego zdobienia, charyzmat Ducha Św., zamiast ściśniętego pyłem gardła, to pewnie właśnie takimi formułkami przemawiałby do małego Eliasza. Każda z trzech części – „Domowe pogorzeliska”, „Sezon głodu” i „Nocne infekcje” – mogłaby też zasilić niejeden tom żagarystów, choćby taki „Poemat o czasie zastygłym”. Nic więc dziwnego, że jurorom się Zalewski spodobał; jest i historycznie czytelny w kontekście poetyk katastrofizmu, tradycji polonistycznej i chrześcijańskiej teogonii, i właściwie czysty lirycznie, co stanowi zaskakujące połączenie. Wiadomo, że zostanie ta książka raczej pominięta – bo sztywno, bo proroczo, bo bliżej Wencla i Kudyby, niż Honeta i Kobierskiego, ale coś w tej katastroficznej wzniosłości jest obiecującego. Exodus na skalę biblijną („w robaczywym jabłku jest więcej życia — mówiłaś. lecz wszystko/ opuszcza dom. po ucieczce dusza kwaśna spływa/ zostawiając sok”) wyprowadza nas ze spustoszonego Ogrodu ku nomadycznej, lękowej kondycji wyalienowanego, uszczelnionego „ja”, próbującego osiąść i w mulistym dnie wyznaczyć zarys fundamentów. Zarazem trwa tu jakby miłosna, duchologiczna rozmowa – z ukochaną, z Ziemią, z archetypiczną Ewą, z ich potomstwem, czyli całą ludzkością. Bardzo niewspółczesna to książka, ale świadoma i autor wie, skąd i dlaczego wyszedł w najciemniejszą z nocy.
Zaś na koniec końców: lakonicznie wspomnieć muszę „Reflektor” i ostatnią z dziewczyńskich dykcji, o której pisać mi po prostu za bardzo nie wypada, bo nie tylko wybrałem tę książkę (w miłym gronie), ale też pomagałem redagować (już bez grona) – tom „Alfama” Martyny Rogackiej. Jeśli mogę zdradzić kulisy, z początku zestaw nosił tytuł „Heterotopie” i ten miejski, flaneurowski ton książki Rogackiej urzekł mnie od razu (choć akurat nie tytułem). Ze sfałszowanych zapisków z „okresu dojrzewania” w słońcu Południa, które zmieniają się w polską, przaśną wersję „Lisbon Story”, podszytej rozczarowaniem damsko-męskim, autorka wytwarza swoje hydrofeministyczne kody emancypacyjne („kiedy wróciliśmy z plaży/ też miałam być żarłoczna, połykać/ wraki statków, słony wiatr i wyrazy/ śpiewać tylko po to, by topić marynarzy”). Portugalskie saudade łączy się więc z jesiennym światłem, a pastisze Pessoi z poszukiwaniem własnego głosu. Przede wszystkim jednak Rogacka postawiła na klarowność wierszy, na skrót i krystaliczną lapidarność, co w oceanie młodych, rozwibrowanych konfesji działa zdecydowanie na korzyść wiersza.
Ale żeby nie pisać od siebie, dwie uwagi z opisów, fragmenty, z którymi się akurat zgadzam – z recenzji Eweliny Adamik i zajawki Mateusza Szczepaniaka z nominacji do poznańskiej, studenckiej nagrody literackiej „Z buta”:
Poetyckie przygodności w „Alfamie” są dynamizowane aktywnością podmiotki – flâneuse – przemierzającej wzdłuż i wszerz zaułki portugalskich uliczek, i piaszczyste plaże. To wiersze lekkie, słoneczne, gdzie uskoki lirycznego ja zwiastują przerzutnie i lingwistyczne wygibasy. Śledzimy z fascynacją tinderowe robinsonady bohaterki. Wiersze erotyczne są tu pisane nieco na przekór męskocentrycznemu sposobowi pisania. Podmiotka sprawdza, kontestuje, przeczesuje ciałem skwery, place oraz kawiarnie. Nie pozbawia siebie jednak drogi ucieczki: „zastawiam pułapki między słowami na wypadek/ nieuchronnego biegu wydarzeń” (to od Szczepaniaka).
Fatamorgana Lizbony bez wątpienia pracuje w jej osobowościach. Obłędny ruch konstruowania własnej tożsamości jest rewersem pragnienia bycia niczym, czyli typowo nowoczesnej fantazji o rozpuszczeniu się w miejskiej wielości, jaką znajdziemy właśnie wśród heteronimów Pessoi. Martyna Rogacka stwarza spójną opowieść o świecie, w którym od czasu do czasu spełniają się marzenia. Częściej chodzi jednak o świadomy, buntowniczy gest założenia niewłaściwego kostiumu, takiego, który nie spełni oczekiwań, skrojonych na ciało młodej kobiety (to od Adamik).
Lubię debiut Rogackiej i wyróżniłbym go jeszcze raz (właśnie za sposób wyjścia z „tinderowej robinsonady”), a wśród wszystkich „konkursówek” ułożył bez wahania na podium obok książek Karola Płatka (bo potrafi tworzyć sytuacje liryczne, w których chciałbym się rozgościć ) oraz Adrianny Olejarki (bo jednak w tej szaleńczej gonitwie gorzkich słów, w całym tym traumo-pisaniu, rządzi jakaś poetycka ekonomia nadwyżki).
CWAŁEM, czyli szarża na centra
Prawdziwa kanonada powinna się zacząć w tej części – tam, gdzie kończy się „pisanie na konkurs”, a wita nas proza życia literackiego, zgłaszanie propozycji redakcjom, braki odpowiedzi, czekanie latami na „wolny slot” itd. Ale żeby złagodzić, wejdźmy w połowie tej stawki, czyli tam, gdzie „konkurs” powoli przeistacza się w „anty-konkurs”. A zatem: w stajni Artura Burszty po staremu, choć zapewne czeka ją rychła wyprowadzka z Kołobrzegu – z pewnym opóźnieniem wychodzą debiuty, które są efektami kolejnych „Połowów” i potem pracowni „pierwszej książki” (czy jak to nazwać), a więc debiuty jakoś tam wcześniej skrojone, laudowane, komentowane w wywiadach, wschodzące na w miarę urobionej glebie krytycznej. W 2024 mieliśmy cztery takowe: Jakuba Grabiaka, Aleksandrę Górecką, Jakuba Belinę-Brzozowskiego i Olę Lewandowską. Trochę dziwnie mi o tych BL-owych rodzynkach pisać, bo chociaż długą drogę przebyły, trzy z nich pamiętam jeszcze z czasów, gdy bliżej mi było i do wydawnictwa, i do samego projektu „Połów”. Może więc zacznę tam, gdzie mam najmniej informacji i zarazem odczuwam największy niedosyt – od tomu „córka tańczy” Jakuba Beliny-Brzozowskiego. To takie krótkie, delikatne, opływowo-kontemplacyjne wiersze. Tylko nie mam pojęcia, czemu BL je wydało to tak „o”, bardzo szybko, właściwie od ręki, zarazem tracąc po drodze autorów pokroju Olejarki, Fleszara czy Żywczak. Ten minimalizm kojarzy się w pierwszej kolejności z Różewiczem, a z nowszych propozycji z Grzegorzem Kwiatkowskim (popioły) i Joanną Roszak (koaniczność, zen), chociaż Belina-Brzozowski nieco częściej próbuje być dowcipny i przełamywać rejestr wiersza, niż oni. Ale chce też (albo musi) być przejęty sprawami świata, poważny i zaangażowany (nie politycznie – tak etycznie, egzystencjalnie, „w imię człowieka”, bo przecież jest pracownikiem organizacji humanitarnych, więc i wiersz rzuca nam wyzwanie swoim pozornym pięknoduchostwem), co nie zawsze służy tekstom. Marcin Mokry też jest przecież poważny, z wykształcenia jest etykiem, a w domyśle „Świergotu” (a nawet w sferze sytuacji lirycznych i komunikacyjnych) też jest dziecko (a nawet dwoje). Tylko że czytelnik drży o jego los z każdym gorączkowym spazmem i błędnie skierowaną procedurą językową.
W „córka tańczy” pozorowany luz z niczym się nie łączy, a ciężar nie dotyczy realnej persony – tytułowa córka to raczej metafora przyszłej ludzkości (Brzozowski ma od niedawna syna), jakiś rodzaj adresatki nadziei i zarazem depozytariuszki trosk (a z podobnie konstruowanych tytułów kojarzy się też od razu raczej z „Gruba tańczy” Bielickiego niż „Matka odchodzi” Różewicza, chociaż właśnie o twist „matki jako córki” tu idzie). Jasne, rozbrzmiewa ta słynna „nowa męskość”, miękka i wrażliwa, wytańczona przez podmiot „udający baletmistrza”, który po raz pierwszy uczy się dotykać inaczej, niż lubieżnie lub władczo. Są błyski – „atlas”, „balkon”, „wieje” (dam całość: „jak nie pies/ to matka// ktoś krąży/ i boi się/ ścian”). Ale niech ktoś mi obroni taką miniaturę jak „od nowa”: „proszę o/ czystą kartkę// przychodzi naga/ niezapisana// z liniami żył/ nie do zamazania”. Tabula rasa, żywy organizm, ciałopisanie i pisanie po ciele, ciężar liter, odsłonięcie vs zasłonięcie w piśmie, ale przecież to wszystko nie tylko było, ale też zostało ciekawiej zrobione językowo, z większym ciężarem (to jeśli uderzamy w tony egzystencjalne) lub lekkością (to jeśli chcemy rzeczywiście po nietzscheańsku zatańczyć byt). Ba, w jednym „jest jestem” Krystyny Miłobędzkiej mamy więcej mijającego czasu, niż w tych przymiarkach razem wziętych.
W ramach FAWIR-u w BL nie pojawiła się zwyczajowa recenzja tomu, jest tylko trudnodostępna, osobista impresja Kuby Pszoniaka (która brzmi, jakby ją wygenerował w Chacie GPT), a rozmowę z autorem przeprowadziła Ilona Witkowska. To było kolejne zaskoczenie (przecież autorka nigdy nie była związana z wydawnictwem, więc raczej nie czuje się zobowiązana do wyświadczania przysług promocyjnych; chyba że zadziałały jakieś sokołowskie transfery). A w tej rozmowie autor, niewątpliwie oczytany w różnych dykcjach, dokonując diagnozy naszego środowiska poetyckiego, stwierdził: „Przez jakiś czas poruszałem się zawodowo w świecie akademii, gdzie każdy musiał na siłę udowadniać, że jego lub jej badania wywracają do góry nogami światową naukę. Lekkim zaskoczeniem było dla mnie, że część polskiego środowiska poetyckiego ma podobny fetysz nowatorstwa: jest oczekiwanie, że tomik poetycki ma wnosić coś nowego do trendów, rewolucjonizować, zmieniać język”. Może to moje archaiczne, czyli modernistyczne przekonanie, że istnieje jakiś hipotetyczny rozwój języka, i jeśli coś ma ten rozwój (nawet sztucznie) wcielać, to właśnie praca w literaturze pięknej. Może w powtórkowości nie ma nic złego – jasne. Może w nadużywanych tropach włosów, a to wąchanych, a to wypadających lub wycinanych, a to znów nawijanych na palec i dotykanych, też jest jakaś istotna linia dla czułych trichotillomanów („gdybym zbierał/ wszystkie twoje włosy// łowił w brodziku/ suszył przy grzybach” z „wieńca”). A może recenzję na stronie zastąpiła poetycka impresja, bo po prostu nie bardzo jest co oceniać? „Dlaczego to tak ważny debiut? Przeczytajcie fragmenty i przekonajcie się sami” – zachęca wydawca na FB. Z zainteresowaniem czekam na czyjąś odpowiedź.
Złośliwości na boki i przeskakujemy do drugiego z (niestety) rozczarowań, chociaż tu spowodowanego zupełnie innymi względami – skalą oczekiwań i legendą „dziarskiego chłopca” („co z tamtymi dziarskimi chłopcami,// co z ich kostkami? w piwnicy hodujemy kulkę śniegu./ na razie drzemie, ale w końcu wyjdzie rozruszać mięśnie,/ wkroczy lawiną”), buntownika i wizjonera, jaką stworzył wokół siebie Jakub Grabiak. Legendą konsekwentnie podtrzymywaną przez redakcję „Iglicy”, w której – wraz z Julkiem Rosińskim i Szymonem Kowalskim, obaj ze świetnymi książkami – Grabiak wyczynia swoje eskapady liryczne i w której opublikował przedziwny esej-manifest „o poezji spektralnej” (dla jednych pseudofilozoficzny bełkot, dla innych nowe i odważne otwarcie refleksji o poezji z dala od literaturoznawczych wiązań). Wciąż mamy więc do czynienia z autorem o wielkim potencjale, mierzącym bardzo wysoko i daleko, ale jak na razie „Pomyśl ciało jako czuło, które płonie” najlepszy ma tytuł. Może dlatego tak o tej książce cicho? Żadnych recenzji, poza koronkową robotą Wawrzyńczyka na stronie BL? „Jeszcze kilka lat temu – pisze krytyk – tytuł debiutu Grabiaka podnosiłby w górę wszystkie brwi w okolicy, zaś tych, którzy chcieliby książkę potraktować poważnie, odsyłał do wczesnych wierszy Janickiego i stawiał przed koniecznością rozprostowywania nadczułych, choć nieco przykurzonych anten teorii kampu”. A może jednak tego kampu dalej nam – i w świecie, i w samej książce – brakuje? W kolejce pomiędzy nazwiskami (Piotrowski, Markiewicz, Honet, Šalamun) jakoś wszystko się obkurcza, łącznie ze skalą wizji.
