fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Kankurang, stepowanie, moonwalk. Balet klasyczny, walc, taniec współczesny. Dwie historie tańca – czarna i biała – nieodwracalnie splecione ze sobą, ponownie spotykają się w najnowszej powieści Zadie Smith. Miejscem styku tańca zachodnioeuropejskiego i afroamerykańskich tradycji ruchowych są oczywiście Stany Zjednoczone, a konkretnie amerykański musical w wersji estradowej a później także filmowej. Tło, jakie dla swojej najnowszej powieści wybiera Brytyjka, okazuje się zatem nieprzypadkowe: historia musicalu amerykańskiego, gdy przyjrzeć się jej bliżej, jest w istocie ponurą metaforą rasistowskiej i seksistowskiej historii zachodniego świata. To opowieść, która starając się zakryć okrucieństwo białej, męskiej supremacji – za przesłoną baśniowych fabuł i rewiowo-sentymentalnych choreografii – ostatecznie odsłania je ze zdwojoną mocą. Jednak główne bohaterki „Swing Time”, gdy je poznajemy, jeszcze tego nie wiedzą, a ich miłość do tańca jest po dziecięcemu niewinna: afektywna i szczera. Z podobnym zapałem trenują balet i stepują, z tym samym zachwytem naśladują tańczącego moonwalk Jacksona i egzaltowane swingi Astaire’a. Jest rok 1982, dziewczynki mają po kilka lat i wspólnie uczęszczają do zorganizowanej przy osiedlowym kościele szkółki baletowej, gdzie są jedynymi niebiałymi uczennicami. Historia ich dzieciństwa rozgrywa się na marginesie ich świadomości: z jednej strony dostrzegają swoją odmienność i w jakiś sposób zdają sobie sprawę z własnej sytuacji społeczno-ekonomicznej, z drugiej ich życie organizują nagrane na kasety VHS musicale z lat 40., pierwsze teledyski puszczane na YTV i niegroźne dziecięce konfabulacje. Obie są mulatkami: Tracey ma białą matkę i czarnego ojca; matka bezimiennej narratorki, będącej zarazem główną bohaterką powieści, jest Jamajką, a ojciec przedstawicielem białej klasy robotniczej. Smith wystarczy tak naprawdę kilka pierwszych scen, by niezwykle subtelnie, choć dosadnie rozrysować siatkę społeczno-politycznych problemów lat 80. Przez swoje otoczenie dziewczynki traktowane są jako reprezentantki tej samej klasy, bo obie są mieszane rasowo. To narzucane im, upraszczające i rasistowskie w gruncie rzeczy, przekonanie drażni zwłaszcza matkę głównej bohaterki, samoedukującą się feministkę z aspiracjami, która bynajmniej nie czuje się częścią tej samej grupy społecznej, co rodzice Tracey: pozbawiona ambicji i poglądów matka i niemal zawsze nieobecny ojciec, który sporą część dzieciństwa córki spędził w więzieniu. To zresztą niezwykle ważna dla powieści postać: czarna feministka.

