fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Nowe Rozdanie: Rhythm + Flow Polska

Netflix 2025, osiem odcinków.

Leonard Gardner

„Fat City”, tłum. Tomasz Antosiewicz, ArtRage, Warszawa 2025, s. 180.

The Last Of Us (sezon drugi)

showrunnerzy: Craig Mazinn, Neil Druckmann, siedem odcinków, HBO Max 2025.

W segmencie „Okiem redakcji” rozluźniamy krawaty, odwieszamy koszule, odpinamy mankiety i w zupełnie niezobowiązującym trybie opowiadamy o tym, co nas ostatnio zagrzało. Nie zakładamy, że muszą to być koniecznie rzeczy nowe, oryginalne czy jakoś wybitnie niszowe. Chcemy po prostu zdać sprawę z tego, czym po godzinach pokrzepia się redakcja „Małego Formatu”. Wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy swoje małe przyjemności, ulegamy słabostkom, często kręcimy się bez konkretnego celu. A może właśnie o to chodzi – żeby pomotać się w kółko i nie wyciągać z tego na siłę żadnych wniosków.

Basia Rojek: Na kolegium redakcyjnym pojawiła się sugestia, żebyśmy starali się nie pisać tutaj wyłącznie o książkach – bo, że czytamy książki (na domiar złego czasem zawodowo) wszyscy wiedzą. Nie kreuje to wizerunku fajnych redaktorów i redaktorek, którzy uchylają drzwiczki do prywatnych, mniej ustrukturyzowanych i przemyślanych spotkań z kulturą. Tym bardziej obawiam się, że swojego rodzaju skok w drugą stronę – za jaki można uznać moje polecenie programu „Nowe Rozdanie: Rhythm + Flow Polska” produkcji Netflixa – zostanie poczytane za zbyt prymusowskie podążenie za dyrektywą fajności i nieksiążkowości. Rap, hip-hop, graffiti, telewizja rozrywkowa, przemysł kulturalny!
Żeby jednak osłabić jednak odium fetyszu kultury popularnej, zaznaczę wprost, że polecam ten program nie ze względu na jego ukrytą poetyckość, literackość, nie daj Boże mimowolne mówienie czegoś istotnego o współczesnej kulturze w ogóle. Ta adaptacja amerykańskiego formatu rapowego talent show dla młodych z jury złożonym z dużych gwiazd krajowej sceny (w Polsce to Bedoes2115, Dziamra i Sokół, którzy tworzą moim zdaniem bardzo dobry zestaw) to po prostu przyjemny i sprawny produkt telewizji rozrywkowej. Konkurencja toczy się wartko, pojawia się również bardzo subtelnie zarysowany element obyczajowy, napięcia między uczestnikami, zgrzyty charakterów. Nie bywa to jednak komiczne ani nie drażni ustawkowością.