„Pomyśl ciało…” dałoby się zapewne sprowadzić do trzech pasm, ukrytych pod rozbuchanymi metaforami, donkiszoterią i pozbawionymi klarownej logiki przejściami: zapowiedzi nowego porządku (tu wszystkie diagnozy nadchodzenia, wyłaniania się, wszystkie afirmacyjne i ekstatyczne akty wypowiadania jutra poezji), manifestu pokoleniowego (teraz my, z trochę szkolnym ustawieniem zbiorowego podmiotu jako wiecznych uczniów, co przydaje pisaniu Grabiaka sztubackości, ale i zmniejsza stawkę tej wizyjności: „dzieci i gliniane słońce napinają żagiel, rączka/ w rączkę. to jest zielona szkoła, o kapitanie…”) oraz tkliwego pasma romantycznego (tu koncentracja na afektach negatywnych, blokadach i rozstaniach, osamotnieniu podmiotu i chłopackich inicjacjach erotycznych). Te ostatnie to próby najbardziej młodzieńcze, w których Grabiak odsłania się właśnie jako „chłopiec dziarski” z problemami typowymi dla wieku licealno-studenckiego: „rampa odcumowana, żagiel postawiony./ mówisz, że tutaj jesteśmy tylko parą// znajomych sobie ludzi, więc kładziemy się do połowy, spodnie zdejmujemy do połowy. kula na smyczy”; a kiedy ostatecznie podmiot pyta (adresatkę? czytelniczkę?) „pokazać ci nasze paliki?”, to na falliczne gesty „Iglicy” nakłada mi się obraz 10-letniego mnie, ogrywającego Settlersów, więc cokolwiek groteskowo.
Problem jest tu następujący: wyobraźniowa, rozbuchana metaforyka, z którą duża część środowiska wiąże nadzieje na wykroczenie poza kapitalistyczny realizm i ograniczenia poetyk konfesyjnych (świadczenie o przeżytym, domknięte w horyzoncie „ja”), zostaje uwikłana w chłopięce fantazje, w konfesyjność właśnie, w sprywatyzowane, młodzieńcze narracje o doświadczeniu, które nawet z perspektywy lat trzydziestu kilku jawią się już jako pieśń przeszłości (jak często – jeśli nie macie dzieci i nie jesteście Gombrowiczem – używacie w dorosłym życiu rzeczowników „szkoła” czy „uczeń”?). To wszystko potęguje rozczarowanie, bo mieliśmy przecież śpiewać nadejście jutra. A może tylko chcieliśmy śpiewać, i to bardziej, niż chce tego sam Grabiak? Wówczas to rozczarowanie byłoby niesłuszne, przesadzone i w większości niewspółmierne do jakości tej – dobrze przecież napisanej i tylko momentami niekomunikatywnej i nazbyt monotonnej – książki, w której przesada wydaje się zamiarem autora, a niedojrzałość (wszelaka) jego cechą konstytutywną. Jedyna opinia na Lubimy Czytać (ale poparta dwukrotnie) streszcza moje odczucia: „dobre, ale liczyłem na coś lepszego :)”.
Debiutowi Aleksandry Góreckiej matronowaliśmy w „Zakładzie”, więc też trochę niezręcznie pisać, a ponadto bardzo dawno temu była to moja pracownia „połowowa” (na szczęście niewiele z niej już pamiętam). „Reguła trzech” wyszła w grudniu, czyli w nie najlepszym czasie dla książek poetyckich, bo zwykle o grudniowych premierach się zapomina. A z drugiej strony: o Góreckiej nie sposób zapomnieć, bo ze względu na ogólną wszędobylskość, ostatnio choćby próbę animowania nowego pisma literackiego „POZa Linią”, jest jej w polu sporo. Wydawnictwo tym razem się trochę nagięło i nagimnastykowało: okładka, układ tytułów, wiersze graficzne (dość trudne do zacytowania) lub takie, które wykorzystują graf jako punkt wyjścia do konstrukcji to nie są rzeczy lubiane w składzie BL. Jak pisała Joanna Mueller, z pochodem poetów-matematyków Górecką łączy „pragnienie, by w przestrzeni wiersza pogodzić to, co nieobliczalne (jak poezja, sztuka, imaginacja, historia, wreszcie prywatne doświadczenie), z tym, co da się obliczyć, ująć w struktury, twierdzenia i wzory, pokategoryzować w spójne (tu znowu Karpowicz) «modele wyobraźni»”.
Bardzo ładne, ale jeszcze bardziej podoba mi się to, co w swojej recenzji tomu zrobił Kamil Figas (w „Zakładzie”, odsyłam): przeszedł przez cały plan ontologiczny, od cząsteczek i presokratejskiej filozofii greckiej, przez kolejne poziomy geometrii, do zaawansowanych struktur w postaci układów ciał niebieskich i całych galaktyk. Podoba mi się, bo od początku czuć, że stawką pisania Góreckiej jest coś więcej, niż próba uchwycenia w języku doświadczenia młodej dorosłej, a pojawiały się przecież zarzuty, że cała ta „matematyczność” tomu to tylko ozdoba. Chociaż autorkę fascynują aliteracje i inne dźwiękowe zabawy, wizualne psikusy i poezjo-kształty, trochę jak u wczesnej Mueller właśnie, a bycie kobietą pozostaje istotnym filtrem w odbiorze rzeczywistości, to tak naprawdę matematyczna obsesja jest punktem wyjścia do spekulacji o bycie i potencjalności. Weźmy przykład z umiarkowanie cytowalnego „Bóg sinusoidalny”: „pierwsi ludzie nosili ślady ograniczeń na językach/« trzeciego człowieka trzy na pierwszej nodze»” lat życia mówili/ niech nie wchodzi tu nikt kto nie zna// dopiero u samej granicy/ przy prędkości światła 1+1 równie jest 1/ z czasu liści jak zapomniany kolor wysuwać się będą ściany domów/ – musimy znaleźć tej potencjalności miejsce siedzące// w lęku przed trzecią nieskończonością zera jak/ ręka i jej stan przeciwny: ręki nie ma/ zasięg ręki jest wszędzie”.
Owszem, Górecka pisze dość abstrakcyjnym językiem, fetyszyzuje linie (proste, krzywe, spirale, „linia/ po/ linii” „i coś między linijkami”) i geometryczne relacje, posługuje się funkcjami i nazwiskami matematyków, jest też radykalnie antykonfesyjna i logiczna, ale zachowuje przy tym sporo wizyjnej swobody („rozbić blask gwiazd przed tym zwymiotować słońce/ rozpuścić włosy jak las który wyrasta na kości// tam z ziarnka grochu powstanie kula wielkości słońca/ zacznie się czas z niczego na osi i przekształci w drzewo”) i przede wszystkim liryzmu. Interesuje ją ruch, przechodzenie, przemiana, przeistaczanie się („dobre miejsce zostało wybrane na przeistoczenie/ jutro będą motyle z tego zapadania się w siebie”), tak jakby w jej świecie liczb wszystko było rozedrgane i ostatecznie do kilku miejsc po przecinku niepewne, niemierzalne, a więc i: niepoliczalne (to nieco inny, mniej psychologizowany a bardziej metafizyczny wariant tego, co nieobliczalne). Jednorazowa lektura z pewnością skończy się porażką. Każdy kolejny obrót, rodzaj przyzwyczajenia się do tych formalnych zabiegów, a nawet czytania trochę obok nich, jest coraz bardziej satysfakcjonujący.
Na koniec „biurowych” lektur zostawiłem sobie Olę Lewandowską i jej „Jesteśmy pierwszą ciemnością tego lata” – tom, który sygnuje pewną tendencję, zapewne niebezpieczną, jeśli rozleje się po całym polu poetyckim, ale na razie całkiem znośną – pisania w kodzie young adult, ale pisania świadomego, celowego, przychodzącego w te rejony języka po czasie, z instrukcją obsługi dojrzewania, a nie wprost z rejonów wielkiej konfesji (przeżywam, opowiem o tym). Lewandowska wymieniła początkowo bliski jej spleen dojrzewania (whiskey sour do piosenek Nicka Cave’a i summertime sadness) na dziewczyńskie wiersze o różu, syrenkach i trzepakach, a figurę „poetessy” na „typiarę” (to z biogramu). A zrobiła to jako trzydziestoletnia autorka, która w feministycznie i queerowo zorientowanym środowisku młodoliterackim Warszawy i Krakowa („Tlen Literacki”, kolektyw „Sfinga”) odnalazła zupełnie nowe energie twórcze i odmienne niż dawniej potencjały emancypacyjne. Jej tom to trochę taka opowieść w stylu Tomka Tryzny i jego „Panny Nikt”, tylko zdecydowanie mniej krindżowa, dopasowana do etyki pokolenia Z – jest tu fascynacja stanem dziewczęcej adolescencji, rodzącym się erotyzmem rodem z „Przekleństw niewinności”, ale również dyskretną przemocą i czającym się na progu nadużyciem. To także manifest kobiecych wspólnot, które już w pierwszym wierszu wypowiadają swoją niezależność: „nie potrzeba nam chłopca/ jesteśmy ciało ciężkie, znajome// umiemy śpiewać samym językiem”. Pisałem w laudacji Połowu, że „jej syreni śpiew bardziej przypomina «Córki dancingu», niż homeryckie zmagania herosów”. To niby 1:1 tom o dojrzewaniu, bildungspoesie, o końcu lata pojętym jako koniec okresu labilnego, w którym pojedynek z male gaze jest jeszcze głównie grą o władzę nad podwórkowym trzepakiem. Wiem, że istnieje niebezpieczeństwo: niedojrzałości, infantylizowania doświadczenia, wygaszenia realnych konfliktów społecznych (bo patriarchat też jest tu raczej baśniowym filtrem niż realnym kontekstem) oraz sztuczności figur, które zostają unieruchomione w lepko-gotyckim otoczeniu. A z drugiej strony, skoro czytaliśmy setki chłopackich tomów o wychodzeniu z lata (od Pułki po Grabiaka), skoro uznaliśmy już, że to remiks kolejnych konwencji bildungowych, to czemu miałbym potępić Lewandowską za całkowicie świadomą i sprawną próbę pisania (to tytuł wiersza) „grls myth”:
światło w pokoju ma dźwięk szkła. skrzypi dopiero
pod wieczór, kiedy cienie wyciągają się we wszystkich słojachtutaj żyją inne plemiona (czasem można je usłyszeć)
zakłócają sygnał telewizora, prężą krew. ta kotłuje się
w żyłach, jakby ktoś uderzał w okno na wojnę –
nawoływał do biegu
Zwłaszcza, że „Jesteśmy pierwszą ciemnością…”, ze wszystkimi swoimi tropami w duchu filmowego rape-revange, opowiada przecież o klęsce. O tym, że zawiązując te dziewczyńskie kolektywy i subwersyjne wspólnoty osiedlowych band, które mieszają brokat syrenich łusek i spluwanie pestkami z przemocą, a autoagresję z emancypacją, osiągamy tylko chwilowe pocieszenia i bardzo niepewne sojusze. Że prędzej czy później zapadnie prawdziwa ciemność (nadejdzie z wnętrza, w nas samych), skończy się lato, a to, co dotąd było eskapistycznie zaczarowane, stanie się realnym. Jeśli język potrafi wytworzyć to wrażenie niepewności, niebinarności, melancholii i zamieszkiwania na progu złudzeń, które wszyscy doskonale pamiętamy i o którym wiemy, że jest tylko stopniem przed prawdziwymi schodami, to chyba znaczy, że wiersz działa.
Po wyjściu z BL pozostajemy na chwilę w kręgu „dużych graczy” i czytamy poznańską WBPiCAK. Najbardziej zaskakujący jest w 2024 roku fakt, że wielkopolski gigant we wprowadzaniu młodej poezji coraz bardziej redukuje swoją otwartość, a to mając z góry pozajmowane tzw. „sloty” na kilka lat wprzód, a to nadając chyba na trochę innych falach dotacyjnych i korespondencyjnych, niż chcieliby autorzy (o czym świadczy ostatni callout Patrycji Sikory, która zdecydowała się ostatecznie na składkowy self-publishing). Agata Afeltowicz to trochę inny tryb debiutowania, więc zostaje nam z Poznania właściwie tylko Dominika Parszewska i jej „Kink-meme”. Jest to taki dziwny typ książki, na którą czekaliśmy sporo czasu, nie wiedząc nawet, że na nią czekamy. Parszewska pojawiła się przecież w arkuszu BL w 2013 roku, w tym, z którego debiutowali potem m.in. Michał Pranke, Rafał Rutkowski (dziś już autor pięciu książek), Kasper Pfeifer, Agnieszka Żuchowska i Marta Stachniałek (debiut nagrodzony Silesiusem, mimo przedwczesnej śmierci autorki).
