fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Zadie Smith
"Swing Time", tłum. Tomasz Kłoszewski, Znak, Kraków 2017, s. 480.

Moż­li­we, że wszy­scy ży­je­my w bań­kach, które róż­nią się tylko wiel­ko­ścią – mówi jeden z bo­ha­te­rów na ostat­nich stro­nach „Swing Time”. Jeśli tak fak­tycz­nie jest, to bańka Zadie Smith zde­cy­do­wa­nie ro­śnie, obej­mu­je coraz wię­cej kon­tek­stów i zbie­ra je w coraz prost­szych, lo­kal­nych hi­sto­riach. „Swing Time” jest po­wie­ścią roz­pię­tą mię­dzy lo­kal­nym pół­noc­nym Lon­dy­nem oglą­da­nym oczy­ma dwóch za­przy­jaź­nio­nych dziew­czy­nek a glo­bal­ną prze­strze­nią bez gra­nic, w któ­rej nar­ra­cja fa­bu­lar­na doj­rze­wa razem z nar­ra­tor­ką. Bez­i­mien­na bo­ha­ter­ka (dla po­trzeb tek­stu nazwę ją pro­wo­ka­cyj­nie X) i jej przy­ja­ciół­ka Tra­cey prze­ży­wa­ją razem lata ’80, tań­cząc, oglą­da­jąc filmy i słu­cha­jąc płyt – ale ich drogi dość szyb­ko się roz­cho­dzą: Tra­cey po­dą­ży ścież­ką ka­rie­ry ta­necz­nej, do któ­rej jest na­tu­ral­nie pre­de­sty­no­wa­na, X zaś, nie mogąc zna­leźć swo­je­go miej­sca, prze­wi­nie się przez wie­lo­kul­tu­ro­wy, wie­lo­toż­sa­mo­ścio­wy Lon­dyn, by osta­tecz­nie zo­stać asy­stent­ką świa­to­wej sławy pio­sen­kar­ki i tan­cer­ki Aimee.

Clue po­wie­ści leży jed­nak nie w trud­nej, jak się okaże, re­la­cji nar­ra­tor­ki i Tra­cey, ale, jak za­wsze u Smith, w wąt­kach po­bocz­nych. Wąt­ków tych jest sporo i, co sto­sun­ko­wo nowe, tym razem nie zo­sta­ją ze sobą splą­ta­ne, a łączy je je­dy­nie głów­na bo­ha­ter­ka: warto je prz­yn­ajmniej wska­zać. Sza­le­nie ważną rolę w świe­cie Smith od­gry­wa matka nar­ra­tor­ki, ak­ty­wist­ka, fe­mi­nist­ka, po­li­tycz­ka: prze­ciw­wa­ga dla bier­nej córki, nie­pew­nej swo­je­go miej­sca i za­da­nia w świe­cie. Drugą fi­gu­rą, z którą kon­fron­tu­je się X, jest gwiaz­da pop Aimee. Praca asy­stent­ki do­star­cza X blich­tru i pie­nię­dzy, ale też wy­ry­wa ją z do­tych­cza­so­wej bier­nej eg­zy­sten­cji przed­sta­wi­ciel­ki klasy śred­niej: zmu­sza do zre­wi­do­wa­nia sądów, wyj­ścia poza na­iw­ny ogląd świa­ta. Z po­le­ce­nia Aimee X od­wie­dza wie­lo­krot­nie nie­na­zwa­ne wprost afry­kań­skie pań­stwo (cho­dzi naj­praw­do­po­dob­niej o Gam­bię), gdzie ko­or­dy­nu­je w imie­niu prze­ło­żo­nej bu­do­wę no­wo­cze­snej szko­ły. Wyj­ście poza lo­kal­ną prze­strzeń mia­sta po­zwa­la Smith na wy­mie­rze­nie ostrza kry­ty­ki w stro­nę rze­czy­wi­sto­ści glo­bal­nej w stop­niu więk­szym niż w po­przed­nich po­wie­ściach: stąd też, jak sądzę, „Swing Time” może le­piej od po­przed­nich po­wie­ści Smith wy­brzmieć w mo­no­li­tycz­nej toż­sa­mo­ścio­wo i kul­tu­ro­wo Pol­sce.