Problemy, o których między wierszami wspomina Smith, w pełni zrozumieć można właśnie dzięki osiągnięciom czarnych feministek i zaproponowanej przez nie analizie intersekcjonalnej. To ona stała się jednym z podstawowych punktów krytyki kolejnych fal zachodniego feminizmu i przestrzenią podejmowania poważnych prób wyjścia z klinczu, w jakim znalazła się myśl emancypacyjna późnego kapitalizmu. Wykorzystując i przekraczając osiągnięcia białych feministek, unaoczniły, w jak dominacyjnej (z punktu widzenia niebiałych kobiet) i w gruncie rzeczy niewyemancypowanej (ze względu na uwikłanie w rynek kapitalistyczny) pozycji są modelowe reprezentantki pozornie równościowego, post-feministycznego społeczeństwa. Problem życia czarnych kobiet w białym świecie stał się jednym z centralnych dla twórczości Smith od publikacji debiutanckiej powieści „Białe zęby”. Był również obecny – bo, jak słusznie zauważa pisarka, immanentnie przenika rzeczywistość – w niemal w każdej kolejnej powieści, opowiadaniu i eseju. W „Swing Time”, historii o problemach dorastania i znacznie poważniejszych problemach dorosłości, spotykają się właśnie trzy zasadnicze tematy stanowiące centralne punkty intersekcjonalizmu feministycznego: zagadnienia rasy, klasy i płci. Siła feminizmu Smith tkwi w jej języku i jego subtelności: jest świadoma znaczenia słów, które – roztropnie ważąc – wybiera, ale też nieobecności i przemilczeń, na jakie się decyduje. Poczynając od nieznacznych, choć niezwykle znaczących przesunięć (wymienianie rasy osób białych przy równoczesnym przemilczaniu rasy osób niebiałych), a kończąc na skupieniu się na doświadczeniach bohaterek stojących w centrum krzyżujących się pojęć intersekcjonalizmu, Smith skrupulatnie wywiązuje się z feministycznych zobowiązań. Rasa, klasa i płeć to trzy wektory, które zarysowują wstępne warunki możliwości doświadczenia postaci, wyznaczają perspektywy dostępne i te, które stoją poza zasięgiem ich życiowych praktyk. W sercu tworzącej się w ten sposób struktury wyłania się upodmiotowiona, pełnokrwista postać zdolna, dzięki swoim myślom i działaniom, do przekształcania owej struktury. Bohaterki, których losy splatają się w „Swing Time”, po swojemu rozgrywają wspólną sytuację wyjściową, tak że mimo początkowej bliskości stopniowo oddalają się ku własnej przyszłości. Nigdy nie są jednak wolne od swojej wspólnej historii. To powieść o kobietach pozostających w intensywnych i trudnych relacjach, które jednocześnie umożliwiają im przetrwanie.

Siła feminizmu Smith tkwi w jej języku i jego subtelności

Cztery kobiety

„Swing Time” to po pierwsze historia narratorki, wokół której ogniskują się powieściowe losy innych bohaterek. Mimo to nie sposób nie ulec wrażeniu, że jest postacią niepokojąco niesubstancjalną (brak imienia wydaje się co najmniej nieprzypadkowy): w pełni zarysowuje się dopiero w relacjach, w świetle interakcji i działań innych postaci. Niekoniecznie dlatego, że jest osobą wybitnie nijaką i pozbawioną właściwości, choć sama tak o sobie myśli. W moich oczach jej nieokreśloność wynika raczej z tego, że do końca pozostaje w procesie stawania się, jest dojrzewającą kobietą, która w żadnym momencie nie wymusza na sobie podejmowania decyzji, na które nie jest gotowa. Być może to zresztą diagnoza nieco szersza: tacy po prostu jesteśmy, zależni od innych, posiadający cechy podobne i różnicujące, niemniej nigdy nie funkcjonujemy w próżni, ale zawsze relacyjnie. Całą historię opowiedzianą w „Swing Time” można zatem rozpisać na trzy relacje głównej bohaterki: z matką, z Tracey i Aimee – gwiazdą muzyki pop, u której boku narratorka pracuje przez ponad dekadę.