Parszewska tymczasem zniknęła z radaru na lata, a jej debiut rzeczywiście rozłożony jest na całą dekadę, bo jeśli porównamy pierwotną wersję „Wychowania obywatelskiego” z obecnym w tomie wierszem „Mały republikanin patrzy na wiosnę”, zobaczymy te same frazy i fascynacje, tylko nieco lepiej ograne rytmicznie i interpunkcyjnie. Formy krótkie, prawie gnomy, spotykają się w tomie z rozlewnym, scrollowym tekstem epoki postinternetowej, z której dołącza też cały słownik twórczości fanfikowej. Pulpa filozoficzna, odziedziczona po czasach Wielkiej Teorii wraz z wierszem-obowiązkowo-intelektualnym, pełnym retorycznych gier z referencją i podszytym ironią (tj. permanentną parabazą alegorii tropów) zostaje tu rozwalcowana przez estetykę sieci, żarto-memy (np. taki, że gdy „Kmicic, Sephiroth i Iorweth wchodzą do baru”, to „Bar płonie”), prompty i rosnące zapotrzebowanie na eskapistyczne fikcje notorycznych fanfikar, posługujących się polsko-angielskim pidżynem. Ale zaraz po tym przeskakujemy w religijne tony, w kazaniowość i wręcz apokaliptyczne przepowiednie:
Będą śpiewali nad wodami i duch będzie tchnął,
i złote komety zaświergoczą, smyrgną, zafurkoczą ogonami.
Jaskółki. Oto jest niebo, powiedzą, a ty im uwierzysz.Będziesz chodził boso po śniegu
nad zamarzniętymi strumykami
i po kamieniach cieplutkich lawą kołysanych,
a jaszczurki czarodziejskie
spod stóp ci będą uciekały –
i nie znajdziesz szczęściaw powietrzu, słońcu, ogniu.
(„Czasoobraz”)
Trudno powiedzieć, czy to jest debiut późny, czy właśnie aż zanadto młody duchem, spóźniona na dekonstrukcyjne fantazje liryka maski z tymi wszystkimi szkolnymi Wallenrodami, Kordianami i Darth Vaderami, czy raczej taka wyprzedzająca ich ponowne nadejście. A mieli się tu wszystko, od religijnych tęsknot, przez intelektualne dewiacje i etykę troski, po potrzebę utopii i lęk przed jutrem; chyba jednak bez cynizmu, z nadzieją na coś, na nadejście jakiegoś nowego otwarcia. Bo „czyjś feed donosi, że/ ofiary ostatniej wojny zgodnie z harmonogramem/ pojednały się z oprawcami,/ […] Jest ciepło, syto, grill i pax aeterna” (z wiersza „Prompt: Pankracy/Poeta, modern AU, domestic fluff” – podaję tytuł, bo poetyka tytułów to u Parszewskiej osobna kwestia).
Lirycznie jest to pierwszorzędna robota, odświeżająca właśnie dlatego, że nie porusza się po rejestrach dobrze znanej nam, komunikacyjnej korpo-polszczyzny, tylko pozwala ją jawnie kampować; wyciągać z forów internetowych, tiktoków i metafizycznych traktatów akurat tyle, żeby angelologia spotkała się z kapitalizmem platform, a Anioł Ślązak z Anouk Herman. Intelektualnie trudno z kolei powiedzieć, na ile stawka tej gry jest domyślana i oferuje jakiekolwiek wyjście poza dobrą zabawę. Na pewno najbliżej Parszewskiej do Patryka Kosendy – pod chochołami religijnego języka i metafizyką wirtualnego, obiecującą instant zbawienie, kryje się podatne na ciosy, zranione ciało, któremu zależy na innym porządku świata.
Nieustające w trudach wrocławskie Wydawnictwo J, a więc Jacek Bierut solo, dostarczyciel rzeczy nieoczywistych i być może najbardziej lirycznych tonów w naszej najnowszej poezji (Janicki, Bielicki, Hetman), tym razem przemycił dwa debiuty: nie oczekiwaną przez nikogo eksperymentalną partyturę „W raju się nie zgubisz” Jarka Skurzyńskiego i przeczekane tak długo, że pierwsi czytelnicy pewnie już tulą swoje wnuki „Dziecko na głowie króla” Rafała Wawrzyńczyka.
Zacznijmy od Skurzyńskiego – pisarza znanego, rozpoznanego, nawet docenianego już, a ponadto doktora filozofii i eseistę, ale po raz pierwszy poetę, i to zupełnie z pobocza („Ma dwa psy, świra na ich punkcie i mieszka na pograniczu wszystkiego, w kamienicy i w Szczecinie” – czytam w biogramie, czym mnie kupił od razu). Wszystko to prowadzi jednak do konstatacji, że „W raju się nie zgubisz” właściwie nie jest tomem poezji, choć technicznie za takowy uchodzi. To raczej rozpisana na pięćdziesiąt stron partytura słuchowiska radiowego – mamy tam osoby dramatyczne, mamy ich głosy w ciemnościach (rozstrzelone w kolumnach, ale klarownie układające się w dialogi), mamy coś w rodzaju przewodnika chóru czy autora komentującego didaskaliami (w nawiasowych wtrąceniach). Bardziej niż zawiązywanie akcji, Skurzyńskiego interesuje jednak dźwiękowy potencjał języka – to, co przechowuje w nim wspomnienia inne niż wizualne (choćby idiom wiejskiej mowy, potocyzmy, utarte formułki, te wszystkie „panie, a kiedyś to było”), oraz to, co szumi i szeleści w mrokach, wywołując lęk. Mamy zatem opowieść dramatyczną, w której dominują onomatopeje, zerwania, głosy odpowiadają sobie krótkimi komendami, kłócą się, powtarzają po sobie, a zewsząd czeka atawistyczny strach przed ciemnością.
Oczywiście są też w tomie znaki piśmienności, symulowanie autentyku – całość jest jakby odnalezionym i skomentowanym manuskryptem wyprawy „w głąb lasu”, ironicznie ogranej próby powrotu na łono natury w sytuacji, w której świat się właściwie skończył (wojny, mordy, brak wody, bo susza, więc sytuacja klarownie postapokaliptyczna). Mamy też skreślenia, a całość zaczynamy od refleksji nad nietrwałością pisma (długopisu) wobec braku kartek, czytelników i treści do zapisania. Wszystko to jest jednak dość zdawkowe. Wiadomo: musi być enigmatycznie, słowa muszą wyłaniać się z ciszy i mroku (dosłownie, bo im dalej w tom, tym bliżej nocy i czerni strony jesteśmy), tylko że brak temu sprawozdaniu jakiegoś podtekstu filozoficznego. Ostatnio Dobrawa Lisak-Gębala wydała książkę naukową o poetyckiej tanatosonice („dźwiękach przemocy zbrojnej w wierszach z czasów II wojny”) – gdyby zajmowała się literaturą najnowszą, z pewnością wszystkie onomatopeje, którymi stoi „W raju się nie zgubisz” mogłyby zostać przeczytane w tym kontekście. Konstrukcyjnie podąża Skurzyński po śladach „Arw” Stanisława Czycza, a tematycznie jest gdzieś między „Świergotem” Marcina Mokrego i „0.dll” Patricka Leftwicha – wszędzie tam oralne aspekty języka, pierwotnie dźwiękowy charakter polilogu, wyłanianie się i nakładanie artykulacji, jednorazowość aktów mowy oraz próba zapisania tych pasm, była bardzo istotna (choć wiadomo, że głównym źródłem pozostaje zawsze Białoszewski i jego „Pamiętnik…”). Tylko że Leftwich ma za sobą cały akceleracjonistyczny i weirdowy potencjał przemyślenia tego, co postapokaliptyczne, a Mokry, nim zostawi nas ze „śrriiiiii” jerzyków na niebie, tworzy łamiącą serce opowieść, w której zderzają się jego osobiste lęki o rodzinę i historyczny palimpset różnych form kruchości – zapisków, śladów, przeoczeń, wybrakowanych dokumentacji, białych plam historii – związanej z doświadczeniem wojennym, czyli właściwie: z końcem świata (zawsze czyjegoś, konkretnego, a nie świata-metafory). Tego tła u Skurzyńskiego nie ma, więc nie do końca wiadomo, czy „W raju się nie zgubisz”, z całą stylizacją na mowę prostych ludzi (osieroconych wnuków wielkiego konfliktu), traktować jako poważną wypowiedź z gatunku poezji wojennej, traktat postapo, czy raczej żart z „wycieczki do lasu”, ironiczny komentarz do fantazji o naszym niemożliwym powrocie na łono natury, podawany w duchu „Into the Wild”.
O drugiej książce z J – „Dziecku na głowie króla” Rafała Wawrzyńczyka – napisałem tyle (do czerwcowej „Odry”), że jestem niezmiernie wdzięczny redakcji, że w ogóle ten mój kaprys postanowiła wziąć pod uwagę, wybronić, trochę poprzycinać i puścić drukiem. Z początku zapowiadało się na kilka cierpkich słów – dociskane puenty, a przecież miało być na odwrót: lekkość zdania i wznoszenie kadencji; widoczki na intelektualne wtajemniczenia, a miały być czyste afirmacje; wszechobecna melancholia, a miała być ekstaza i šalamunowski dynamizm. Ale pierwsze wrażenie okazało się całkowicie mylne, i z każdą kolejną lekturą szkic rósł o następne tysiące znaków. Po tym intelektualnym pojedynku, który stoczyłem z Wawrzyńczykiem – w imię niemieckiego romantyzmu i wysokiego modernizmu (lub jego alternatywnych linii), obrony miękkich alegorii, wektorów czasu, pór roku, solarnych mitologii i naginania praw fizyki do nowych modeli przestrzeni – stwierdzam tylko, że ze wszystkich debiutanckich książek roku 2024 ta była najciekawsza, stanowiła wyzwanie i chyba jako jedyna zmusiła mnie do hiperuważnej lektury. I nie chodzi nawet o to, że debiut Wawrzyńczyka był przecież rzeczą wyczekiwaną od dwudziestu ponad lat, że każdy czekał, aż powie zacnemu krytykowi „sprawdzam”. Interesujące było to, czy wrażliwość kształtowana jeszcze w pierwszych latach zerowych odpowie jakoś na współczesne style pisania – uprzedzi je, wyminie, obezwładni, uruchomi. Okazało się, że warszawski krytyk po prostu myśli lirycznie i chociaż pozostaje młodszym bratem i kompanem kolegów Janickiego i Bielickiego z „Cyc Gada”, a zarazem nieodrodnym dzieckiem Šalamuna, pisze z innych prędkości niż oni, o innym rodzaju doświadczeń; pisze coś całkowicie swojego i chyba bardziej ambitnego filozoficznie.
A teraz pożyczę usunięte fragmenty z „Odry”, żeby nie wymyślać od nowa koła. Na tle debiutów z ostatnich kilku lat niebywałe jest wrażenie „starszeństwa” czy też „późności” poezji Wawrzyńczyka (tak jak „styl późny” rozumiał Edward Said, zapewne czytany przez autora, zajmującego się również krytyką muzyczną). Może nie ma on najbardziej zaskakujących skojarzeń, najdalej wysuniętych wizji, a na tle młodszych poetów i poetek o jawnie surrealizujących czy šalamunowskich wahadłach – Suchaneckiego, Rosińskiego, Kowalskiego, Grabiaka, Fleszara, Żywczak czy Polak – wypada jak ich skromny kuzyn od zestawiania bloków wrażeń. Późność tego debiutu przypomina za to senilne utwory Aleksandra Wata, jego pisanie „na smudze chaosu” i retoryczno-sentymentalne „Co ja na to poradzę że dla ciebie/ lumen jestem obscurum?”. Ale takiego Wata, który nie cierpi fizycznych katuszy, a w ciemność zanurza się na własnych zasadach. Czytamy w świetnie skonstruowanym wierszu (przytaczam w całości, żeby zachować przerzutnie i piękny sonetowy stelaż na tercynach oraz żeby pokazać relację tytułu do tekstu) „Nagłe otwarcie się”:
jednego z tysięcy zamalowanych na biało okien:
mam dziesięć lat, siedzę w przybudówce domu kolegi ze
szkoły, u którego nigdy wcześniej nie byłemcoś załatwiają nasi rodzice? Deszcz znosi
na ziemię słońce? Tamten boczny pokój
wydaje mi się „werandą”. Szóstajest groźnie późną, wychyloną
poza dzień godziną. Bzy kąpią zielone ramiona w
wodzie? Wszystko zdaje się „rosyjskie”,kolega ma okulary o przezroczystych oprawkach, niepokojąco
cielesnych, uciskających skronie. Na coś czekam. Dają mi dziwny komiks,
przeglądam go, jestem zszokowany, kiedy widzę rysunek zbarykadami i bronią maszynową, nagle rozumiem,
że coś pod nami jest, dawno podziurawione.
Ależ to jest zrobione! Niby wspomnienie, najzwyczajniejsza w świecie sytuacja liryczna, w której podmiot (z pewnością już dorosły, bezgłowy król, próbujący sobie przypomnieć początek, uwięziony w melancholijnym kokonie) wraca do dziecięcych lat. Staje się ono jednak pretekstem do dwóch olśniewających epifanii – tej uświadamiającej czytelnikom ową „późność czasu” i tej kluczowej, opisującej całą strukturę doświadczania rzeczywistości w poezji Wawrzyńczyka, całą tę ontologiczną tkaninę, utrzymującą nas w poczuciu sensu. Jest to pisane z majestatyczną wzniosłością („deszcz znosi/ na ziemię słońce”!), ale w lot chwytamy, skąd ta wzniosłość się bierze, skąd konieczność ustawiania dykcji poetyckiej tak wysoko, a oka wiersza wysoko ponad poziomem wód, na chwilę, nim opadnie w niebyt i zapomnienie. Jeśli bowiem „pod nami” jest podziurawiona otchłań, przestwór zamiast fundamentów, to wszyscy wisimy na swego rodzaju ontologicznej pajęczynie, trwamy na ażurowych stelażach, w sytuacji, której (definitywny) koniec zapowiada profetycznie „groźnie późna, wychylona poza dzień godzina”. Zarazem potrzebujemy tych szczelin, dziur i wyłomów, tego sita nieskończoności, to z nich bowiem możliwe prześwituje przez konieczne.