Wyjście poza lokalną przestrzeń miasta pozwala Smith na wymierzenie ostrza krytyki w stronę rzeczywistości globalnej

Nie za­po­mi­na­jąc więc o pół­noc­nym Lon­dy­nie, Smith roz­cią­ga per­spek­ty­wę na dwa plany: za­chod­ni, re­pre­zen­to­wa­ny przez Nowy Jork i eu­ro­pej­skie sto­li­ce kul­tu­ry (od­da­lo­ne od sie­bie o za­le­d­wie kilka stron lub kilka go­dzin lotu pry­wat­nym od­rzu­tow­cem), oraz afry­kań­ski, gam­bij­ski, nad któ­rym z tro­ską po­chy­la się Aimee i w któ­rym chce utwo­rzyć no­wo­cze­sną szko­łę. Z tego ja­skra­we­go ze­sta­wie­nia wy­ni­ka­ją, jak można się spo­dzie­wać, licz­ne py­ta­nia o „na­tu­rę” po­dzia­łu świa­ta – na na­szych i in­nych, po­ma­ga­ją­cych i wspo­ma­ga­nych. Nie­rzad­ko są one jed­nak ukry­wa­ne w for­mie dość bez­po­śred­niej i po­brzmie­wa­ją­cej ni­czym afo­ryzm lub aneg­do­ta:

Za­py­ta­łam: „Jak tam jest?”, mając na myśli Afry­kę.
– Nie byłem tam – od­po­wie­dział zimno, nie pa­trząc na mnie.
– Prze­cież w za­sa­dzie tu miesz­kasz, czy­ta­łam twoje CV.
– Nie. W Se­ne­ga­lu, Li­be­rii, Wy­brze­żu Kości Sło­nio­wej, Su­da­nie, Etio­pii – ow­szem, ale nigdy nie byłem w Togo.
– Wiesz, o co mi cho­dzi.
Po­czer­wie­niał na twa­rzy, od­wró­cił się do mnie i za­py­tał:
– Gdy­by­śmy le­cie­li do Eu­ro­py, a ty chciał­byś się do­wie­dzieć jak jest we Fran­cji, czy za­do­wo­lił­by cię opis Nie­miec?

Albo:

– (…) Musa chce tylko pro­wa­dzić dżi­had, nie ma nic złego w…
Moją twarz mu­siał wy­krzy­wić gry­mas prze­ra­że­nia, bo Hawa wska­za­ła na mój nos i wy­buch­nę­ła śmie­chem.
– Spójrz­cie na nią! O ma­mu­siu! Myśli, że mój kuzyn chce strze­lać do ludzi, no nie, to za­baw­ne ma­sha­la nawet nie ma szczo­tecz­ki do zębów, a co tu mówić o broni, ha, ha, ha!