Z matką łączy ją niezwykle trudna relacja oparta na miłości i zazdrości, szacunku i niezrozumieniu. W dzieciństwie córka darzy ją nabożnym szacunkiem, podziw wzbudza niemal wszystko: od sposobu ubierania się, przez gesty i słowa, po odwagę, wiedzę i niekonwencjonalność zachowań. Gdy dziewczynka dorasta, jej stosunek nieuchronnie się zmienia: feminizm matki zdaje się jej karykaturalny, ostentacyjny i nieadekwatny (gdy narratorka jest dorosła, akcja rozgrywa się już w XXI wieku). Smith opowiada tu historię pewnej zmiany, nieuchronnej konsekwencji przełomu wieków. Pierwszą różnicą jest stosunek jednej i drugiej do feminizmu i problemu klasowo-rasowego. Drugą z kolei – o czym pisarka mówi wprost w jednym z wywiadów dostępnych na YouTube (komentując co prawda „Londyn NW”, ale analogia jest dla mnie ewidentna) – kwestia wyborów życiowych, do jakich mają dostęp, wychowane w różnych momentach historii Wielkiej Brytanii kobiety: emigrantka i córka emigrantki (trzeba tu dodać: czarna matka i córka mogąca uchodzić za nieczarną). Matka narratorki wyemigrowała, związała się, urodziła dziecko. Nie miała szansy na wyższą edukację, o swoje wykształcenie i niezależność walczy niejako post factum: jako dojrzała kobieta, już po ustabilizowaniu się i po urodzeniu dziecka, któremu chce dać to, czego sama nie miała: pełną wolność wyboru. Okazuje się jednak, że rozumie ją dość specyficznie, bo jej jedyną możliwą wersją jest zdobycie wyższego wykształcenia, niezależności i aspiracji analogicznych do jej własnych. Stąd bierze się wzajemne niezrozumienie dwóch kobiet, matka nie pojmuje wyborów córki, która decyduje się na, jej zdaniem, mało interesującą karierę, córka z kolei nie chce brać na siebie odpowiedzialności za realizowanie cudzych ambicji. Matka uważa, że całe życie walczyła o coś, co jej córka opacznie zrozumiała, bo wolność pomyliła z dowolnością. Z kolei córka krytycznym okiem spogląda na niezmordowaną i do pewnego stopnia syzyfową walkę matki, która z emancypacji uczyniła cel i sens, zapominając o tym, by po prostu żyć.

Być może nawet bardziej skomplikowana jest relacja głównej bohaterki z Tracey. Początkowo dziewczynki łączy burzliwa dziewczęca przyjaźń, oparta na fascynacji, zawiści, pragnieniu bliskości i konfidencji, czy wręcz – przyjaźni na wyłączność. W nieunikniony sposób równoległe początkowo życiorysy dziewczynek rozchodzą się, uświadamiając niezdeterminowanie życia i mylność narzucanej im społecznie identyczności. Jedno się jednak nie zmienia: główna bohaterka zazdrości Tracey bardzo wielu rzeczy, co oczywiście nie uniemożliwia ich przyjaźni, ale czyni z niej relację niezwykle trudną. Smith rozpisuje ją jako niemal ściśle zdeterminowaną: dziewczynki zbliżają się do siebie, bo przyciąga je jak magnes wspólna rasa, wyróżniająca spośród białego tłumu. Narratorka bardzo długo odczuwa perwersyjne wręcz pragnienie trwania przy przyjaciółce, nawet kiedy stracą wspólne tematy i gdy rozdzielą je życiowe wybory. Tracey udaje się zrealizować wymarzoną przez obie dziewczynki karierę: zostaje tancerką. Równocześnie jednak nie umie wyrwać się z patologicznych uwarunkowań własnego dzieciństwa – kończy jako otyła, samotna matka trójki dzieci, z których każde ma innego ojca. Narratorka prowadzi z kolei specyficzne życie asystentki supergwiazdy, podróżuje od kraju do kraju i de facto żyje życiem innej osoby. Przyjaciółki przez wiele lat w ogóle się nie spotkają, ale to ostatecznie nie będzie miało znaczenia: do końca pozostaną dla siebie nawzajem najważniejszymi postaciami, tak jakby dziecięca przyjaźń rzuciła długi cień na pozostałą część ich życia. Kolejne wydarzenia powieści wręcz je zantagonizują, prowadząc do otwartych konfliktów, w które wmieszana zostanie matka narratorki, a w pewnym sensie także Aimee. Mimo to, choć pod koniec powieści ich biografie są odległe od siebie jak to tylko możliwe, bohaterki ponownie się spotkają i prawdopodobnie – choć zakończenie pozostaje niejasne – ich losy znów zostaną nieodwracalnie splecione.

