Joanna Ugniewskaur. 1945, italianistka, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor i współautorka „Historii literatury włoskiej XX wieku”. Na początku lat 90. ogłosiła jedyną – jak dotąd – polską monografię poświęconą postaci Giacomo Leopardiego. Tłumaczka m.in. Claudio Magrisa, Oriany Fallaci, Luigiego Pirandella i Antonio Tabucchiego. Laureatka nagrody ZAiKS-u i Nagrody „Zeszytów Literackich” dla Tłumaczy im. Pawła Hertza.
Jeśli będę żył, będę żył dla literatury, gdyż dla niczego innego nie chcę ani nie potrafiłbym żyć – deklaruje niespełna dwudziestoletni Giacomo Leopardi 17 marca 1817 roku w liście do Pietra Giordaniego, sławnego wówczas przedstawiciela włoskiego neoklasycyzmu. Podobnie rzecz sformułuje prawie sto lat później Franz Kafka, pisząc do swojego niedoszłego teścia: „nie jestem niczym innym, jak tylko literaturą, niczym innym być nie mogę i nie chcę”. Niemniej – dla eseisty Guida Ceronettiego – „zestawienie ich razem byłoby w świetle dnia raczej niezrozumiałe, wypadałoby zanadto onirycznie”. Zgodziłaby się z nim Pani?
Nie, myślę, że jest to całkiem dobre zestawienie! I to nie tylko ze względu na rolę męczennika literatury, jaką obydwaj starali się odgrywać. W historii literatury mieliśmy przecież cały szereg takich przykutych do kartki i wypełniających życie pisaniem postaci, od – powiedzmy – Flauberta zaczynając, a na Prouście i Kafce kończąc. Podobieństwo między tym ostatnim a Leopardim łatwiej zresztą dostrzec, przyglądając się ich niewiarygodnie symetrycznej relacji z ojcem. Istnieje nawet pewien list – niemalże kolejny „List do ojca” – który Leopardi napisał, szykując się do ucieczki z rodzinnego pałacu…
Utożsamienie życia i literatury następuje w przypadku Leopardiego bardzo wcześnie, gdyż mamy tutaj do czynienia z cudownym dzieckiem wychowującym się właśnie w owym rodzinnym, arystokratycznym pałacu w Recanati – maleńkim, peryferyjnym miasteczku. Jako nastolatek Leopardi jest już więc w zasadzie zupełnie dojrzałym intelektualnie człowiekiem – genialnym samoukiem, który opanował kilkanaście języków, tłumaczy klasykę, ale i sam podejmuje się mnóstwa projektów literackich. Najwyraźniej literatura stanowi dla niego formę kompensacji życia.
Mieczysław Brahmer w „Małym słowniku pisarzy włoskich” – wydanym w Warszawie końcem lat 60. – hasło poświęcone osobie Leopardiego otwiera skądinąd zdaniem: „Potomek podupadłego rodu arystokratycznego, smutne dzieciństwo spędził w pustce prowincjonalnego pałacu”.
Rzeczywiście, trudno nie ulec pokusie podobnej charakterystyki, bo to – jak by nie patrzeć – niezwykle sugestywny obraz! Genialne, chorowite dziecko, błąkające się po wielkim pałacu w obecności rodziców – Monalda i Adelaidy – którzy są na tyle zimni i oschli, że gdyby istniała wówczas psychoanaliza, to ich relacja z synem wymagałaby zapewne kilkunastu lat terapii! Szczególnie matka jest straszliwą bigotką: twierdzi wręcz, że gdy umiera dziecko, to – jako że jego duszyczka trafia niewątpliwie do nieba – należy się z tego jedynie cieszyć. Ojciec bywa wprawdzie nieco czulszy, lecz to typ pokongresowego reakcjonisty – zaciekły zwolennik sojuszu tronu i ołtarza, z którym młodszy, raczej liberalnie zorientowany Leopardi absolutnie nie może dojść do zgody.
Monaldo zdołał jednak zgromadzić w swoim rodzinnym pałacu niezwykłą bibliotekę, w której mały Giacomo zwykł później niemal „każdy przepędzać dzionek”, nabawiając się przy tym rozlicznych chorób oczu i kręgosłupa (oraz jeszcze paru innych nieszczęść).