Tu prze­cho­dzę do za­su­ge­ro­wa­ne­go wcze­śniej wątku: dla­cze­go „Swing Time” le­piej niż po­przed­nie po­wie­ści Zadie Smith wy­brzmie­wa w Pol­sce? X jest po­cho­dze­nia an­giel­sko-ja­maj­skie­go (ten au­to­bio­gra­ficz­ny wątek po­ja­wia się zresz­tą u Smith nie pierw­szy raz: Irie Bow­den z „Bia­łych zębów” rów­nież ma matkę Ja­maj­kę i ojca An­gli­ka), ale świat oglą­da­ny z jej per­spek­ty­wy jest bez wąt­pie­nia innym świa­tem niż ten opi­sy­wa­ny przez nar­ra­tor­kę w de­biu­tanc­kiej po­wie­ści Smith. Na­iw­ność głów­nej bo­ha­ter­ki nie jest jed­nak wy­szy­dza­na. Przy­wo­ła­ne po­wy­żej frag­men­ty mogą do­brze spraw­dzić się jako uni­wer­sal­ny mier­nik wraż­li­wo­ści kul­tu­ro­wej (kto nigdy nie po­my­ślał o Afry­ce jako jed­no­li­tym or­ga­ni­zmie niech pierw­szy rzuci ka­mień). Do­tych­cza­so­wą re­cep­cję prozy Smith w Pol­sce można za­pew­ne roz­pa­try­wać w ka­te­go­riach orien­ta­li­stycz­nej fa­scy­na­cji in­no­ścią, eg­zo­ty­ką spo­łe­czeń­stwa mul­ti­kul­tu­ro­we­go: lek­tu­ra „Bia­łych zębów” mogła sta­no­wić po­dob­ny szok kul­tu­ro­wy, jak ten, któ­re­go do­zna­je się, pierw­szy raz od­wie­dza­jąc dużą, eu­ro­pej­ską, wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wą me­tro­po­lię. Prze­glą­da­nie się czy­tel­nicz­ki lub czy­tel­ni­ka w bo­ha­te­rach „Bia­łych zębów” czy „Lon­dyn NW” było o tyle trud­ne, że wy­ma­ga­ło wy­kro­cze­nia poza mo­no­li­tycz­ne ramy toż­sa­mo­ścio­we, które wy­zna­cza­ją nas jako Po­la­ków. Afir­mu­ją­cy ton tych po­wie­ści miał oczy­wi­ście wy­brzmieć rów­nież w Wiel­kiej Bry­ta­nii, która wciąż doj­rze­wa­ła – i doj­rze­wa – do peł­nej ak­cep­ta­cji swo­je­go mul­ti­kul­tu­ro­we­go spo­łe­czeń­stwa, w któ­rym głos po­win­ni mieć rów­nież imi­gran­ci, dzie­ci z mie­sza­nych mał­żeństw, czar­ni Ara­bo­wie, Hin­du­si, mu­zuł­ma­nie. X wy­ra­sta z tego śro­do­wi­ska, ale jest już, bez cie­nia (lub od­cie­nia) wąt­pli­wo­ści, Bry­tyj­ką, Eu­ro­pej­ką. Iden­ty­fi­ku­je się, choć nie jest tego do końca świa­do­ma, z kul­tu­rą za­chod­nią, którą bez­re­flek­syj­nie trak­tu­je jako po­wszech­ną per­spek­ty­wę kul­tu­ro­wą. Droga ku za­ak­cep­to­wa­niu w daw­nym Im­pe­rium spo­łe­czeń­stwa wy­mie­sza­ne­go, skun­dlo­ne­go, jak na­zy­wał je Ru­sh­die (mon­gre­li­zed: nie­for­tun­nie ter­min ten nie znaj­du­je do­bre­go pol­skie­go tłu­ma­cze­nia), którą po­dą­ża­ła au­tor­ka we­spół z in­ny­mi au­to­ra­mi post­ko­lo­nial­ny­mi, oka­za­ła się koń­czyć w miej­scu wchło­nię­cia wie­lo­ści kul­tur przez jedną Kul­tu­rę, im­pe­rial­ny mo­loch. Na­iw­ność X po­le­ga na nie­zna­jo­mo­ści tej drogi.

Kwe­stie, o któ­rych tu piszę, za­cie­ra­ją się nieco w prze­kła­dzie. X opo­wia­da swoje życie, mając nieco ponad trzy­dziest­kę na karku i nie­jed­ną lek­cję ży­cio­wą za sobą, dla­te­go też pa­trzy na swoje dzie­ciń­stwo z dy­stan­sem, hu­mo­rem: wy­raź­na jest jej ką­śli­wość wzglę­dem in­nych i samej sie­bie. To kry­tycz­ne spoj­rze­nie z przy­mru­że­niem oka (lub przez palce) wy­brzmie­wa jed­nak głów­nie w ory­gi­na­le, na­to­miast traci, jak sądzę, swój urok w tłu­ma­cze­niu:

Tra­cey, who was stan­ding next to me, with her left foot in her mo­ther’s hand, had (…) a full tutu, which no one else had even con­si­de­red as a po­ssi­bi­li­ty, no more than tur­ning up to a first swim­ming les­son in a di­ving suit.

Tra­cey – stała obok mnie z lewą stopą wspar­tą o dłoń matki – miała (…) tutu, choć nikt inny nawet nie po­my­ślał o takim stro­ju, prze­cież nie przy­cho­dzi się na pierw­szą lek­cję w pły­wal­ni w pian­ce do nur­ko­wa­nia.

Prze­kład To­ma­sza Kło­szew­skie­go po­brzmie­wa miej­sca­mi sta­ro­ścią: nie­odmien­ny lap­top czy SMS nie tra­fia­ją do końca w cha­rak­ter doj­rze­wa­nia X. Rów­nież błędy ję­zy­ko­we, które po­peł­nia­ją nie­ro­dzi­mi użyt­kow­ni­cy an­giel­skie­go, nie za­wsze są od­da­ne w pol­skim tłu­ma­cze­niu, a jeśli ma to miej­sce, to w dość dziw­nej i nie­na­tu­ral­nej, nawet jak na błąd, for­mie: zde­cy­do­wa­nie le­piej tłu­ma­cze­nia tego typu wy­po­wie­dzi wy­cho­dzi­ły Ro­ber­to­wi Su­do­ło­wi w prze­kła­dzie „Kla­śnię­cia jed­nej dłoni” Ri­char­da Fla­na­ga­na. Są to jed­nak ra­czej drob­nost­ki, które nie psują samej hi­sto­rii; Smith, choć oczy­wi­ście od­wo­łu­je się czę­sto i chęt­nie do kwe­stii ję­zy­ka i jego zna­jo­mo­ści, nie czyni z niego clue swo­ich po­wie­ści, z czym mamy nie­jed­no­krot­nie do czy­nie­nia u au­to­ra „Ście­żek pół­no­cy”.

