fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

 

Podwójny zachwyt

Że mnie nie ma.
I że czuję, jak bardzo
mnie nie ma.

Anna Świrszczyńska

 

 

Odważnik partykuły

W wywiadzie udzielonym w 1964 roku Wiesławowi Pawłowi Szymańskiemu Anna Świrszczyńska żaliła się, że epoka, w której żyje, to epoka patriarchatu – powszechnej maskulinizacji każdej dziedziny i olbrzymiej presji obowiązującego „męskiego punktu widzenia”. Skarga ta – którą chętnie cytują badaczki rozpatrujące dorobek poetki w perspektywie feministycznej – kończy się „wołaniem o głos kobiety”:

Jednak dotąd jeszcze ludzkość nie usłyszała niesfałszowanego, pełnego głosu tej najbardziej tragicznej istoty pod słońcem, jaką jest kobieta. Myślę, że dopiero przyszłe pokolenia pisarek wypełnią to zadanie i wykażą, jak fałszywy, jednorodny i niesprawiedliwy jest obraz, który obecnie mężczyzna-twórca narzuca światu jako obiektywny.

Nie przywołuję tego cytatu po to, by po raz kolejny wpisać twórczość Świrszczyńskiej w kontekst feministyczny (a przynajmniej nie tylko po to), ale dlatego, by skupić uwagę na określeniu „dotąd jeszcze”, które moim zdaniem można połączyć – na zasadzie niepokornej odpowiedniości – z tytułem wydanego niedawno przez W.A.B. dziennika poetki: „Jeszcze kocham… Zapiski intymne”. Dziennik ten zresztą – a dokładnie, jak dowiadujemy się z noty edytorskiej, zapiski zgromadzone w dwóch teczkach z napisem „Józef” (obejmujące okres od maja 1969 roku do października 1971 roku) – zaczyna się wpisem dotyczącym Tadeusza Różewicza, gdzie słowo „jeszcze” powtarza się aż pięć razy. Partykuła „jeszcze” – ważna, skoro decyzją redaktorską lub wydawniczą została umieszczona w tytule książki – ma w owych pamiętnikarskich zapiskach dwojakie znaczenie. Z jednej strony jest niepowstrzymanym, ekstatycznym „jeszcze!” wykrzykiwanym w erotycznym uniesieniu, z drugiej strony – a obie łączą się ze sobą jak kochankowie – wypływa ze zdziwienia Świrszczyńskiej samą sobą: 60-letnią kobietą po przejściach (m.in. po 15-letnim małżeństwie zakończonym rozwodem), która „wciąż jeszcze” przeżywa miłość jak nastolatka. Ekstaza i niedowierzanie – zieloność i siwizna – łączą się choćby w opisie krótkiego romansu z Różewiczem:

Dzięki Ci, Erosie złocisty, że jeszcze kocham i wzbudzam miłość, dzięki ci za tę chwilę cudowną, młodą jak te drzewa, które były za oknami, zielone. Mieć go na własność jeszcze raz, jeszcze przez jedną godzinę.

„Jeszcze kocham” (które osobiście wolałabym zapisywać z dobitnym wykrzyknikiem, a nie rozmywającym wielokropkiem), powtarzane upojnie przez 60-letnią rozwódkę, która rzuca się w romanse ze zwykle młodszymi od siebie mężczyznami i opisuje je w dzienniku, paradoksalnie spotyka się z wypowiedzianą kilka lat wcześniej w wywiadzie skargą, że „dotąd jeszcze” pełny głos kobiety nie został przez ludzkość usłyszany.

Czy jednak głos samej Świrszczyńskiej został dzięki opublikowanym przez W.A.B zapiskom naprawdę wysłuchany?

 

Męskie punkty

Anna Świrszczyńska nie miała szczęścia do historii literatury. W bibliografiach literackich przez długie lata istniała wyłącznie jako autorka dramatów, słuchowisk i bajek dla dzieci, a nie jako jedna z najważniejszych poetek XX wieku. Nawet dzisiaj, choć znalazł się dla niej kącik w nierychliwym kanonie (Miłosz zapewne uznałby, że mogła tam zagościć dzięki niemu), wciąż jest mało znana, a już na pewno nie została naprawdę rozpoznana. Mówiąc jej słowami: „dotąd jeszcze” nie usłyszeliśmy „niesfałszowanego, pełnego głosu” poetki.