„Do pewnych rzeczy/ nie ma już dostępu” – pisze Wawrzyńczyk w jednym z najpiękniejszych, autotematycznych liryków w tomie. „Inne rzeczy są obecnie w świecie wystawione. / Wieżowce Teksasu, szosy, chmury Ameryki Środkowej”. Ta świadomość istnienia wewnątrz kodu kulturowego, wewnątrz języka, który został domknięty i utracony – literacko wraz z wysokim modernizmem, muzycznie pewnie w okolicach wynalezienia jazzu – cały czas towarzyszy poecie. Owszem, „inne rzeczy są obecnie w świecie wystawione”, i wcale nie znaczy, że gorsze, a jednak wzrok kieruje się za plecy, w przeszłość, a „nowe domy po zmroku idą wolno/ w stronę chałup, zapytać o radę”. Historia – i wyciągnięte z niej wnioski (albo ich brak) – jest kotwicą, która wyhamowuje te wiersze, zawraca je, zmusza do nieustannego skalowania i przeglądania się w zwierciadle nowoczesności: „Znikniemy w historii, grając w scrabble”, „Znają się tylko sąsiednie pokłady historii,/ tępią się lub jeden odbija się w drugim jak las w jeziorze,/ do góry nogami […]”, aż wreszcie antytezą staje się rozpadający się wiersz-palimpsest „Cavi”, jakby różewiczowski, z puentą „popękana/ historia żyje”.
W samej historii zaś kluczowym dla całego tomu momentem wydaje się przejście z Oświecenia w niemiecki romantyzm, zarówno ten wypracowujący podstawy filozofii politycznej, jak i ten zmieniający teorię sztuki (Herder, Novalis, Höldelrin, Schlegel), w miejsce warsztatowego rzemiosła i boskiego ogniwa w łańcuchu bytów wprowadzający ekspresywizm pojedynczego podmiotu, jego jaźń i wolę samopoznania. Już w otwierającym wierszu „Herder pedagog” pojawia się pytanie, na ile rzeczywiście romantyzm był porywem, ślepym trafem, projektem tworzonym po omacku wraz z młodym Goethem, a na ile wynikał z życia mola książkowego, z losów Herdera jako piewcy antyku i naiwnego czytelnika Homera, który ponad żeglugę przedkładał eposy o niej. To piękny tekst o fali, na którą się załapujemy, nawet o tym nie wiedząc, ale czując, że nadejdzie. A pytanie jest większe, bo dotyczy relacji wiersza (szerzej: sztuki czerpiącej z tradycji) z życiem, które usiadło w jego cieniu, jak śmierć w „Latem 1987” Sosnowskiego.
Z tej perspektywy „Dziecko na głowie króla” jest nie tylko tomem o ciężarze czasu (przeszłości, odpowiedzialności, zobowiązaniu), ale też o metafizycznych (wręcz religijnych) próbach przepisania go, zwolnienia zapadni tak, żeby zasady dynamiki Newtona przestały działać, a strzałki wychyliły się w inne strony. Tak, to moim zdaniem najlepszy debiut roku (a może i kilku ostatnich lat), i choć mój mały wewnętrzny zoil oczywiście zazdrości Wawrzyńczykowi-krytykowi plastyczności opisów i umiejętności pracy w języku, z wiosenną radością wita poetę. „Cześć słońce, cześć niebo”.
A w Łodzi zmiany. Dyrektorem łódzkiego Domu Literatury został dwa lata temu Maciej Robert, co spowodowało, że relacje poetyckie między SPP i DL się nieco skomplikowały jeśli chodzi o zgodność estetyczną. Biereziny omówiłem osobno, zostaje więc kilka książek, które ukazały się obok nich, z „gawinowych zatwierdzeń” – te spodziewane, wyczekiwane (Fleszar) i te nieoczywiste, trochę spoza młodoliterackieigo pola (Grabowski, Zabliarek).
Sekstans to „optyczny przyrząd nawigacyjny, stosowany w żeglarstwie i astronomii”, a Miłosz Fleszar (2x Połów BL, potem nominacja w Bierezinie) w swoim debiucie wykorzystał wszystkie składowe tej nazwy: są narzędzia i metafory widzenia; są elementy kosmiczne, studiowanie ruchu cząsteczek w relacji do procesów bliższych fizyce kwantowej, ale też mikrokosmos niestabilności hormonalnej (czyżby czas na „krytykę hormonalną”, zapowiedzianą niedawno przez „Teksty Drugie”?) i drżących włókien; są tropy żeglarskie, bo z inspiracji Sosnowskim pozostał flow i chart, podbity muzycznością, eterycznościa i erotycznością odwijającego się języka („dom ran” został tu otwarty na oścież, przewietrzony i nadpisany, tandaradei). Tyle że Fleszar więcej mówi o sobie i tej drugiej (bo pisze erotyki), niż o nas, bardziej interesuje go przemierzanie neobarokowego świata wewnętrznego (honetyzmy? raczej pejzaże postapo – bliższe Bartłomieja Majzla, coś z Beksińskiego może, mielą też tryby Oneironu), niż uwodzenie wczesną dekonstrukcją i spektrum głosu.
Wiersze są zaplecione w łańcuchy jakimś słowem wywoławczym, często epitetem czy obiektem – ten z końca jednego tekstu staje się tematem lub rekwizytem kolejnego. Zaplecione albo skute, jeśli na łańcuch patrzeć jak na część okrętu (ale to też sprężyna, struna, ścięgno, sznurówka, cięciwa – całe ciągi wiązań wokół uruchomionego „rekwizytu”, który aforduje dalsze czynności). Ponadto wszystko tu rdzewieje (ratusz, ciała, plemię, nawet sam ruch). Tak jakby nad tym światem od początku wisiało widmo niewczesnych rozważań, korozji i spóźnienia (rzeczy zastygłe w czasie, efekty po erupcji). Zardzewiały jest sekstans, więc i pomiary, i sama mapa, a wszystkie czynności nabierają rytualnego ciężaru:
Tańczymy wokół ogniska dogasającego w brzuchu.
Twoje oczy się mienią, to naftowy ocean.Ojciec krzyczy, że w ostatnim zębie mądrości
hoduje rdzewiejące plemię. Strzała przestrzela widnokrąg.(…)
(„Marmurowe dłonie zaćmiły słońce”)
Bardzo wysoki poziom metaforyzacji panuje w tym tomie: jeden wers ustawia ramy sytuacji lirycznej i już w kolejnym odlatujemy, słowo robi słowo. Gdybym wybierał wers najbardziej autotematyczny, pewnie zdecydowałbym się na ten: „To takie topienie supłów w myśli gęstej i ciepłej, gdy słowo/ jest wstążką figlarnie oplatającą język”. Tak zdaje się myśleć autor o wierszu jako całości: myśl jako zawiesina, w której wiją się i roją nici (nicienie, pasma) aktów mowy. Ceniłem Fleszara sprzed debiutu za gęstość i jazzowość frazy, za słuch muzyczny i jakąś odwagę (młodzieńczego przecież) erotyku. Teraz najbardziej lubię w nim miniatury, skrót rozbuchanego, kosmicznego obrazu, złapanie go w kilka wersów. Ale stawką tego debiutu jest chyba pobudzenie, wyjście z letargu w kunstkamerze późnej nowoczesności. To pisanie dostojne, z wysokiego C, ale jakby przeciw niemu, w pół drogi (lotu) do „Łucznika” Przemka Suchaneckiego, próbujące mówić „w taki sposób, by strzałka czasu/ nigdy nie przecięła linii życia”.
Na przeciwnym biegunie jest pojawiająca się dość niespodziewanie „Patria” Michała Grabowskiego. Ze skrzydełka poleca ją Agnieszka Wolny-Hamkało, a z ostatniej strony okładki Eliza Kącka. Grabowski to ciekawa osobowość, tłumacz (m.in. AWH, ale też wydanego w Łodzi Jacka Bierezina po francusku), twórca emigracyjny, który w Paryżu próbuje animować jakieś enklawy dla polskiej poezji i chyba wychodzi mu to całkiem dobrze. Dawno tego słowa – patria – nie słyszałem, bo w Polsce dziś zdecydowanie częściej używa się tego drugiego, brzydszego (choć były i takie czasy, gdy prowadzono zmyślne gry z cenzurą, a wówczas „umiłowana patria” była gwoździem do trumny „płomiennej Partii”). Forma tytułowa jest więc formą przestarzałą, ale to nie znaczy, że Grabowski pisze z jakiejś archaicznej, XIX-wiecznej polszczyzny. Ten akurat zabieg odnosi nas bezpośrednio do wystawy fotograficznej pod tym samym tytułem Oleñki Carraso, a więc również do kwestii migracji i re-migracji oraz poszukiwania swoich korzeni. „The word «patria», whose etymology takes us back to the Latin term Pater, the father, with all the nostalgia, all the happiness and pain sometimes, but always with the heart. The father incarnated, yes, but also the homeland as the land of our ancestors, the one from where we come from, the one that is dear to us” – czytamy w opisie katalogowym. Po polsku byłaby to bardziej ojcowizna, ale wówczas stracilibyśmy ten intelektualny rys, który w pisaniu Grabowskiego jest istotny i włączyli się rączo w zwrot ludowy (a akurat nie spod linii ojca, tylko matki pisze autor).
Mamy zatem książkę o ojczyźnie, ale rozumianej jako kraina dzieciństwa, jako dom po dziadkach, ten, do którego trzeba wrócić po czasie, żeby go zagospodarować, wyremontować, być może odsprzedać. Mamy pracę prywatnej pamięci i jej zapośredniczone przez media mechaniki. Zarazem istotnym elementem – tu zaszczepionym przez baśniowe konstrukcje, w tym m.in. historię o trzech świnkach – jest swoista miękkość tego pisania, jego manieryczność, pewien rodzaj wystylizowania, któremu doskonale odpowiada tytułowa metafora. Wystawianie na sprzedaż/na ogląd takiego „domu dzieciństwa”, niby dawno porzuconego, ale będącego swoistym widmowym archiwum, okazuje się więc zapraszaniem obcego w swoją przeszłość (potencjalnego kupca, ale i samego czytelnika). Jako że podmiotowi w różnych miejskich sytuacjach – powrotach, zwiedzaniach, rozmowach barowych, przechadzkach – towarzyszy aparat fotograficzny i autokomentarz do interpretowanych po czasie zdjęć, a więc wgląd w siebie, dostajemy wiersze pisane spokojnym rytmem, wyciszone, wręcz medytacyjne, ale też trochę zza mgły, z filtrem, jak w „Aftersun” Charlotte Wells: „jak nazwać każdą rzecz która tam leży jakim sposobem pamiętasz/ tyle szczegółów moje wiszą na choince i cieszą mnie/ a trochę męczą pareidolie zastępują bajki/ twój uśmiech jest jak świt/ który nagrzewa ziemię powoli wystarczająco/ żeby to jakby uchwycone kątem oka w okamgnieniu wyparowało”.
Pareidolia, zjawisko dopatrywania się znajomych kształtów w losowych obiektach, wystawia nas na grę spod znaku „różnicy i powtórzenia”, melancholii i szukania sensu w nadinterpretacji pozornych znaków i gestów („czy możliwe że tyle spałem w tym domu/ że zapamiętałem go inaczej […]/ strach odpychanie nostalgia litania/ poranne ostatnie pożegnanie czuwanie wieczorem/ nocą i przy świtaniu czekanie/ niedoczekanie nieoglądanie/ się za siebie i raz jeszcze powrót”). „Patria” to trochę taki dom z waty, snów i wspomnień (w kontraście do tego z „betonu, zmęczenia i śniegu”), przez pomyłkę przemalowany na „majtkowy róż”. Sprząta w nim Kopciuszek i śpi Królewna. Ale obie są facetem po trzydziestce. I to jest urocza sprawa.