Praca u boku Aimee zaprowadzi główną bohaterkę na kraniec świata: do ojczyzny matki. Jako multimilionerka i światowej sławy gwiazda, Aimee stanowi sztandarowy przykład naiwnego neoliberalnego kapitalizmu: autentycznie wierzy w redystrybucję opartą na wspaniałomyślności i litości, a nie sprawiedliwości społecznej. Postanawia więc spożytkować część zarobionych przez siebie milionów na budowę szkoły dla dziewcząt w jednej z afrykańskich wiosek (prawdopodobnie w Gambii). Zatrudnia szereg lokalnych i zagranicznych ekspertów, mających różne pojęcie o losie ludzi mieszkających na miejscu, sama pojawia się tam na chwilę, nie rezygnując oczywiście z dóbr pierwszego świata, dość egzotycznych w kontekście Czarnego Kontynentu. Z kolei głównej bohaterce podróż do Afryki uświadomi bolesną prawdę: nieużyteczność i nieadekwatność obecności córki emigrantki w kraju pochodzenia, w czarnej ojczyźnie przodków. To wątek niezwykle interesujący, który zresztą doprowadzi ją do konfliktu z matką. Aimee jest prostolinijna, chce działać, tak jak potrafi: ignorując niuanse i nie wdając się szczegóły. Jest szczodra i zdecydowana, by osiągnąć swój cel. Myśli co prawda przede wszystkim o sobie samej, ale po drodze dokonuje mniej lub bardziej udanych aktów humanitaryzmu. Matka głównej bohaterki myśli diametralnie inaczej: jak polityczka. Kobieta chce działać strukturalnie, a nie jednorazowo, z ramienia instytucji, a nie z puli prywatnych środków, nawet jeśli wymaga to więcej pracy i jest mniej skuteczne, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Główna bohaterka stoi pomiędzy nimi: nawet jeśli zgadza się z matką, realizuje zlecenia Aimee. Sama nie do końca wie, co o tym wszystkim myśli, bo zostaje niespodziewanie skonfrontowana ze skomplikowaniem rzeczywistości, które zdecydowanie ją przerasta. Jej niedojrzałość może nas irytować, ale jest znakiem niekłamanej autentyczności, formą nieco nieporadnej próby samodzielnego rozprawienia się z życiem.

Literatura tańczona

Złożoną już wyjściowo fabułę Smith komplikuje dodatkowo nielinearnym, skokowym układem, cały czas perfekcyjnie panując nad kompozycją powieści. Poszczególne fakty, niezwykle istotne w kontekście życia bohaterek, ujawniane są stopniowo, jakby z lekkim opóźnieniem, tak, że właściwie do końca musimy domyślać się prawdy. Jest w całej tej historii teatralny wręcz suspens, jakaś niema zapowiedź odraczanego wciąż finału, który oczywiście – jak w życiu – nie jest ani spektakularny, ani niczego tak naprawdę nie wyjaśnia. Taka struktura, kompleksowa, precyzyjnie rozplanowana i skomponowana (co z resztą dla prozy Smith dość charakterystyczne), nadaje książce niezwykle interesujący charakter: „Swing Time” to powieść niezwykle taneczna, jeśli można się tak wyrazić. Widać to już przy numeracji rozdziałów w poszczególnych częściach: choć nie scalają się do ósemek czy trójek, są niemal jak kolejne takty układu odliczające następne ruchy bohaterów, kolejne kroki zawiłej choreografii budowanej przez pisarkę. Narracja jest gęsta i wielowątkowa, a równocześnie jakby niespieszna: Smith udaje się ukazać upływ czasu od dzieciństwa do dorosłości, jakby wydarzał się na naszych oczach. Czas, będący przecież podstawowym elementem tańca (umożliwia tworzącą ruch naprzemienność trwania i zmiany), staje się w tej powieści jednym z bohaterów, niemal namacalną obecnością oddzielająca poszczególne wydarzenia, nadającą im rytm i uświadamiającą ich sens. Jednak „Swing Time” z tańca czerpie nie tylko choreograficzny układ treści, ale także swój paradoksalny charakter: to książka surowa i niezwykle dopracowana, a zarazem poruszająca i nostalgiczna. Jest coś zasmucającego w jej atmosferze i składa się na to wiele trudno uchwytnych czynników.