Od początku Leopardi chce wyjechać, wyzwolić się, znaleźć się w większym mieście. Marzy o podróży do Rzymu, ale ojciec mu na nią nie pozwala. To znaczy: zgadza się go utrzymywać jedynie pod warunkiem, że Giacomo nie opuści Recanati. Niemniej Leopardi w końcu wyjeżdża, tułając się po różnych miastach – Bolonii, Mediolanie, Florencji, Pizie – gdzie próbuje utrzymać się z układania wyborów starożytnych poetów i z tłumaczeń. Ale wraca. I – paradoksalnie – gdy wreszcie wraca do Recanati, to w tym prowincjonalnym, znienawidzonym miejscu ożywia się w nim nagle wena poetycka i właśnie tam powstaną jego najpiękniejsze wiersze.
To niezwykle sugestywny obraz Leopardiego: genialne, chorowite dziecko, błąkające się po wielkim pałacu w obecności zimnych i oschłych rodziców – Monalda i Adelaidy
Być może warto by w tym kontekście przytoczyć jedną z Leopardiańskich „Myśli”, zgodnie z którą: „Kto wiele podróżuje, ma tę przewagę nad innymi, że obiekty jego wspomnień bardzo szybko stają się na tyle odległe, że uzyskują wkrótce ową nieokreśloność i poetyckość, których inni nie mogą zaznać inaczej niż po upływie pewnego czasu. Kto nie podróżował w ogóle, znajduje się w tej niewdzięcznej sytuacji, że wszystkie jego wspomnienia dotyczą rzeczy, które są w jakiejś mierze obecne, gdyż obecne wokół niego są miejsca, do których cała jego pamięć się zwraca”.
Kiedy Leopardi powraca do Recanati, to obrazy teraźniejsze i jego dziecięce wspomnienia w pewnym sensie mieszają się ze sobą. To zaś, co sam roi wówczas w swej duszy, nazywa następnie nieokreślonością i to właśnie owa nieokreśloność – a nie precyzja czy realizm – stanowić będzie dla niego później podstawową kategorię estetyczną. Zresztą – paradoksalnie – Leopardi krytykował romantyzm głównie za realizm, za chęć wiernego nazywania rzeczy, a także za wzajemne przenikanie się poezji i filozofii, choć to ostatnie zakrawa już w jego przypadku na lekką hipokryzję…
„Pamięć to niemalże tyle, co żywotność wyobraźni, jako że każde wspomnienie jest niemalże naśladowaniem, do jakiego ucieka się pamięć…” – napisze w „Zibaldone”. To naśladownictwo wyrażać się będzie w jego poezji głównie przestrzennie.
Tak, to przestrzeń skonstruowana zaledwie z kilku znaków. To w gruncie rzeczy bardzo uboga poezja i w tym tkwi właśnie jej niezwykła siła. Jeżeli dziś sięgniemy po – załóżmy – Lamartine’a czy Coleridge’a, to ich utwory zupełnie nie nadają się już do czytania! Są absolutnie nieznośne, rozgadane, przeładowane rozmaitymi elementami. A poezja Leopardiego jest w zasadzie zrobiona z niczego. No bo co tu mamy? Wzgórze…
…żywopłot…
Tak, zawsze coś, co nie pozwala objąć wzrokiem szerokiej przestrzeni. Jakieś szczekanie psa w oddali, zegar bijący na wieży, księżyc… tyle, że to właściwie pewne emblematy, znaki dziś i wczoraj. Stąd ich niezwykła sugestywność.
Ta prostota wydaje się nam dziś nadzwyczaj atrakcyjna, ale w historii bywała dla niektórych wręcz kłopotliwa. Edward Porębowicz – na przykład – dorobił Leopardiemu w „Nieskończoności” rymy…
Tak, z nim jest całkiem spory kłopot… nawet nie tyle z Porębowiczem, co z samym Leopardim. Osobiście mam dość dużą słabość do przekładów Julii Dickstein-Wieleżyńskiej, ale myślę, że Grzegorz Franczak również bardzo dobrze sobie poradził, tłumacząc „Pieśni”. Szczególnie, że on – podobnie jak Leopardi – poświęcił swoją młodość studiom nad literaturą klasyczną.
W tej prostocie zawiera się zresztą cała tradycja włoskiej poezji. Jest tam bowiem i Petrarka, i Metastasio… Oczywiście, trudno w przekładzie oddać to wszystko należycie. Szczerze mówiąc, to zadanie wręcz niewykonalne…
…zwłaszcza, że Franczak miał wtedy zaledwie dwadzieścia parę lat.
Tak, był wtedy bardzo młodym człowiekiem. Pamiętam, z jaką pasją się za to zabrał i myślę, że wciąż może być zadowolony ze swoich wyników. Zdecydowanie.