Inny i osobliwy jest za to „Pakameron” Zalibarka, czyli Marka Zalibowskiego (istna eklektyczna blurboza z czwartej strony okładki – Szczerek, Orbitowski, Grzebałkowska, Taborska; a jeszcze w tomie, na ostatnich stronach: Piotr Augustyniak, Marcin Bałczewski, Wojtek Brzoska, Marcin Czerwiński, Jerzy Franczak, Konrad Góra, Magdalena Grzebałkowska, Tomasz Kozak, a także Łukasz Maciejewski, Przemek Owczarek, Karol Pęcherz, Jakub Roszkowski i Jakub Woynarowski – wow, chyba nie mam łącznie tylu znajomych, co Zalibarek blurbistów; recepcja zrobiła się sama). Jeśli ktoś nie zna Zalibarka – rysownika i artysty multimedialnego, to mógłby sobie zajrzeć na stronę zalibarek.net, jak radzi nam nota autorska, ale nie może, bo strona nie działa. Autor jednak istnieje (jest na to dokumentacja fotograficzna, wideo i liczne prace rozsiane, w tym te związane z kontem instagramowym, więc nie jest to żaden Pierre Menard). Mamy tu miks wierszy i kolaży w duchu – powiedziałbym z dużym wymachem – surrealistycznym czy wręcz bebechorealistycznym: erotyka, dekompozycja, prowokacja religijna, object-art, co nie może dziwić, bo autor jest założycielem wspaniałego, choć efemerycznego magazynu „o zabarwieniu nadrealnym” „PUZDRO” (2005-2012). Tak czy tak – „Pakameron” to doskonała zabawa na setną rocznicę manifestu Bretona dla wszystkich narzekających, że surrealizm się u nas nie wydarzył. Otóż wydarzył się, i to w wielu postaciach, a ostatnio stał się bardzo, ale to bardzo modny jako temat wycieczek poetycko-wizualnych, choć Zalibarek uprawiał go na długo, nim ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby cokolwiek świętować.
I naprawdę pięknie pisze autor, przekornie, zmieniając pakamerę (schowek na towary, dosł. Packkammer, czyli „komora na rupiecie”) w gościnny salon, zapraszając nas i do tych elementów intymnych (zdjęcie pieska, bura od żony Kasi, zdjęcie żony „Mówiącej do Pomidorków”, ząb w szufladzie) i w swoisty gabinet osobliwości estetycznych (umiłowaną przez surrealistów kunstkamerę), instalacji, w których obiekty łączą się nienaturalnie z codziennym życiem. Zarazem „Pakameron”, trochę jak „Dekameron”, urasta do rangi schowka, w którym uciekający czas opakowuje się w historie (a w naszym przypadku wiersze) i wystawia na pokaz, dla uciechy, dla zagadania nudy i zbliżającej się śmierci. Zalibarek ma dystans do pisania i samego pola literackiego typowy dla późnych roczników siedemdziesiątych, jego wiersz jest żartobliwie niezobowiązujący i zarazem z łatwością pożera sobą kolejne przestrzenie, ba, nadyma się i osiąga skalę kosmiczną, trochę jak u Piotra Janickiego (por. taki wyimek z „Podlewanie. Balkon”: „Gdy staje się Mówiącą do Pomidorków,/ wiem, że już na dobre oddaliły się/ pretensje wszystkich światów –/ czułe podlewanie ocala zmierzch/ od żrących podmuchów”). A wszak „Zdania po wielokroć się składają./ Poezja naprowadzana jest laserem./ Każdego dnia czuję się lepiej.// Debiutować można do utraty powagi” (z „Dni na pokaz”).
Humor jest tu przaśny, krytyka ekologiczno-katastroficzna przypomina wędrówki po muzeum dinozaurzych podróbek z drukarki 3D, a zachwyt wydaje się przyziemny i sztubacki (cały cykl „Cudowność. Zwykły dzień”, z powracającą puentą „tak odkryłem cudowność”, np. „która nie pomieści się/ w kryptach, relikwiarzach,/ stallach pełnych wahań”, aż po „tak odkryłem cudowność nienachalną” – to perełka). Sny wplata się naturalnie, jakby od niechcenia, w ciąg monologu lirycznego, a potem odbija od nich w już przetworzoną, zmetaforyzowaną egzystencję: „Śniłem dziś standardowy sen/ o stopach zespawanych z podłogą./ Teraz zakładam spodnie/ z gumowymi strzemiączkami./ Opieram się wyrywności./ Nie podsycam rozbiegów,/ niczym wytrawny skoczek wzwyż –/ zawieszam dzień./ Pomiędzy podeszwę/ a strzemiączko/ wkładam bloczek pumeksu./ Drobię,/ drobię,/ drobię”. Właśnie ta umiejętność drobienia, łączenia absurdu, surrealistycznego rozmachu (wizji i krytyki) i przyziemności (życia w piżamie), to główna dominanta pisania Zalibarka. Jest uważny jak Perec (więc podgląda to codzienne życie, które nieustannie zbacza z kursu i groteskowo wydłuża sobie kontury wśród stosów przedmiotów) i równocześnie błazeński, szkicowy, jak z satyr Cocteau.
Najbardziej kupują mnie sprawozdania z wypraw w nieznane, pasaże, cała psychogeograficzna podściółka pisania, bo Zalibarek ma, zdaje się, doskonale opanowane wszystkie historyczne techniki surrealistycznego rozprzęgania zmysłów, dryfowania na obrzeża („na przekór poetyce/ śródmiejskich ogródków/ piwnych”), bez silenia się na akademickie wskazania i interteksty – o to, tu, patrz, tu robię z Bretona. Życzę jego pisaniu podobnie afirmacyjnego i ciepłego przyjęcia, jak miało to miejsce z innymi artystą wizualnym, koczującym przez lata na poboczach pola poetyckiego – Pawłem Stasiewiczem.
A skoro i jego wywołałem (napiszcie wreszcie coś o „Drugim pół”!), jako poetę i naczelnego typografa w Convivo, to skrótem gnamy do Warszawy i też w surrealizm. Kameralne wydawnictwo Anny Matysiak i zarazem hegemon liryki z ostatnich lat, w 2024 dostarczyło tylko dwa debiuty, za to oba bardzo dobre. O fascynującym tomie Amelii Żywczak „Tylda” (wcześniej uczestniczki połowowych projektów BL podobnie jak Fleszar, ale bez efektu tomu czy tam „laureactwa”) też wspominałem już w internecie. Atakująca nas z okładki „kolistość” soczewki sugeruje, że będzie to książka o oku – i rzeczywiście jest go sporo, zwłaszcza tego surrealistycznego, hiszpańskiego, wprost rozmawiającego z Buñuelem i Dalim („stelaż mostu jest miękki jak masa, gąbczasty jak retor”). Jest patrzenie na coś (staliśmy, oglądając; patrzyliśmy na – powracają często czasowniki związane ze zmysłem widzenia), w siebie i w głąb, w poprzek i poprzez czas, jak na stopklatce z kilku różnych prędkości, por. choćby „dreszcz”: „koszulka w plamach potu jak pojezierze mazurskie w jeziorach/ mazurskich ścięcie gęsi w piwnicy pomarszczone palce skubią/ pióra pies wskakuje pod koła skapującej limfy na trzepaku/ ręczniki plażowe z nagimi paniami i bayernem monachium// dym opuszcza płuco”. Widok wydaje się całkiem konkretny, ba, jest prawie że widokówką z wakacji na mazurach, a jednak ta koncentracja na dymie, na wydechu, na niewidocznym przecież płucu i jego zawieszonym w czasie ruchu – robi wiersz.
Sporo w tomie tych sytuacji obserwacyjnych, które jednak – i to najlepsze – prowadzą w nieznane, odrealniają lub zakrzywiają obraz rzeczywistości, niekoniecznie dotycząc od razu (samo)poznania podmiotki. Od „stoję na obłym oku mojego brata, z którego widzę obłe oczy moich/ braci. w dole jest powieka” do „łamałam szczudła na których stało oko” dokonuje się jakaś wolta w ugruntowaniu bytu, piętrzeniu go jakby wprost ze „szkoły Wawrzyńczyka” (o ile takowa już zaistniała siłą jego sugestii krytycznej). Bo patrzenie jest tu całym procesem egzystencjalnym – jest umocowane w przestrzeni, namacalne i fizyczne, a czasem wręcz geograficzne. Jest zadaniem – umościć się w materii, w kosmicznej zupie, ale też umieć afirmować obcość perspektywy, wyporność tego obiektu, podszywającego się pod antropomorficzne podmiocię. Oko tworzy płaszczyzny, z których wzrok uskakuje na inne plany egzystencji: w otwartą mięsność, a za nią w owadyczną kostyczność skorup i pancerzyków. Od czystej linii okręgu ważniejszy jest bowiem dla Żywczak chrząstkowy fałd małżowiny (i to jakby znowu Dali, ale też tytułowa ~).
Druga oś przebiega podług zasady „między dziąsłem a wargą tężeją chwasty”. „Tylda” to takie zaproszenie do jamy (ustnej) poezji. Zęby (w różnych konfiguracjach) są tu łącznikiem-progiem między kośćcem (szkieletem, ale też rusztowaniem świata), miazgą (otwarciem ciała, raną, mięsem, płynnością stanów psychicznych i samej materii) i słowem, jego technicznym wykorzystaniem i zużyciem w wierszu, który zaszywa rzeczywistość, ale sam traktuje głównie o jej rozpruwaniu i wypłukiwaniu, o – to starty topos – szczelinach istnienia. Nie wiem, kogo podglądała Żywczak (pewnie najbardziej Justynę Bargielską, np. taki ciąg narracyjny: „wyjebałam się na rowerze jadąc przez pragę co spowodowało/ otworzenie się tętnicy udowej z której ku uciesze przechodniów/ zaczęła wyłaniać się postać kanadyjski matematyk po/ pogodzeniu źrenicy ze światłem wyciągnął z tylnej kieszeni zapis”), ale sporo w jej pisaniu talentu, niewykalkulowanej ekspresji, eksplorowania możliwych połączeń. Potrafi docisnąć tam, gdzie inni by się zatrzymali i to właśnie postrzegam jako zaletę, ten rodzaj odwagi, która nie każe się wycofać, gdy sytuacja liryczna okazuje się zbyt dziwna, a język musi unieść metafory: „prowadziłam nóż do masła po twoim nadgarstku/ jak prowadzi się dziecko do żłobka// będę się martwić gdy ząb spotka pestkę”. A przy tym nie ograniczamy się do somatycznych i konfesyjnych introspekcji, do opowieści o „ja”, szukającym swojego miejsca w złym świecie („jestem domieszką, tarpem na polu namiotów, pękniętą uszczelką,/ przez którą zbiegają dzikie zwierzęta” – taka to podmiotka-szczelina, szukająca ujścia). Jest w tym pisaniu wizja, rozmach i cel. Tu „język nie zna przypadku”, choć mogłoby się wydawać, że właśnie przypadek determinuje całą pracę wyobraźni autorki. Mówmy jednak jakby w polemice z Mallarmé, w trybie lekturowej konieczności, skazani na poetyckie intarsje i całą tę ontologiczną ortodoncję. Im więcej mija od pierwszych lektur, tym głębiej mi ta książka siedzi w głowie, czyli trwa w najlepsze.
Drugą z debiutantek Convivo, Sonię Nowacką, znam po sąsiedzku, z biurka obok w zakładzie IFP. Jej działania krytycznoliterackie też. Książki za to nie znałem wcześniej, bo wiersze z niej nie były na ogół publikowane, kilka pojawiło się na koniec w „Notatniku Literackim”, ponadto jakiś turniej czy prezentacja sprzed lat, ale autorka nie walczyła o żadne Połowy, Biereziny, konkursy na debiut itp., po prostu cyzelowała sobie teksty przez lata, choć w tym czasie wyrabiała też pozycję we wrocławskiej krytyce i widzialność w polu. „Saros” trochę więc odkładałem, czekałem na pierwsze recenzje. Nie doczekałem się (może dlatego, że nie mam TikToka i opieram się „titkokowej inflacji” w błogiej nieświadomości przed „dabloonowym krachem”, a może po prostu nie czytam właściwych person; myślę, że ta recepcja ruszy po nominacjach do nagród i wygraniu Kazaneckiego i będzie nieco bardziej obfita niż tysiąc znaków w „Tygodniku Powszechnym” z sojuszu między nagrodą i pismem).
Mniej więcej znam za to zainteresowania naukowe autorki: retrofuturyzm, II awangarda, kosmiczne delfiny, brokatowe sci-fi, fisherowska krytyka kapitalizmu, luźno akademicki, intelektualny rys z elementami teoretycznego podbicia i szukania dróg poza (czyli: wszystkich nas wychowała sosnowszczyzna, a potem każdy sunął na bezdroża). Efektem tego jest tom gęsty, o długich wierszach i bardzo długich wersach, erudycyjny i wymagający skupienia. Rozluźniać ma go pozorna świetlistość figur, pokoleniowa memiczność, vaporwave (albo soviet disco, kto wie) i elementy performatywno-eufoniczne, wręcz rapowe. Nowacka ma słuch i chce, żeby czytać ją na głos (na końcu kod kreskowy od odsłuchu, mój nie działa; za to na YT jest już jako audiobook). W żadnym razie nie jest to jednak książka slamowa czy freestyle’owa, chociaż to najbardziej rapowe teksty, jakie czytałem od czasu wycofania się z obiegu poetyckiego Bartka Horyzy. Chodzi o rymy, o rytmikę, o sposób puentowania, o powtórzenia, gradacje i ogólny mechanizm addycji i wyliczenia. Najbardziej autotematyczny fragment (choć jest ich dużo, bo Nowacka lubi grać z definicjami własnego pisania) to: „te wiersze są swapowaniem przez DC te wiersze/ były tam gdzie nikogo nie ma jeszcze wszystkimi/ filmami w necie te wiersze są jak hand made na metce/ z made in china bierzcie”.