Smith udaje się ukazać upływ czasu od dzieciństwa do dorosłości, jakby wydarzał się na naszych oczach

Świat dzieciństwa dwóch przyjaciółek wypełniony jest fragmentami klasycznych musicali, równie baśniowych i pięknych, co boleśnie anachronicznych, nierealnych i złudnych. Obie dziewczynki karmią się marzeniem o karierze tancerki, która nigdy nie nadejdzie, a jeśli już nadejdzie, okaże się czymś zupełnie innym, niż można się było spodziewać. Równocześnie zmagają się z trudami dojrzewania: być może wyrastanie z marzeń zawsze jest smutne, nawet jeśli nie niesie ze sobą rozczarowania i goryczy – nie ma niczego kuszącego ani w trudnym okresie przejściowym, ani w samej dorosłości. Innym ważnym, melancholijnym wątkiem jest wzajemne niezrozumienie: między matką i córką, między przyjaciółkami, między kochankami. Choć Smith nigdy nie bywa cyniczna, realizm jej supozycji jest wręcz rozdzierający: brak zrozumienia jest prostym faktem życia (nawet wśród ludzi, którzy się o siebie jak najautentyczniej troszczą). Ostatecznie cała powieść kończy się smutno: śmiercią jednej z bohaterek, spektakularnym, nieco skandalicznym końcem trwającej ponad dekadę kariery, a także niespełnionym romansem. Jednak afektywny realizm Smith spełnia swoją rolę: to koniec, który jest równocześnie – a może przede wszystkim – początkiem. Dziesięć lat absorbującej pracy polegającej na życiu życiem kogoś innego stawia naszą bohaterkę w trudnej sytuacji: musi w trybie odroczonym skonfrontować się z samą sobą. Paradoksalnie najlepszym rozwiązaniem okazuje się powrót do przeszłości – do dzielnicy dzieciństwa, drobnych traum młodości i ludzi, którzy kiedyś byli jej bliscy. Jako trzydziestokilkuletnia kobieta nie jest może w najlepszym momencie swojego życia, ale to życie trwa dalej i jest czymś realnym, mającym swoją historię. Smith mówi to wyraźnie: przeszłość nas stwarza, ale nie determinuje. Ostatecznie „Swing Time” to przede wszystkim opowieść o dojrzewaniu, a ono zawsze jest ambiwalentne: nieuniknione i bolesne, rozdarte między zdeterminowaniem i szansą na samookreślenie. To ono czyni nas tymi, którymi jesteśmy.

Zadie Smith
"Swing Time", tłum. Tomasz Kłoszewski, Znak, Kraków 2017, s. 480.

Teresa Fazan
(ur. 1995) – studentka Kolegium MISH UW, współpracuje z portalem taniecpolska.pl, publikowała m.in. na portalach dwutygodnik.com, artpapier.com, w „Didaskaliach”, „Teatrze”, „Kontakcie”, „Res Publice Nowej”.

Zadie Smith
"Swing Time", tłum. Tomasz Kłoszewski, Znak, Kraków 2017, s. 480.

POPRZEDNI

recenzja  

Self-ruined man

— Michał Wieczorek

NASTĘPNY

recenzja  

The Importance of Being Naïve

— Mikołaj Borkowski