Nagroda „Literatury na Świecie” za najlepszy debiut translatorski w roku 2000…
Otóż to!
Szkoda tylko, że tamto wydanie jest już dziś niemal niemożliwe do zdobycia… (machając zbindowaną kserówką)
…bo to było malutkie wydawnictwo [Teta Veleta – przyp. red.], które opublikowało kilka tomów poetyckich i zupełnie gdzieś przepadło. Skądinąd – jako że jego założycielka była później moją doktorantką – wiadomo mi, że jedynym ich tomem, który rzeczywiście się sprzedał, był właśnie Leopardi. Czyli, gdyby się dziś nieco postarano, to… kto wie, może wydanie „Zibaldone” coś zmieni.
Ale porozmawiajmy jeszcze o filozofii. O filozofii, która zdaniem Leopardiego – jak możemy przeczytać chociażby w „Rozmowie Tymandra z Eleandrem” – „stwarzając nadzieje i obiecując początkowo, że uleczy naszą niedolę, sprowadza się do tego, że nadaremnie pragnie uleczyć siebie samą”.
Leopardi nie był myślicielem systematycznym. Nie wierzył ani w filozofię, ani w religię, ani w jakąkolwiek ideologię, która mogłaby rozwiązać nieustannie nurtujący go dramat – indywidualne cierpienie. W pewnym sensie wywiódł tę kwestię z Oświecenia – być może nawet z lektur Woltera – ale nadał jej w swoich pismach zgoła inną barwę i wymowę, przekształcając ją w swego rodzaju skandal indywidualnego zła. Zła, które wszelkie ideologie – we wszelakim rozumieniu – próbowały dotychczas jakoś obronić, usprawiedliwić, wyjaśnić, a dla którego on nie znajduje absolutnie żadnego uzasadnienia w świecie.
Jedynego ratunku upatruje więc dla nas w poezji. Tutaj można by się zresztą dopatrzeć jakiegoś powinowactwa z wyboru między nim a Nietzschem, który – choć uważał Leopardiego jedynie za „wielkiego filologa” – wywiódł z niego wiele myśli, a szczególnie tę, zgodnie z którą prawda jest czymś odrażającym. „Mamy sztukę, abyśmy nie umarli od prawdy”. To przecież dokładnie to, o czym pisał Leopardi!
Nietzsche wywiódł z Leopardiego wiele myśli, a szczególnie tę, zgodnie z którą prawda jest czymś odrażającym: »Mamy sztukę, abyśmy nie umarli od prawdy«
W „Dziejach rodu ludzkiego” Jowisz posyła nawet Prawdę pomiędzy ludzi, aby ich w ten sposób ukarać.
Tak! Cóż, o to, czy twórczość autora „Dziełek moralnych” zawiera w sobie jakąś myśl filozoficzną, badacze spierają się tak naprawdę do dziś. Dyskusję tę zapoczątkowało w zasadzie dopiero pełne wydanie „Zibaldone”, które ukazało się stosunkowo późno, końcem XIX wieku, przeszło sześćdziesiąt lat po śmierci samego Leopardiego. I choć początkowo odnajdywano w tym notatniku „zaledwie gorzkie wykwity rozpaczy”, to współcześnie moglibyśmy nawet – za Emanuelem Severino, znakomitym włoskim myślicielem – uznać wręcz Leopardiego za największego filozofa nicości w tradycji Zachodu.
„Tyleż jest to wspaniałe, co prawdziwe, że poezja, która z racji swojej natury i swoich przymiotów poszukuje piękna, i filozofia, która ze swej istoty poszukuje prawdy, czyli sfery skrajnie sprzecznej z pięknem, są jednakże w człowieku zdolnościami najbliższymi sobie, tak że prawdziwy poeta jest nade wszystko gotów stać się wielkim filozofem, a prawdziwy filozof stać się wielkim poetą…” – stwierdza zaś sam Leopardi na kartach „Zibaldone”.
Niemniej to utożsamienie poezji z filozofią, czyli z melancholijnym wpatrywaniem się w nicość, nastąpi nieodwracalnie dopiero w jego ostatnim poemacie – „Janowcu albo kwiecie pustkowia”.