Za ję­zy­kiem po­dą­ża bo­wiem kul­tu­ra, która do­sko­na­le od­da­je ak­tu­al­ny pro­blem an­glos­fe­ry, szcze­gól­nie tej roz­pię­tej mię­dzy Lon­dy­nem a Nowym Jor­kiem: będąc punk­tem od­nie­sie­nia nie­mal ca­łe­go świa­ta, za­tra­ca ona moż­li­wość spoj­rze­nia na samą sie­bie z dy­stan­su. Smith idzie o krok dalej: su­ge­ru­je, że nawet na­dzie­ja za­ist­nie­nia dy­na­mi­ki w spo­łe­czeń­stwie mul­ti­kul­tu­ro­wym była złud­na, gdyż ko­lej­ne po­ko­le­nia mi­gran­tów stają się nie­świa­do­me wła­sne­go po­cho­dze­nia. Zna­czą­ca w tym kon­tek­ście jest wi­zy­ta X w mu­zeum nie­wol­nic­twa, od­kła­da­na przez nią z dnia na dzień. „[S]iła wszę­dzie dzia­ła w ten spo­sób. Świat spły­wa krwią. Każde ple­mię ma swoje krwa­we dzie­dzic­two: tu było moje” – mówi nar­ra­tor­ka, ale miej­sce pa­mię­ci oka­zu­je się wręcz tu­ry­stycz­ną atrak­cją za­koń­czo­ną ko­lej­ką do cia­sne­go kar­ce­ru, w któ­rym można prze­żyć na­miast­kę bólu przod­ków.

Smith sugeruje, że nawet nadzieja zaistnienia dynamiki w społeczeństwie multikulturowym była złudna, gdyż kolejne pokolenia migrantów stają się nieświadome własnego pochodzenia

Peł­niej­szą rolę łącz­ni­ka X z jej dzie­dzic­twem sta­no­wi ta­niec. Pasja ta­necz­na, re­ali­zo­wa­na w prak­ty­ce i w grun­tow­nej zna­jo­mo­ści hi­sto­rii tańca, speł­nia w „Swing Time” po­dob­ną rolę jak twór­czość Ca­ra­vag­gia w „O pięk­nie”: wy­zna­cza spek­trum re­fe­ren­cji, ale nie prze­kła­da się bez­po­śred­nio na ta­necz­ność po­wie­ści. Trud­no by­ło­by na­zwać po­wieść Smith po­wie­ścią o tańcu; ta­niec jest tu ra­czej funk­cjo­nal­nym lejt­mo­ty­wem. X po­sia­da pasję bez ta­len­tu: Tra­cey ma ta­lent, wro­dzo­ną spo­sob­ność, ale będąc na­tu­ral­nie pre­de­sty­no­wa­ną do tańca, nie do­strze­ga kry­ją­cych się w nim war­to­ści. X jest za­fa­scy­no­wa­na szcze­gól­nie ste­po­wa­niem, być może dla­te­go, że do­strze­ga w nim wła­śnie nić po­ro­zu­mie­nia z przod­ka­mi:

[S]ta­ra­łam się wy­ja­śnić, co mnie po­cią­ga w ste­po­wa­niu, a szcze­gól­nie w jego po­cząt­kach. Mó­wi­łam o ir­landz­kich ma­ry­na­rzach i afry­kań­skich nie­wol­ni­kach, któ­rzy od­mie­rza­li czas ryt­micz­ny­mi ude­rze­nia­mi stóp o drew­nia­ne po­kła­dy stat­ków, uczy­li się na­wza­jem róż­nych kro­ków i two­rzy­li nową formę (…).