Świetne jest to potrójne kodowanie: można iść za porządkiem zdaniowym (wirujemy wówczas w narracji lirycznej jak woda w odpływie) lub w zgodzie z przerzutniowym (wtedy każda klauzula to przycisk akcentowy, a ostatnia to taki mic drop; i dobrze się to czyta pod bity z Fisza&Emade, bo jednak starość aksolotla i wszechobecna melancholia). Ale można też czytać „na głucho”, powoli, bardziej elegijną manierą z Sosnowskiego, zwłaszcza że jego chochole tańce na koniec milenium (dryf po serwerach, szum na liniach, świat jako symulakrum, pochody dziewcząt w bieli i chłopców w błękitach), napotykają u Nowackiej metaforykę II awangardy – katastrofizm Czechowicza z rozdartym niebem, „żniwami huku i blasków”, zatapianą ziemią, wyczerpaną przyszłością, retoryką zmarnotrawionej pracy i gasnącego światła. Horyzontem są więc z jednej strony memiczno-astronomiczna część twórczości Ani Adamowicz (oczywista dedykacja w ostatnim wierszu), z drugiej Tomek Bąk i jego nagi wodnik, wysadzający Bank Centralny, któremu odpowiada tu beznadziejnie „śmieszny ośmiobitowy/ dinozaur skaczący przez kaktusy”. Moje lekkie zdziwienie na koniec: oboje dali blurby, a szukałbym jednak u kogoś „spoza”, ale przynajmniej wiemy, gdzie pada jabłko Newtona. A może najbliższy byłby, nieobecny tu, kosmiczny Radek Jurczak, ten remiksujący Dylana Thomasa w „Zakładach holenderskich” („i napełni/ ich światło, u stóp i dłoni nosić będą światło, i filtrów/ błękitu już nie będzie, i śmierć nie będzie rządzić nami”). A może jednak Jakub Sęczyk i jego elegie o trzeciej zmianie i gasnącym świetle? Owszem, Nowacka pisze w pokoleniowej chmurze głosów, wspólnych tropów i odczuć, ale brzmi wśród nich całkowicie samodzielnie.
Po pierwsze primo: jej wiersz pracuje przeciwko taniej konfesji, autentyczności i tym wszystkim szantażom emocjonalno-podmiotowym, które każą pokochać autora i mu współczuć. Tu raczej podmiotka z zaskoczeniem studiuje puste miejsce po sobie samej. Po drugie primo: elegijna pozostaje kadencja jej wiersza, ale elegijna świadomie, ironicznie, bo żadnej pustki czy śmierci się tu nie opiewa, a w polityczną moc wyobraźni właśnie traci się wiarę. Tu się raczej stylistycznie podnosi rejestry przesytu, przebodźcowania, dodaje banał epoki algorytmów oraz virali i ubiera się to w niesamowicie kunsztowne przebiegi („w źrenicach nad nami dron brzmi jak mucha wplątana w roletę”). Po trzecie primo: nowy katastrofizm, ten planetarny, który zmiata naszą blue dot z mapy wszechświata, ale sam w sobie jest raczej efektem kryzysu wyobraźni, niż alternatywą („co mogę jeszcze wymyślić the waste space popsuta przestrzeń”; u źródeł cały czas stary dobry Czechowicz). Tytułowy „Saros” zaczyna się dłuższym mottem z „Na srebrnym globie” Andrzeja Żuławskiego. Mógłby się kończyć scenami z „Solaris mon amour” Kuby Mikurdy, bo zostajemy w tańcu widm: „a noce trwają ponad szczyty światła/ i nie tracimy słońca lecz rozpęd w orbicie/ bezsennie się krąży po orbicie światła/ tak krążyć bezsennie i nigdy nie wracać”. Świetna to jest książka, taka, która sobie spokojnie czekała przez ostatnie lata i w ciszy dojrzewała do swojego momentu.
A skoro w katastroficznych algorytmach i viralowych przegięciach jesteśmy, a ponadto w Warszawie, to jeszcze jeden tom, który się trochę odleżał na różne sposoby, a pewnie mógł już kilka lat temu wyjść w BL (Połów 2019). W międzyczasie Sara Akram (lublinianka) obroniła doktorat na UMCS, a po wydziedziczeniu ze Staromiejskiego Domu Kultury Beaty Guli powstało wydawnictwo Wspólny Pokój, kontynuujące dawne tradycje „Wakatu” i estetyk warszawskich, które jako swoją drugą pozycję (na pierwszy ogień poszła Maria Cyranowicz, ze zbiórki zresztą) wydało jej debiutanckie „karm:”. Bardzo mi się ten ułomny anagram z tytułu podoba, ma w sobie coś urokliwego i zarazem koduje językową samoświadomość autorki. „Po drugie: jestem młodsza od sieci WWW o cztery lata” – tak Akram zaczynała autokomentarz do wiersza „monodram qwerty” sprzed lat (w tomie w niezmienionej formie, na stronie 9, a nie 11, jak informuje spis treści; znajdziemy też w sieci jedną z najbardziej rozmijających się rozmów finalistów Połowu – wówczas pytania zadawał Tomek Gromadka). Trudno w to uwierzyć, bo rocznik 1994 to przecież wcale już nie tacy młodzi ludzie. Akram śledzi jednak to współwzrastanie z epoką Internetu i przygląda się procesom społecznym i politycznym swojego dorosłego życia, postępującej algorytmizacji, retoryce spamów i deepfake’ów oraz przyrostowi i przerostowi platformowych sociali w sposób zupełnie odmienny, niż robiła to „Perfokarta” czy cyberpoeci (choć jako jedno z dwóch mott pojawia się cytat właśnie z Maćka Tarankall; ten drugi jest z Emilii Konwerskiej). Tu nie ma już zachwytu czy nawet ciekawości, nie ma też wiary w szansę przechwycenia takiego języka i technologii dla dobra jednostki, w jakąś „wspólnotę sieci” i komunitarne fantazje o dobru wspólnym. Wszystkie ruchy są ruchami pozornymi, częścią symulacji w wielkim, wirtualnym spektaklu („nosiłam się ze światem ale świat okazał się atrapą”), w którym rządzi „prawo chromu”: „środek amnestii określa page rank/ przeciskam się i znikam/ mój szer wbrew śladowi węglowemu”. Niby obowiązuje jakaś „zasada rzeczywistości”, która nieustannie przypomina o sobie podmiotce, weryfikuje jej cielesność i sygnuje psychiczną kruchość, ale i tak „do skrzynek nadawczych wślizguje się viral gładki/ i obły markuje strony nie chce się zeszklić na elipsach” („org i stało się”).
Ale nie jest to przecież tom o narzekaniu. To raczej rozpaczliwa litania do niebieskiej tabletki – prośba o szansę ponownego zalogowania się, choć wiadomo, że to już niemożliwe. Akram korzysta więc z piosenkowego rytmu, napędza się nim, stymuluje do kolejnych przetworzeń danych („Mistrz Worda banuje SEM w głośnikach ścina biel/ szeruje szmer w przedsionkach i rozrasta się” albo „roztrwonić mięso/ słać gęsto grzanki z pesto karmić się rtęcią”). I niby „pulsuje wkurwienie w rytmie flamingo flow”, a „w samym sercu algorytmu króliczki wieszają system i zlizują krew”, ale to taka zemsta i taki finał Matrixa, na jaki zasłużył dla nas fundusz powierniczy z inwestycją w instagramowe influencerki i akcje Duracell („karm mnie ręko która wróżysz ze smutku i lęku// ulga to system w którym nie gram więc nie mogę przegrać”). Chrystologiczny horyzont zbawienia zredukowany zostaje do jednostkowego cierpienia podmiotki, a raczej do braku ulgi, a więc możliwości rozładowania i przyjemności ujścia. Wszystko się kondensuje w libidalnym „sercu algorytmu”, w jakimś energetycznym rdzeniu, utrzymującym mechanizm w działaniu. Najbardziej fascynuje mnie w tym pisaniu jednak nie diagnoza na temat kondycji świata i nie jego stępiona od kodu binarnego metafizyka, tylko to, co późny de Saussure badał jako anagramy fonetyczne i w czym szukał wręcz magicznego klucza do korzeni europejskiej literatury. Te różnorakie konfiguracje odbić imienia i nazwiska: s[a]r[a] [a]kr[a]m, homofonii, przebitek sr-fr-kr-tr (z Fragleską jako jedną z bohaterek, najbliższą samej autorce) i przesłyszeń (chrom/chromy, krypty/skrypty) – jakbym równocześnie czytał wiersz i sam język, parole i language, a Akram próbowała w tym drugim (niemożliwym, bo abstrakcyjnym) kodzie odcisnąć swoją sygnaturę.
Zostajemy jeszcze na chwilę w stolicy, po sąsiedzku, u Rafała Czachorowskiego w Fundacji Duży Format, za to opuszczamy światy wirtualne. Debiutu Macieja Krajewskiego (vel Łazęga Poznańska) „Wiemy już wiemy” nie zdążyłem uważnie przeczytać (ale obejrzałem sobie świetne, czarno-białe zdjęcia, robione przez autora i obficie występujące w tym bogato ilustrowanym tomie), za to znam książkę Michała Nizgorskiego „wypchnięty z gniazda” i teraz kilka słów o nim. Czemu wypchnięty? Raczej: wrzucony w świat, osierocony, a może nawet: ten, który sam wybrał sobie pisklęcą tułaczkę myśli, poszukiwanie sensu na własną rękę, skoro „jaskółka”: „wysiaduje i wypycha młode z gniazda/ to odwrotnie jak u ludzi z myślą/ która wychowana przegania w świat”. Są w tym tomie zabawy językowe i puenty oparte na oczywistych grach frazeologicznych, których po prostu nie lubię, np.: „zanurzona trzy metry/ pod wodą w miłostanie// zdębionym lekko pokrzyczanym/ i albo nauczysz się/ pływać po wierzchu spraw/ albo nabiorę wody w usta” („krytykujesz mnie”). Nie bardzo potrafię też przebić się przez ten dziwny, lekki, może humorystyczny (jowialny?) i afirmacyjny ton pisania Nizgorskiego, trochę jakbym czytał franciszkański okres Staffa, kiedy pogodził się już był z całym stworzeniem. Ale są też w tomie momenty medytacyjno-obserwacyjne wolne od tego językowego fajnowania (bo „fajnie jest rozwieszać pranie/ rozumieć się raz pięćdziesiąty czwarty”), jakby wiatr zamierał nagle i wszelki ruch ustawał: „chram shinto to ja/ i biała noc// śnieg jest tak naprawdę niebieski/ wdziera się do domostw/ zostaje kilka chwil” („dale”) albo w puencie „pewności”: „paruje biały dzień/ długo padają/ przezroczyste zdania” – proste, a jakie ładne.
Nizgorski ma chyba naturalną zdolność do form haikupodobnych, ale zdolność tę tłamsi jego skłonność do zabaw językowych, neologizmów, przekształceń frazeologicznych, przybosiowania i myślenia językiem, a nie światem, do wygłaszania prawd i odkryć (nawet w formie anegdoty) a nie zadawania pytań i wątpienia. Właśnie: tego ostatniego w tej książce nie ma prawie wcale, choć samo słowo pojawia się w niej aż trzy razy, ale zawsze jakoś fałszywie, twierdząco, np.: „wiem ile waży gałązka/ to za mało by ją unieść/ to za wiele wątpliwości/ by nią rozwiać chmury” („niebieski ptak”). Podmiot w ogóle dużo wie o życiu, „wiedzą życiową”, jak to się mówi, a nie tą książkową. I chętnie się z nami tą wiedzą podzieli. Zamiast erudyty mamy więc kogoś w rodzaju mędrca zen, takiego hippisa od new age i samozwańczego psychologa po sześćdziesiątce (Nizgorski to – podobnie jak Akram – rocznik ’94, a tom raczej nie jest liryką maski), którego bardzo byśmy nie chcieli spotkać w roli terapeuty, bo słuchałby o naszych traumach z tym ciepłym i rozumiejącym spojrzeniem kogoś, kto już poznał wszystkie odpowiedzi, z każdego pieca zjadł i niejeden orgazm wywołał (serio). Przedziwne pisanie, kojące i irytujące zarazem.
To chyba tyle z opowieści o „dużych graczach” (w ich często jednoosobowych działalnościach gospodarczych lub fundacjach), rozsiadłych w centrum pola. Domykam podium: Wawrzyńczyk (za bycie nieznośnie dobrym poetą), a ex aequo na drugim stopniu podium Nowacka (za kiczowy trans w tej kosmicznej kotostrofie), Zalibarek (za piżamowe party w surrealistycznych piwnicach) i Górecka (za symetrie i wzory, które niczego nie tłumaczą).
W GALOPIE, czyli odmieńcy
Ostatnią i najkrótszą część podsumowania poświęcam sytuacjom marginesowym, tzn. pojedynczym tworom wydawniczym, kuriozom, zaskoczeniom niekoniecznie pozytywnym i wszelkiemu dobremu i złemu stworzeniu, które się po świecie rozpleniło w minionym roku, a nie złapało się w poprzednie rubryki. Ale to nie znaczy, że wśród odmieńców są tylko rozczarowania – to raczej oboczności wydawnicze, niekoniecznie rywalizujące o centrum pola.