Tymczasem warto by wspomnieć jeszcze coś o polskich badaczach Leopardiego, choćby o Stanisławie Brzozowskim, który na przełomie XIX i XX wieku wyczuł w nim zapowiedź czegoś na kształt – powiedzmy – laickiego humanizmu Alberta Camusa; czy o Henryku Elzenbergu, który z kolei później, znacznie później, uwydatniając właściwy dla myśli Leopardiego splot pesymizmu i hartu ducha, braku złudzeń i wiary w poezję, przepięknie rozprawił się z nią w swoim „Kłopocie z istnieniem”. „Nie sztuka jest żyć złudzeniami – pisał – ale wyzbyć się ich i żyć, to jest sztuka; a jeszcze większa: zostać bez złudzeń a kochać szlachetność i piękno. Dlatego najwspanialszym dowodem wielkości i wzniosłości ludzkiego ducha są dla mnie poeci pesymistyczni. Być takim pesymistą jak Leopardi, a jednak kochać piękno i tworzyć: to jest jakaś wielkość, jakieś zwycięstwo”.
„Są dwie prawdy, których ludzie nigdy nie mogą powszechnie uznać: jedna, że nic nie wiedzą, druga, że są niczym. Dodaj do nich trzecią, ściśle związaną z tą drugą: że nie mogą niczego oczekiwać po śmierci”. Emil Cioran?
Zdecydowanie! Czarniejszej myśli nawet Cioran by nie wymyślił. Cioran zresztą bardzo cenił twórczość Leopardiego, a zwłaszcza jej ostatni okres i wiersz „Do siebie samego”. Prawdę mówiąc, to ulubiony wiersz wielu rozmaitych pisarzy, by wymienić tutaj chociażby Samuela Becketta czy Stefana Żeromskiego, czyli kogoś o – jak by nie patrzeć – zupełnie odmiennej wrażliwości literackiej, kto jednak na różne sposoby wykorzystywał „Do siebie samego” w swoim pisarstwie.
Ale to już zupełny kres zarówno poetyckiej, jak i – w pewnym sensie – życiowej drogi Leopardiego. O ile bowiem w poprzednich wierszach – na przykład w „Do Sylwii” czy we „Wspomnieniach” – pamięć powodowała w nim jeszcze jakąś grę emocji i zgodę na życie, choćby bolesne, to w „Do siebie samego” mamy już do czynienia z kompletnym wyczerpaniem się jego sił żywotnych. Nawiasem mówiąc, na podobne wyznanie możemy natrafić też w jednym z bardziej znanych fragmentów „Zibaldone”, gdzie Leopardi nazywa sam siebie „wędrownym grobem, co niesie w sobie martwego człowieka z sercem niegdyś bez miary tkliwym, które już nic nie odczuwa”.
Filip Ottonieri – porte-parole Leopardiego z „Godnych zapamiętania sentencji…” – mawiał z kolei podobno, że „najprawdziwszymi uciechami, jakie mieści w sobie nasze życie, są te, które rodzą się ze złudnych rojeń, i że dzieci znajdują wszystko w niczym, a dorośli nie znajdują niczego we wszystkim”.
Cóż, dzieciństwo Leopardiego wciąż stanowi dla nas nie lada zagadkę. Może i nie było najszczęśliwsze, lecz wiadomo nam przecież ze świadectw rodzeństwa – Carla i Pauliny – że młodziutki Giacomo był pełen inwencji, chęci do zabawy…
Zanim krytyka zajęła się na dobre badaniem jego filozofii, często próbowano spojrzeć na postać Leopardiego z nieco odmiennej, bardziej biografistycznej perspektywy. Zastanawiano się wówczas, co właściwie mu dolegało. Dziś uważa się, że były to najprawdopodobniej jakieś niezliczone psychosomatyczne problemy. Po prostu setka chorób!
Carlo wspominał też, że Giacomo „jedyną rozrywkę odnajdywał w przechadzkach po okolicznych wzgórzach. Zazwyczaj były to przechadzki samotne, a jeśli nawet w obecności czyjejś, to milczące…”.
Gdy piszemy albo myślimy o Leopardim, to – rzeczywiście – samotność jest zazwyczaj pierwszą rzeczą, która przychodzi nam do głowy. Samotność ta przejawia się zresztą w jego życiu na wiele różnych sposobów, by wspomnieć tutaj choćby o osamotnieniu intelektualnym, jakiego Leopardi doświadcza w ówczesnych Włoszech, owładniętych bez reszty nastrojami niepodległościowo-katolickimi. Dziś nam się to wydaje niepojęte, ale kiedy w 1835 roku przygotowywano neapolitańską edycję jego dzieł zebranych, cenzura burbońska nie dopuściła ostatecznie do ich publikacji. Nawiasem mówiąc, legenda głosi, że w 1848 roku – w czasie rewolucji mediolańskiej – aresztowano pewnego szewca, w którego domu znaleziono wydanie „Pieśni”… co jest może i legendą, ale bardzo sugestywną – i to podwójnie! Raz, że szewc posiadał edycję „Pieśni”, a dwa, że te utwory naprawdę były wówczas aż tak wywrotowe!