Nawet jeżeli kogoś nie chwyta szczególne za serce biegunowo emocjonalne zachowanie Beodesa ani antycharyzmatyczny swag Sokoła (Dziarma mnie samej jakoś nie chwyta, ale dość dobrze pełni funkcję jakby-polskiej-Cardi B); nawet jeżeli komuś się rap w wykonaniu uczestników nieszczególnie podoba (mnie samej się średnio podoba), to nadal jest on wart polecenia, ze względu na coś innego. Najciekawsze bowiem w tym programie jest napięcie, jakie zarysowuje się między dwoma wyobrażeniami o rapie. Wiadomo, że nadrzędnym celem jest wyłonienie kandydata, który mógłby zostać mainstreamowym raperem – i tutaj działa wizja rapu po prostu jako dominującego gatunku w muzyce popularnej z dużym potencjałem na produkcje rentownych gwiazd. Jednocześnie jednak wyobrażenie o rapie jako głosie biednych dzieciaków z ulic i blokowisk funkcjonuje trochę na zasadzie niespójnej a czasem niewygodnej podszewki.
Generuje to ciekawe wątki i zgrzyty. Bedoes cały program łamie sobie głowę „komu mądrze dać te pół bańki”, bo nie może sobie wyobrazić, co on sam by zrobił gdyby jako dzieciak dostał tyle pieniędzy. Pojawia się raperka Kara, która wydaje się aż trochę zbyt autentyczna i niebezpieczna. Najmocniej jednak to napięcie zdaje się wybrzmiewać już w pierwszym odcinku, kiedy podczas wstępnych eliminacji Sokół wraz z Włodim przesłuchują w Łodzi dziewczynę o pseudonimie Lia. Tutaj program pozwala sobie na dość szczegółowe przedstawienie jej historii. Lia mieszka z matką całe życie w obskurnej przybudówce do bloku, dzieląc z matką jeden pokój. W mieszkaniu jest pleśń, od której matka choruje. Ojciec był alkoholikiem. Trudno mieć wątpliwość, że realizatorzy programu wybrali możliwie najdrastyczniejszą opowieść. Jurorów w obliczu tego, że decydują się odrzucić dziewczynę, cała sytuacja jakoś widocznie przerasta. Do tego stopnia, że absolutnie rozsypany Włodi mówi jej, że ich werdykt to tylko „zdanie trzech gości”, którego właściwie nie powinna brać do siebie. Nie mówię, że dzieje się tu coś niewykalkulowanego przez realizatorów, ale że w kontekście całości, takie fragmenty (z pewnością o funkcji przede wszystkim emocjonalnej) generują jakąś interesującą niespójność – chociaż jednocześnie tak dobrze wpisują się w opowieść o drodze do sukcesu.
Pewnie nie dla każdego; pewnie raczej dla tych jednak jakoś zainteresowanych rapem i jego kulturowym funkcjonowaniem; na pewno dla ceniących dobrą telewizję rozrywkową i szukających chwilki wytchnienia.

Karolina Kulpa: Może i trudno uznać historię o przegranych amerykańskiego kapitalizmu za idealną lekturę na leniwe, lipcowe popołudnie… A jednak czytało mi się wyśmienicie, więc polecam, nie tylko na lato. „Fat City” Leonarda Gardnera od pierwszych stron uderza jednolitością stylu, świetnie rozpisanymi dialogami i precyzyjnie zarysowanymi postaciami. Gardner pisze tak, jakby był minimalistą, ale jego proza niezupełnie mieści się w kanonie amerykańskiego minimalizmu spod znaku Carvera, Barthelme’a czy Beattie. Powiedzmy, że flirtuje z minimalizmem, ale nie składa mu przysięgi.

Wprawdzie nigdy nie interesowały mnie sztuki walki, ale nie sądzę, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Bo powiedzieć, że „Fat City” to książka o bokserach, to tak jakby stwierdzić, że „American Psycho” jest o garniturach, a „Moby Dick” o łowieniu wielorybów. Całość opiera się na ciekawie skonstruowanej paraleli: Tully i Ernie to figuracje tego samego losu na różnych etapach życia. Tully to cień człowieka, życiowy przegryw, rozwodnik, niespełniony bokser dryfujący gdzieś pomiędzy bezdomnością a alkoholizmem. Ernie to jego młodsza wersja, jeszcze nie zgorzkniały, pełen aspiracji, podążający tą samą, co by nie mówić, niezbyt obiecującą ścieżką. Kariera bokserska nie wychodzi ani jednemu, ani drugiemu. Różnica pokoleń niczego tutaj nie zmienia. Jeśli więc Gardner posługuje się konstrukcją paralelną, to tylko po to, by zademonstrować jej jałowość: Ernie nie „staje się” Tullym, tak jak Tully nie był kiedyś Erniem. Obaj są materializacją stagnacji wpisanej w konkretną strukturę społeczną. Nie potrzeba metafory, aby czytelniczka mogła ją jako taką rozpoznać.