Uwaga: długie zdanie. Nie udało mi się niestety przeczytać książki konkursowej, na której mi jakoś tam zależało (za mało samozaparcia), czyli wydanego w Kwadraturze (jako efekt ichniejszego Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Kwadratura”, otwierającego III serię wydawniczą) tomu „43 wiersze dla @kareniny630”, czyli debiutu instagramowego peja nogi_izoldy_morgan_reaktywacja, który zajmuje się wrzucaniem zdjęć wierszy (dobrych i złych) z różnych dawniejszych książek, choć zdarzają się i książki nowe (nie zamówiłem przez Internet, bo liczyłem, że może uda się kupić w księgarni, nie udało się na razie). Bardzo mnie jednak ciekawi, jakie wiersze pisze pozostające anonimowym bytem autorze, które tak dobrze oczytane jest w historii naszej poezji, a zarazem wolne od tych wszystkich akademickich usztywnień, każących ją widzieć nie poprzez poszczególne teksty, tylko procesy i następstwa tych procesów. Z tych kilku tekstów (dobra, ok. dziesięciu), które miałem okazję przeczytać, wnioskuję, że rzecz ma w sobie jednak coś z żartu i pastiszu erotyku, że trochę przypomina „Nowe wiersze sławnych poetów”, tylko wszystkie napisane w kabaretowym stylu Tuwim-Gałczyński-Jasieński, z taką buffo szansonetką dawnej sceny kawalerskiej. W sam raz na dział „inne i osobliwe”, co nie znaczy nieudolne (oj nie, jak najbardziej udolne, po prostu taki humor i najnowsza poezja jakoś nie chcą się spotkać).
Jawnie antyhumorystyczny jest za to Paweł Kuligowski – postać mniej anonimowa, doktoryzowany filozof, magister historii, filologii klasycznej i kulturoznawstwa, programista i nieakademicki autor kilku książek eseistycznych, poświęconych głównie filozofii kultury (w tym hermeneutyce i gnozie, ale też literaturze i kulturze baroku). Od lat publikuje we wrocławskim wydawnictwie ATUT, ale po raz pierwszy sięgnął po formę w pełni poetycką. Tom „Jaki kolor ma anioł i inne wiersze z epoki wielkich odkryć metafizycznych” to jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakimi obrodził rok 2024, czyli wedle oficjalnych administracyjnych ustaleń Wrocławia – Rok Anioła Ślązaka (z innych dziwności wymieńmy „Boskie światło albo domniemany raptularz Johannesa Schefflera, który przybrał imię Angelus Silesius” Roberta Gawłowskiego w trzech językach, ponad 700 stron quasi-dziennika, będącego jednocześnie zbiorem wierszy i próbą rekonstrukcji biografii śląskiego mistyka). Tradycja poezji metafizycznej na Dolnym Śląsku zawsze miała się nieźle, wystarczy przypomnieć liryki Marianny Bocian, Urszuli Benki czy niektóre z ostatnich tworów wydawnictwa Akwedukt. Jest to w pewnym sensie nisza nisz, bardziej niszowa niż sam „Topos”, bardziej odległa od współczesnego pola literackiego i obojętna na nie, niż moglibyśmy podejrzewać, przeglądając kolejne numery (darmowego przecież, bo dotowanego przez miasto) „Formatu Literackiego”.
Ale wróćmy: Paweł Kuligowski, autor m.in. „Epaenus sive Aenigma” i esejów „Zagadka rozpadu kosmosu”. I czytamy: „choć w nocy płynę/ poza ocean/ nie mam bosmana/ ani załogi// moje komendy/ cokolwiek cierpkie/ nie budzą w nikim// nijakiej trwogi/ wszystko co moje/ śpi ze mną w trumnie/ wszystko co moje” („viatori salutem”) albo „ilekroć najdzie/ go tęsknota/ sprawdza ile ma/ w sobie złota// ile ma światła/ ile soli/ co mu odpadło i nie boli” (to z „traktatu alchemicznego nocnego”), albo jeszcze taki jeden o golemie: „ponieważ serce ma z kamienia/ sądzi że serca właściwie nie ma/ a przecież serce/ choć jest kamienne/ ciężko pracuje w piersi pancernej” (z wiersza o długim tytule „golem, kiedy wyszedł z pieca, był twardy jak kamień i jak kamień kruchy”). W ogóle tytuły są tu iście obłędne: „w nocy odwiedziły mnie karzełki z cyrku doktora franza von stucka”, „balthasar van der ast znowu namalował jaszczurkę” z cyklu trzech wierszy „balthasar van der ast znowu namalował pająka, jaszczurkę i muszlę”, „zielona burza porwała wiatrak i zastąpiła go jakimś innym” (a to akurat całkiem udany tytuł przeciętnej ekfrazy obrazu Valeriusa de Saedeleera „Chmury burzowe nad wiatrakiem w Tiegem”, przedrukowanym w całości na rozkładówce).
Problem polega na tym, że w dzisiejszych warunkach kulturowych – w świecie odczarowanym, całkowicie pozbawionym metafizycznej podszewki, w polu literackim głuchym na różne formy religijnej naiwności, na skomplikowane traktaty mędrców-mistyków i serafinowe porywy serca ku Bogu – tego typu pisanie nieodróżnialne jest od grafomanii albo pisma schizofreników (i nie mam na myśli celowego, zimnego eksperymentu z takim językiem, jak w debiucie Marcina Podlaskiego „trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa”). Nawet jeśli stoi za nim fundamentalna refleksja, podobna do tej z rymowanek Anioła Ślązaka („Dwoje oczu ma dusza: jednym czas ujmuje,/ Drugie wprost ku wieczności stale się kieruje”), utraciliśmy do niej dostęp. Najsamprzód trzeba bowiem przebyć całą geometryczną podróż ku samemu sobie, z wiarą w jej sens i procedury.
Nie wspominałbym pewnie o tej książce, gdyby nie skala zaskoczenia i nominacja do „Orfeusza” – jeśli Zalewski uchodził w tym zestawieniu za modernistycznego klasycystę, to cóż powiedzieć o tym tomie? Na ostatnich stronach autor deklaruje: „Jestem modernistą, dlatego odczuwam pokusę wielorakości i niedopowiedzenia. Esej dał mi niegdyś narzędzia, by tę pokusę realizować, jednak poezja, którą zebrałem w tym tomiku, daje nieskończenie więcej. Jej zwięzłość i spoistość pozwalają na jednorazowe pokonywanie znacznie dłuższych odcinków w labiryncie wyobraźni – na owe skoki du même au même, z tego samego w to samo, z których wyrasta to, co w myśleniu najlepsze i najbardziej tajemnicze”, a potem pozwala sobie na jeszcze trzy takie akapity ucieczki od „spoistości”. Po tym wyznaniu następuje cała strona ikonografii – spis wszystkich obrazów i ilustracji użytych w tomie (czasem na zasadzie kontrapunktu do ekfraz): od „Tryptyku Ukrzyżowania” Rogiera van der Weydena, przez rycinę z „Cherubinowego Wędrowca” Anioła Ślązaka, po kadry z animacji Agnieszki Jarząb i Macieja Bączyka.
Te ponad sto stron utworów, inkrustowane bogato kolorowymi reprodukcjami, głównie malarstwa religijnego, próbuje odtworzyć tradycję chrześcijańskiej liryki metafizycznej – Blake, Scheffler, Sępem-Szarzyński na czele. I z pewnością są takie kosmiczne obrzeża, które tę próbę potraktują w pełni poważnie. Ja nie potrafię, bo gdy ktoś wydaje mi wierszem instrukcje: „zanurzasz się w bezmiar widzenia/ w którym światło prześwietliło każdą z przeszkód/ a bóg wyprostował każdą z krzywizn// wyciągasz swoją martwą rękę/ i chwytasz swoją niepochwytną duszę” („mój wiersz domaga się odpowiedzi”), wyjęte jakby wprost z nocnej audycji radiowej albo głowy mistrza gry przy papierowym rpgu, chyba nawet nie bardzo chcę ujrzeć to światło świecy, które pozwala widzieć jasno w zachwyceniu. Zdecydowanie wolę matematyczne ciemności Góreckiej, a nawet pościelową metafizykę Grabiaka.
Zostańmy jeszcze w tych tonach morowych. Wspominałem przy okazji Agnieszki Mohylowskiej o długowiecznych tytanach z Brzegu – KIT Stowarzyszenie Żywych Poetów, ale są też inni, może trochę mniej widoczni dzisiaj – Stowarzyszenie Salon Literacki, prowadzone przez Sławka Płatka i Dorotę Ryst. Do wydanych dotąd trzydziestu pięciu pozycji wydawnictwa dołączyła „skroplina” Tomasza Hildebrandta (czy to ten od powieści grozy?; chyba tak). Autor, jak na pełnioną funkcję przystało – dyrektora Centrum Kultury i Sztuki w Tczewie – do poezji podszedł bardzo poważnie i napisał tom o kondycji współczesnego człowieka, żyjącego w świecie wojen, kryzysów, w cieniu katastrofy ekologicznej itd. Ta społeczna wrażliwość przefiltrowana jest jednak przez spojrzenie prawie pięćdziesięciolatka, więc wiadomo, że będzie raczej „na poważnie” (chociaż przecież poeta od Hildebrandta o rok starszy – Adam Kaczanowski – od lat pławi się w pięknych klaunadach i remiksach, nie tracąc w wierszach nic z okrutnego poczucia humoru). To też takie spojrzenie na koniec świata, w którym większą rolę odgrywa apokalipsa i figury ofiarniczego ciałopalenia, niż wyciek oleju na Atlantyku i wycinka dżungli amazońskiej. Ta chęć „bycia na serio”, pisania z trzewi kultury, powoduje, że nawet temat płotu granicznego okazuje się w punkcie wyjścia wyższościowym lamentem, a w puencie kazaniem: „prędzej grzesznik dostanie się/ do królestwa niebieskiego/ niż matka z dzieckiem sforsują/ zasieki”. Cieszę się, że mamy wśród dyrektorów kultury (to taki specyficzny gatunek) faceta nieobojętnego na cierpienie świata wokół, i to czasem bardzo konkretnego świata, ale nie da się dzisiaj tak pisać – zarazem konfesyjnie i kazaniowo, koturnowo i kliszami, tak bardzo „z głębi”, że nic z tego nie pracuje na żywej mowie, bo ta obsypuje się w wielgachne popielnice: „sięgam po swoje odbicia w lustrze/ i wszystkie je ścieram na proch/ świat sypie mi się z rąk jak wypalone życiorysy/ z utylizowanych zbiorów danych osobowych// ile razy można spłonąć/ i bezustannie wygrzebywać się z popiołów”. Naprawdę nie wiem, co zobaczył w tym tomie Płatek, poeta może i niewesoły, ale bardzo świadomy językowo, taktowny, doskonale zdający sobie sprawę z niemocy współczesnego wiersza (por. z jego „obszaru niejasnego”, też 2024, świetnego tomu drogi, wręcz etnograficznej dokumentacji: „Obszar niejasny, zgrubnie przeciągnięty/ suchym wiszerem, co sadzę z popiołem,/ kurzem i mąką roztarł przez fragmenty” – i od razu wiadomo, że ktoś potrafi siłować się z językiem, nawet z rymem i rytmem; i tak – wolałbym tu o Płatku, niż o Hildebrancie).
Coraz śmielej poczynają sobie za to wrocławskie Warstwy – również w debiutach, choć jeszcze do niedawna mówiło się, że to wydawca raczej niechętny publikowaniu nowych głosów. A w 2025 mamy już dwa: Agę Zano i Marię Kwiecień. Ale piszemy tu o roku ubiegłym, a był to rok raczej ostrożnych kroków w przejmowaniu twórców docenionych (książki Kaczanowskiego i Adamowicz, Wolny-Hamkało, Janiak, Fiedorczuk i Honek). Z tej spodziewanej ekspansji wyłamał się debiutancki tom Daniela Odiji „ale”, czyli pisarza średniego pokolenia, bardzo już zasłużonego dla prozy, ale – podobnie jak rok wcześniej Andrzej Muszyński – próbującego się w nowej sytuacji. I sytuacja ta nie będzie niestety dla autora „Kroniki umarłych”, którego zwłaszcza wczesne prozy wysoce poważam, zbyt łaskawa. „Ale” to po prostu nie jest tom poetycki. Chociaż wydawca pisze na stronie internetowej, że to „zbiór świeżych, pełnych słońca i życia wierszy”, a „autor (…) bada relacje pomiędzy podmiotem a otaczającym go światem”, po prostu nie potrafię uznać go za książkę poetycką, tak jak nie potrafię tego zrobić z „Kwiatami rozłączkami” Aleksandry Wstecz (tamto przynajmniej wyszło w serii prozatorskiej Ha!artu), Innymi ludźmi” Doroty Masłowskiej czy – jeszcze bardziej – „Szczelinami” Wita Szostaka. Tak, wszystkie te książki mają formę wierszową, stosują podwójną delimitację, niektóre nawet sięgają po rymy. Chodzi więc nie o formalne kryteria, a bardziej o subiektywne odczucie (próbowałem o nim kiedyś napisać i rozlało się to w nieskończoność znakową) partycypacji w interesach konkretnego subpola – że dany utwór chce grać w poetycką grę (jak czasem chcą slamerzy), a nie tylko podszywa się pod nią, żeby z innej strony podeprzeć swój narracyjny interes.