Gdy piszemy albo myślimy o Leopardim, to samotność jest zazwyczaj pierwszą rzeczą, która przychodzi nam do głowy
„Każdy filozof, a zwłaszcza metafizyk, odczuwa potrzebę samotności”, „poznanie istoty rzeczy prowadzi [nas zaś] do pragnienia śmierci”. Jednocześnie można jednak wyczuć w tym wszystkim jakąś nikłą tęsknotę za wspólnotą.
I znów wracamy do „Janowca…”, w którym Leopardi suponuje, że wspólnotę ludzką możemy zbudować jedynie wtedy, gdy opieramy się na wartościach negatywnych; w innym przypadku będzie ona bowiem niewątpliwie zafałszowana. Jednoczyć będą nas zatem świadomość cierpienia, śmierci, różne inne nieszczęścia…
Leopardiemu z pewnością spodobałoby się polskie rozróżnienie, które w innych językach raczej nie występuje – a przynajmniej we włoskim nie – między samotnością a osamotnieniem, gdyż dla niego samotność jest czymś niesamowicie ożywczym, inspirującym. Świetnie widać to zwłaszcza w „Dialogu Torquata Tassa z jego rodzinnym duchem opiekuńczym”, w którym autor „Jerozolimy wyzwolonej” – paradoksalnie – odnajduje samego siebie, marzenia młodości i tym podobne… dopiero w izolacji, w szpitalnej celi.
Zresztą jeśli uważnie przyjrzymy się naturalnemu przebiegowi „Zibaldone”, którego dynamikę polski wybór tematyczny okropnie zafałszował, to bardzo łatwo dostrzeżemy, że o ile na początku mamy jeszcze do czynienia z tą błogą samotnością, to na końcu przeradza się już ona w całkowite osamotnienie. Na początku mamy „Nieskończoność”, a na końcu – „Do siebie samego”.
I stwierdzenie, że „człowiek zdumiewa się, gdy widzi, że w jego osobistym przypadku potwierdza się reguła ogólna”.
Tak, to jest fenomenalne, a przecież to zamknięcie, którego on sam nie wyreżyserował! Zaczyna się od niewinnego wspominania – księżyc, szczekanie psa, zegar na wieży – a kończy zupełnym wyczerpaniem…
W jednym z listów Leopardi wyznaje nawet: „nigdy nie tworzyłem dzieł: pisałem tylko szkice, codziennie komponowałem preludia”.
I być może rzeczywiście nigdy nie wyszedł poza kilka pierwszych zdań! Pozostawił w końcu po sobie wiele niezrealizowanych planów, głównie młodzieńczych. „Zibaldone” zaś to – by użyć określenia Sergia Solmiego – „myśl w ruchu”, nieustanna polemika – zarówno z innymi, jak i ze sobą samym. Cztery i pół tysiąca stron pełne intelektualnej krzątaniny, zaprzeczeń, cofnięć, zmian…
Zaraz… a co to jest? (wskazując na inną książkę)
„Dziełka moralne”.
No tak, w sumie mamy komplet. Przekłady poezji, „Dziełka moralne”, „Myśli”, wybór z „Zibaldone”… czego chcieć więcej? No proszę, niby wszystko już jest, tylko jeszcze dobrze by było, żeby ktoś o tym w ogóle usłyszał.
Joanna Ugniewskaur. 1945, italianistka, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor i współautorka „Historii literatury włoskiej XX wieku”. Na początku lat 90. ogłosiła jedyną – jak dotąd – polską monografię poświęconą postaci Giacomo Leopardiego. Tłumaczka m.in. Claudio Magrisa, Oriany Fallaci, Luigiego Pirandella i Antonio Tabucchiego. Laureatka nagrody ZAiKS-u i Nagrody „Zeszytów Literackich” dla Tłumaczy im. Pawła Hertza.
ur. 1997, student polonistyki w ramach MISH UJ. Sądeczanin, mieszka w Krakowie. Skrycie marzy o przeistoczeniu się w formę dyskursywną.