Ko­rzy­ści pły­ną­cych z ta­kiej pięk­nej formy po­wro­tu do ko­rze­ni nie widzi matka X, któ­rej za­an­ga­żo­wa­nie w struk­tu­rach lo­kal­nych od­da­la ją od córki, ale też od samej lo­kal­nej spo­łecz­no­ści. To jedna z naj­cie­kaw­szych, naj­bar­dziej kry­tycz­nie przed­sta­wio­nych po­sta­ci w po­wie­ści Smith (po­wścią­gli­wej zwy­kle w wy­da­wa­niu bez­po­śred­nich sądów). Smith ude­rza bez­po­śred­nio w in­te­lek­tu­ali­stów ode­rwa­nych od ludzi, re­ali­zu­ją­cych po­stu­la­ty wspól­no­to­we tylko po­przez pisma, listy i eseje. Bun­tu­ją­ca się prze­ciw­ko oczy­ta­nej matce X za­rzu­ca jej w pew­nym mo­men­cie nie­ist­nie­nie: za­mknię­cie się na świat, pa­trze­nie tylko przez pry­zmat po­li­tycz­ny. „Nadal ob­cho­dził ją – in­te­lek­tu­al­nie i po­li­tycz­nie – los tej wspól­no­ty, mimo że nie była już jej czę­ścią” – spo­strze­ga po la­tach X.

Prze­ciw­wa­gą dla in­te­lek­tu­al­nej pie­czy nad wspól­no­tą jest dzia­łal­ność cha­ry­ta­tyw­na Aimee. Ka­prys ar­tyst­ki, któ­rej ma­ją­tek jest więk­szy od bu­dże­tu Gam­bii (co od­no­to­wu­je w pew­nym mo­men­cie bo­ha­ter­ka), przy­no­si co praw­da pewne re­zul­ta­ty, jest jed­nak wciąż ka­pry­sem, oka­zją do ro­man­su z miej­sco­wym na­uczy­cie­lem an­giel­skie­go i ad­op­cji czar­ne­go dziec­ka („Wszyst­kim wy­da­wa­ło się na­tu­ral­ne, że Aimee po­tra­fi wy­cza­ro­wać dziec­ko rów­nie łatwo, jak spro­wa­dzić z Ja­po­nii to­reb­kę z li­mi­to­wa­nej ko­lek­cji”). X miota się mię­dzy dwoma wi­zja­mi roz­wo­ju: bez­myśl­nym ło­że­niem fun­du­szy – które, wsze­la­ko, są fak­tycz­nie ło­żo­ne – a od­dol­ną, szla­chet­ną i po­kor­ną dzia­łal­no­ścią. Nie muszę do­da­wać, że mio­tam się razem z nią.

De­cy­du­ję się jed­nak dodać – i idąc za cio­sem – pod­su­mu­ję moje nie­jed­no­znacz­ne wra­że­nia z lek­tu­ry. Smith na­pi­sa­ła po­wieść zna­ko­mi­tą. I trud­niej­szą od po­zo­sta­łych. Chwa­ła jej zresz­tą za to, już re­cep­cja „Lon­dyn NW” su­ge­ro­wa­ła pewne wy­czer­pa­nie stra­te­gii nar­ra­cyj­nej upra­wia­nej przez pi­sar­kę od „Bia­łych zębów”. „Swing Time” otwie­ra nie­wąt­pli­wie sporo drzwi i zer­ka­nie na to, co kryje się za nimi za po­śred­nic­twem oczu bez­i­mien­nej X, sta­no­wi pe­wien dys­kom­fort. Jak sądzę, jest to dys­kom­fort wy­ni­ka­ją­cy z utoż­sa­mie­nia się z tym spoj­rze­niem: prze­cięt­nym, upo­ka­rza­nym, ale pro­wo­ku­ją­cym do kry­tycz­nej re­flek­sji nad roz­mia­rem bańki, w któ­rej ży­je­my. Su­ro­wa wizja mo­je­go świa­ta ogra­ni­czo­ne­go jej roz­mia­rem jest bez wąt­pie­nia gry­zą­ca. Tak chyba wła­śnie po­win­na gryźć li­te­ra­tu­ra.

Zadie Smith
"Swing Time", tłum. Tomasz Kłoszewski, Znak, Kraków 2017, s. 480.

Mi­ko­łaj Bor­kow­ski
ur. 1994, po­cho­dzi ze skal­ne­go Pod­ha­la. Współ­au­tor bloga o-po­ezji.pl. Pu­bli­ko­wał i de­ba­to­wał na stro­nach Biura Li­te­rac­kie­go: w „Przy­sta­ni” i „bi­BLio­te­ce”. Se­kre­tarz re­dak­cji Kwar­tal­ni­ka Li­te­rac­kie­go KON­TENT. Ko­ciarz. Miesz­ka w Kra­ko­wie.
POPRZEDNI

recenzja  

Jak tańczy pisarka

— Teresa Fazan

NASTĘPNY

recenzja  

Pożywne linie

— Cezary Wicher