Co do zasady książka Odiji jest więc poprawna (sto razy gorsze rzeczy wyszły w Mamiko czy Ridero). Jest też pięknie wydana, ale to akurat pewnik w Warstwach. Otwiera ją wiersz-epifania „hej ciszo!”: „gdzie się podziałaś/ w zgiełku miasta?”, a po nim „tysiąc książek o człowieku”: „a nawet milion/ pal licho matematykę// w każdej z nich/ nie ma nas// jesteśmy w oczach/ które na nas patrzą”. I po tej parze już wiemy, że to nie Piotr Sommer, że nic się tu nie zdarzy „w trywialnych puentach/ które kwitują metafizykę niedorzecznym/ detalem”. Puenty pozostaną po prostu trywialne, epifanie – poddane jakiejś trudno wytłumaczalnej wierze w przezroczystość języka, a same refleksje sprowadzą się do przekazywania olśnień podmiotu, a nie jego wewnętrznych zawahań i pęknięć. I nawet rozświetlone niby-haiku „dąb” („zalany mgłą/ ale gałęzie płoną/ wschodem słońca”) pozostanie opisowe, osadzone na powierzchni zdarzeń. Jeśli „słoneczność” (i intensywnie żółta okładka) jest tu eufemizmem jasności i prostoty, to rzeczywiście udało się trochę sztucznie podkręcić to pisanie. Bo Odija cały czas ćwiczy swój zen, kontempluje światło i świetlistość, opiewa energię słoneczną, żar promieni, blask gwiazd, żongluje całą chmurą semantyczną, przechodząc od ludzkiej drobiny do nieskończoności, ale pozostaje obcy solarnej mitologii, najdalej od słonecznego odbytu sędziego Schrebera, jak się tylko da (mógłby mu pewnie Filip Matwiejczuk pokazać, gdzie i kędy słonko zachodzi, albo chociaż Andrzej Sosnowski, albo z Filipem Zawadą postrzelaliby z łuku w to jasne tam na niebie). W gruncie rzeczy miałbym pewnie tej książce jeszcze więcej do zarzucenia (dylematy etyczne się spłaszczają, wojenne – zaczynają brzmieć fałszywie, humor – nie istnieje, puenty czasem aż bolą, np. takie „ruch zastyga w bezruch/ by bezszelestnie obudzić się/ do snu w nieprzemijalność chwili”), ale nie warto dociskać. Przygodę Odiji z wierszem jako formą uznaję po prostu za marginalne nieporozumienie, bo w gruncie rzeczy ta książka więcej ma w sobie z brulionu/notatek prozaika, który postanowił na chwilę zrezygnować z narracji i zostawić „samo gęste”, niż z tomu poetyckiego. Twórczości autora raczej nie zaszkodzi, podobnie jak moje tu wynurzenia, bo to po prostu za dobry prozaik, żeby mu poetyccy krytycy mówili, co powinien, a czego nie.
Zbliżamy się do końca, więc może jeszcze coś od Mamiko? Proszę, do wyboru, bo tu właśnie mamy istną stajnię Augiasza: Laura Bogusławska, Jakub Razarenkow, Monika Maria Olech, Marcysia Koćwin, Marta Ciążela, Szymon Florczyk, Anna Plaskowska, Adam Piotrowski, Amelia Stefania Malinowska, Helena Kupczyńska, Przemysław Kantorski, Marta Różycka. A skoro zaczęliśmy z końskim humorem, to dobierzmy coś pod niego. Razenkow pisze w swoim „Wschodzie księżyca”: „Wsiadam na konia mych marzeń i jadę –/ Przemierzam pustynie i dżungle i stepy./ Może sens życia też kiedyś odnajdę/ Ukryty w zapiskach, gdzieś na marginesie” (i czemu nie, niech odnajduje, byle nie tak od razu z konia marzeń, bo to pewnie pegaz jest i można się potrzaskać przy spadaniu). U Bogusławskiej w „blisko” (oj za blisko, too close lads) nie ma koni niestety, za to wycytowałem sobie taki fragment z tomu, ilustrowanego szkicami ołówkiem samej autorki: „Uśmiechałam się,/ ocean był czarny i piękny./ Nawet nie wiesz, jak mam dość/ zawistnych oczu wspomnień,/ komentarzy nad uchem,/ które mnie rujnują”. Na szczęście mamy też ten fragment po angielsku, bo tom jest – oczywiście – dwujęzyczny, żeby troche bawił, troche uczył: „You don’t even know how tired I am/ of the envious eyes of memories,/ the comments whispering in my ear,/ that ruin me”. Możemy to od razu w growl, albo założyć, że w tym „oceanie czarnym i pięknym” żyją gdzieś koniki morskie i jest w temacie. Koni nie żal za to u Marii Moniki Olech w (uwaga) „czterolistnych koniach” i w tytułowym dla tomu wierszu otwierającym „czterolistne konie. na muradach”: „na wszystkich skromnych i wystawnych osiemnastu świeczkach tortowych, płomień/ pochodni z kopalni żelaza. smolne szczapy dają ciepło, opiłki zimnych ogni, radość/ – błyszczy ruda. a w hucie stal walczy ze stalą – kują charakter i wszelkie nabakier, podkowy/ i sztuka mówienia – nie – w galopie. a dalej tylko patataj, patagraj, pataczas… a kysz!”. Jeśli zastanawiacie się, czy padnie „i tylko koni żal”, to tak, padnie, ale już w innym tekście.
U Marcysi Koćwin w „Dymie i kurzu” (ur. 2005, a dorobek ma Marcysia większy niż Miłosz Biedrzyckil; w 2024 zdążyła już wydać kolejny tom) jest za to wiersz otwarcie fanfikowy – „Daenerys”, przednia liryka maski, skóra wprost zdjęta z Matki Smoków, która po dothracku nuci sobie a muzom: „Znów czerwone drzwiczki/ kręte miast uliczki/ widzę w swej pamięci/ Stada króla koni/ wśród trawiastej toni/ Wiem już co się święci”. „O, wy nierozumni!/ Doceńcie żyjących,/ nim przyjdzie im/ przedwcześnie umrzeć!” – to już nie Daenerys, to sama Marcysia, w utworze otwierającym książkę. Z Martą Ciążelą może być taki problem, że w „Nad zabetonowanym brzegiem rzeki” mamy cały atlas ornitologiczny i wiele innych zwierząt leśnych (krowa, kangur, sarna), wpatrujących się w swój koń-ec, ale samych rumaków jakoś nie ma, chyba że myślimy o koniach mechanicznych. Może być za to, pożeniony przez Charlesa Reznikoffa, kuzyn konia, czyli jednorożec: „A wiecie, że ja nie lubię wężów?/ I ja też!/ Pomyłka/ I szpital by naprawiał jego/ Pytanie: dziadek,/ masz baterie?/ Chyba mam/ A pokażesz jednorożce?” (i to nawet w porządku jest w tej swojej gadanej niekoherencji, chociaż do Mirona daleko). „Ślady istnień” Anny Plaskowskiej aż się o konie proszą, bo to trzydzieści stron polskich haiku (po kilka na jednej, polskich, bo nie wierzę w haiku jako gatunek poza pismem kana, ale w sumie pozostałe kryteria zostały spełnione), a czym byłoby dobre haiku bez konia? Ale konia właśnie nie ma, jest wróbel, klucz dzikich gęsi i pies (może być?): „bezpański pies/ dokąd mnie zaprowadzi/ pierwszy dzień wiosny”. Odpowiem: na koń-ec. U Amelii Stefanii Malinowskej w „utkano cię z fal i świateł” (naprawdę szkoda takiego tytułu na taką słabą książkę) też bez kopytnych, ale za to znowu z obsesją końca („słowa dostają znaczeń/ znam nocne końce świata/ burzące wszystko bez ostrzeżenia”, „żyjesz sobie w najlepsze/ wznosisz ze śmiechem toasty/ i nagle uderza grom i taki jest koniec”), więc chyba też może być. Helena Kupczyńska i jej „Magdalenki” (z dedykacją „dla Mamy”, ale chyba jednak trochę toksycznej), czytane akurat w sąsiedztwie szkolnej książeczki Marty Różyckiej (o tym ani słowa, bo żal w ten niewinny jeszcze ogródeczek wprost z WattPada wnosić smutki dorosłego życia), zbiły mnie z tropu tak bardzo, że aż musiałem przecytować fragmenty. Ale potem uświadomiłem sobie, że jednak i tu koń pasuje: „Wróciłam się ze spaceru, miałam przyjść, by zaraz wyjść, do ciebie jechać, ale mam wzdęcie,/ jak cię spotkam z takim gównem prosto w dupie?/ Potem ty sprawdzasz czy wszystko w porządku i odkrywasz, że jesteś mokra tak mokra, że/ mógłby cię rżnąć jeszcze przez kilka godzin, a jakby przestał prosiłabyś o więcej”. Albo w innym (nie ma tytułów, nie ma spisu treści, więc pewnie poemat?): „dziecinny umysł, rzeczy, których się nie mówi nikomu,/ które milczą w środku organów, aż gnić zaczną/ i wtedy zaczyna się otwieranie buzi na siłę, pochwy też,/ członek nie chce wchodzić,/ przez mózg nie może się przebić ani jedna myśl,/ członek jest twardy, stoi,/ ja jestem dziewicą,/ raz, po raz,/ od nowa”.
Cały ten dziwny gon domyka Szymon Florczyk tomem „Ciało i zgłoska” – książką, która o dziwo ma ręce i nogi, i język, i cel, bo gdzieś odklejonym, Petrarkiańskim tęsknieniu i opiewaniu lubej, co to choćby we śnie przemyka „między płótnami w ogrodniczkach popstrzonych sepią”, drzemie liryka czysta, jej impuls źródłowy, związany z potrzebą zagadania nieobecności lub braku. I nawet konia ma Florczyk, gdy w ekfrazie „mustang z rozwianą grzywą/ naciera/ na dziurę w rogu płótna”. Nie jest to oczywiście rzecz wolna od dłużyzn, manieryzmów i pustosłowia (i niestety – rysunków autora). Można też odnieść wrażenie, że podmiot tego tomu nie żyje na ziemi tylko wśród gwiazd, nie chodzi do pracy, tylko snuje fantazyjne wizje, nie dotykają go w ogóle sprawy tego świata, jego kryzysy i napięcia społeczne, bo zajęty jest tym, że mu „słowa przybłędy, słowa zguby/ pętają się po domu i wchodzą pod nogi”, a „stygnąc do nagiej tafli/ język śni własne/ bezcielesne słowa/ skrapla na wargach”. Z posłowia (a jakże!) dowiedziałem się, że „Florczyk to poeta świadomy języka, z maestrią operujący niuansami poetyckiego tworzywa, a jednocześnie pełen wobec niego zastrzeżeń i wątpliwości. Pisanie jest, jak w jednym z tekstów określił, barwieniem powietrza – ta przewijająca się w wierszach refleksja metapoetycka zaświadcza o kształtowaniu się introspekcji i jest jednym z istotnych zagadnień zbioru. Drugim, stanowiącym jak się wydaje meritum książki jest analiza różnych wcieleń alienacji, zmagania z nią, ale też dramatyczne poszukiwanie ulgi w kontemplacji tego stanu”. Ja bym powiedział, że to raczej taka liryczna, nieświadoma donkiszoteria – wiersze dla Dulcynei pośród płócien wiatraków. Może i czyste naiwnością barda, w XXI-wieku trochę jednak – pardon le mot – stulejarskie („i znowu czuję że mi potrzeba wiedzieć// czy tamten mężczyzna (tylko nie wypowiadaj imienia)/ zaczytuje się w twoich wierszach/ do porannej kawy a na czubku języka/ mrowi go przekład zapachu na lirykę// czy rozmyśla o twoich wierszach/ wtulony w zagłębienie obojczyka/ rozplata włosy tak jak wersy”; śpieszę z odpowiedzią: nie, nikt normalny tak nie rozplata…). Ale gdyby nad „Ciałem i zgłoską” popracowała przyzwoita redaktorka, kto wie, może poznalibyśmy wówczas odpowiedź, co ten koń robi na naszej ulicy, pośród samochodów? Czy daje nadzieję zbłąkanym krytykom, że to nie był taki zły rok?
A przecież nie był. Pisano o cieniu katastrofy klimatycznej, o chorującym ciele, o wyobraźni i czasie, o miłości i ptakach, o małych dewastacjach i jeszcze mniejszych degustacjach, a po nich „lekkich mdłościach”. Za to w obecnym roku przeczytałem już całkiem solidne debiuty Mariusza Sambora, Alana Skóry, Łukasza Woźniaka, Adama Jaworskiego, Cezarego Lewanowicza, Alicji Regiewicz, Anny Wiśniewskiej-Grabarczyk, Łukasza Krajewskiego, Agi Zano, Marii Kwiecień i Karoliny Czarneckiej. Następny też nie będzie więc taki zły. Bo „schody ruchome są podwójne i działają dzień i noc, jadą w górę i w dół, świeci tu teraz słońce, słoneczko pierdolone, i oślepia walczącego z tchem szajbusa, podnieca panią w zielonym swetrze, grzeje sierść głupiego psa, kładzie cień obok urodziwej złodziejki w czerwonej bluzie, zbija z nóg, morduje, pokonuje pana, co wyłania się ze zbitej na ruchomych schodach gromadki. Wszystkim, wszystkiemu kręci się w głowach […]” (z Matiego). No, więc jak może być źle… po takim witrażu?
[1] No, może poza Czołówką Wierszy.
ur. 1989, krytyk i historyk literatury; pracuje w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim; naukowo zajmuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii; autor książki krytycznoliterackiej „Wspólny mianownik. Szkice o poezji i krytyce po 2010 roku” oraz wyboru wierszy Agnieszki Wolny-Hamkało „Zerwane rozmowy. 105 wierszy na inne okazje”.