Ważniejsze od tematu powieści, jest zatem to, jak autor ją „zrobił”. Nietrudno bowiem zauważyć, że Gardner konsekwentnie operuje antyklimaksem. Każda scena zaczyna się potencjałem, który zostaje naprędce unieważniony. Zatrudnienie pojawia się i znika, walka zostaje zapowiedziana, po czym kończy się fiaskiem albo nie dochodzi do skutku. Nadzieja zostaje zredukowana do chwilowego złudzenia rozcieńczonego w tanim alkoholu (w tle połyskujący w ciemności neon martini). Najwyraźniej mechanizm ten ujawnia się w scenach erotycznych, w których uruchomione zostają klasyczne tryby obietnicy, po to tylko, by natychmiast rozproszyć się w bezsensownym geście, cielesnej niezborności lub niezręcznej wymianie zdań. Balansowanie między rejestrem tragicznym a komicznym nie prowadzi oczywiście do żadnej syntezy. Kiedy Tully trafia z ringu na pole cebuli i staje się, jak sam mówi, „cebulową bestią”, nie uznaje tego za egzystencjalny upadek — po prostu znalazł zajęcie, za które dostaje parę dolców. Zresztą, to chyba największa zaleta tej książki: jej niewystudiowana bezpośredniość.

Tak więc myślę sobie, że „Fat City” to powieść, którą powinni przeczytać przede wszystkim ci, którzy chcieliby w porażce widzieć moc wywrotową. Bo oto mamy bohaterów, którym nie udaje się absolutnie nic. I… surprise, surprise! Nie ma w tej lichocie żadnego potencjału. Ot, prowincjonalne chłopaki dające sobie po mordzie gdzieś na peryferiach Ameryki. W tym miejscu widać, jak dobra to książka. Nie chodzi przecież o autentyczność doświadczenia, ale raczej o to, że tekst stawia opór każdej formie fetyszyzacji. Gardner konsekwentnie odmawia wpisania porażki w jakikolwiek sensowny porządek – emocjonalny, polityczny, estetyczny. Książka nie oferuje żadnej „alternatywy”, nie idzie też w stronę tzw. redemptive narrative. I to właśnie, jak sądzę, czyni ją interesującą.

Krzysztof Sztafa: Króciutko: żyłem w iluzji.

Albo symulacji. Wychodzi na jedno. Takie jedno, że tkwiłem w błędzie.

Otóż straszliwie i okrutnie — na całej, jak to się mówi, linii — zawiódł mnie ostatnio drugi sezon serialu „The Last of Us”.

Nie to, żebym oczekiwał arcydzieła. Choć żaden ze mnie specjalista, to wliczam w rachubę, że problemem sporej części dzisiejszej produkcji popkulturowej jest generyczna serialoza. Co to znaczy? To zjawisko terroryzowania masowego odbiorcy miałko-progresywną papką, produkowaną przez globalne korporacje, które uwłaszczyły się na pewnej odmianie tożsamościowo-kulturowej inkluzji. Uśmiechnięty kapitalizm dobrze rozumie, że równość może otwierać wspaniałe rynki zbytu. Zresztą dlatego też zamiast o różnych wykluczeniach zawsze wolałem mówić o wyzysku. Przynajmniej pod tym względem nie miałem złudzeń.

Generyczno-algorytmiczna serialoza nie jest, rzecz jasna, zjawiskiem nowym. Kiedy o nim myślę, zastanawiam się wręcz, czy poczciwe pojęcie „przemysłu kulturalnego”, oczywiście stosownie zaktualizowane, nie miałoby szans na jakąś drugą młodość. Nie liczyłem więc na to, że będę obcował z absolutem. Jako oddany fan gry po prostu chciałem raz jeszcze przeżyć wspaniałą przygodę przyjaźni między Ellie i Abby, odwiedzić lokacje z konsolowej podstawki, zobaczyć purchlaka. Byłem też zwyczajnie — tak po ludzku — ciekaw drobnych zmian narracyjnych i wariantów fabularnych, jakie przygotowali scenarzyści. To taki nieszkodliwy snobizm pokumanych — wiedzieć, kiedy do wtajemniczonych puszcza się oczko. Szczególnie, że w trailerze zamigali odbiorcy przed oczami zajawkami ze wszystkich kultowych sekwencji drugiej części gry.

Potem przyszedł zawód i mój świat się zawalił. Gdzieś przy drugim odcinku zdałem sobie sprawę, że zostałem oszukany. No właśnie — że żyłem w iluzji. Z dużym smutkiem odnotowuję, że drugi sezon „The Last of Us” jest produktem bardzo zręcznie wpisującym się w naszkicowane powyżej generyczno-serialistyczne ramy. Przedstawiona w nim opowieść ma żenująco luźny związek z tą z gry, czyli oryginału. Wszystkie elementy fabuły i lore, które czyniły pierwotną wersję ciekawą — dramatyczne dylematy moralne, napięcie między pragnieniem a koniecznością, groza, łezka wzruszenia i inne takie — zostały w serialowej adaptacji co najmniej strywializowane. Serialoza często ma to do siebie, że jest niewolnikiem pewnego przymusu intensywności — szaleńczej amplitudy skrajnych rejestrów i trybów, upychanych ponad miarę na śmiesznie małej skali. Wiadomo, mamy dostać szalony afektywny rollercoaster: śmiać się, bać, płakać, wzruszać. W tej konwencji Tanatos leci w ślinę z Erosem — i to ich zwarcie ma nas ciągle ustawiać aż do skrętu kiszek. Tymczasem efekt tego głupiego szamotania się jest zazwyczaj groteskowy. Nie inaczej wypada w „TLoU” — i nie sposób tego znieść bez ciary cringe’u z tyłu głowy. No bo czy da się traktować poważnie sekwencję, w której na przestrzeni kilku minut Ellie wściekle rzuca się na zombiaka z nożem i podrzyna mu gardło, doskakuje do Diny, żeby ją namiętnie pocałować, ze łzami w oczach przeprasza Joela, że nie może mu wybaczyć, a potem z nienawiścią torturuje jednego z Serafitów? A to dopiero początek, na dołu ekranu jeszcze lecą napisy otwierające. To szalone nagromadzenie sprawia, że obraz traci swój charakter. Ani śladu po subtelności rozgrywki.

O tych słabościach można byłoby jeszcze długo — serial po prostu leży i kwiczy. Okrutna kupa. Króciuteńko: nie warto zawracać sobie tą pastelozą głowy. Kończę, bo pierwszy raz od czterech dni wyszło słońce. Trzeba iść nad rzekę.

Nowe Rozdanie: Rhythm + Flow Polska

Netflix 2025, osiem odcinków.

Leonard Gardner

„Fat City”, tłum. Tomasz Antosiewicz, ArtRage, Warszawa 2025, s. 180.

The Last Of Us (sezon drugi)

showrunnerzy: Craig Mazinn, Neil Druckmann, siedem odcinków, HBO Max 2025.

Karolina Kulpa
Redaktorka „Małego Formatu”, nauczycielka, doktorantka na Wydziale Polonistyki UW.
Barbara Rojek
Krytyczka literacka, redaktorka „Małego Formatu", redaktorka „Twórczości". Studiuje filozofię.
Krzysztof Sztafa
Autor powieści „Wielka radość w polskich domach" (WBPiCAK 2024), redaktor "Małego Formatu". Okazjonalnie krytyk literacki.
POPRZEDNI

varia felieton  

Kocur Literacki (6): Po co być wyżej?

— Barbara Rojek

NASTĘPNY

rozmowa  

W obliczu historii

— Jarosław Pietrzak