Kto lub co fałszuje ów głos i sprawia, że do dziś go nie słyszymy? Powodów jest wiele, napiszę o kilku. Jedną z odpowiedzi znajduję w recenzji z debiutanckiego tomu poetki („Wiersze i proza”, 1936):

Fotografia Anny Świrszczyńskiej stanowi naturalne wprowadzenie do lektury jej wierszy. Proszę się tylko przyjrzeć: jaki spokój i dystynkcja w wyrazie twarzy, ile – pełnej dyskrecji – swobody w spojrzeniu, jaka wytworność «wzięcia», znamionująca charakterystyczny arystokratyzm artystki, pewnej swych środków, swego miejsca i stanowiska, a przy tym nazbyt wybrednej, aby narzucać światu swą odrębność[1].

Autorem tych słów jest Ludwik Fryde, postać tragiczna (zginął rozstrzelany na Białorusi w 1942 roku), ale przede wszystkim krytyk uznany za najwybitniejszego w swoim pokoleniu. Spójrzmy, jak patrzy na poetkę. Zanim przejdzie do tekstu, taksuje jej twarz na fotografii. W jego opinii nie ma w takim podejściu nic kuriozalnego – to przecież „naturalne wprowadzenie do lektury”. Uderza protekcjonalny ton 25-letniego recenzenta – pół biedy, gdyby tym tekstem chciał poderwać trzy lata starszą koleżankę, ale nie: Świrszczyńska jest tu jak motyl przytwierdzony szpilką w gablocie i opisywany przez wytrawnego „badacza owadzich nogów”[2].

Zamknięcie za szybką gabloty dokonuje się za sprawą uwydatnionych przeze mnie określeń Frydego. Postrzega on autorkę jako osobę spokojną, dystyngowaną, dyskretną – i takich też oczekuje od niej wierszy. Przedziwnie brzmi sformułowanie „wytworność «wzięcia»”, które w międzywojniu miało oczywiście inne znaczenie, dziś jednak kojarzy się raczej z tym, czym w istocie jest interpretacyjne nadużycie Frydego. Świrszczyńska zostaje tu przez krytyka „wzięta” przemocą lektury, i nawet nie bardzo może się bronić, bo przecież kłóciłoby się to z narzuconymi jej kulturowo cechami: spokojem, dyskrecją, wreszcie szlachetną wybrednością, która w przypadku kobiety ma według Frydego oznaczać rezygnację z odrębności (bogini matriarchatu, widzisz, a nie grzmisz?!).

Fryde postrzega Świrszczyńską jako osobę spokojną, dystyngowaną, dyskretną – i takich też oczekuje od niej wierszy

Można uznać, że przerysowuję nieco recenzencki wybryk młodego krytyka, że pewnie dalej było lepiej i do rzeczy, a ja się nie znam na flirtach i żartach. Spójrzmy jednak na kolejną część tej wypowiedzi, żeby zapytać o fałszywą ścieżkę, jaką w 1937 roku Fryde wyznacza poetyckiemu głosowi debiutantki. W rysach twarzy Świrszczyńskiej krytyk dopatruje się „charakterystycznego arystokratyzmu” i to jest jego kolejne nadużycie, ponieważ wyrywa poetkę ze społeczno-ekonomicznego kontekstu, który był niezwykle daleki od arystokratycznej pewności „środków, miejsca i środowiska”. Sama Świrszczyńska pisała o miejscu i środowisku, które uformowały ją jako poetkę, w ten sposób:

Ukształtowała mnie w pierwszym okresie malarska pracownia mojego ojca. (…)

Matka prowadziła gospodarstwo, które mieściło się w mikroskopijnej alkowie, a raczej wnęce bez okna, odgrodzonej od pracowni kilimem kurpiowskim. Alkowa zastępowała też kuchnię, tam też spaliśmy. Odrabiałam lekcje, siedząc po turecku na podłodze, na kolanach trzymałam deskę rysowniczą, która zastępowała stół. Żarówka świeciła wysoko pod sufitem, obok haka, na którym poprzedni lokator malarz powiesił się z nędzy.

Ojciec malował, chodząc z kotem na ramieniu. (…) Matka w alkowie gotowała kapuśniak, robiła pranie, łatała dziury na rękawach mego szkolnego fartucha. Co jakiś czas przedłużała mój odwieczny szary mundurek, doszywając u dołu nowy szary pasek. Było ich chyba ze sześć, każdy z innego materiału i w innym odcieniu. Ten mundurek, w którym musiałam przez długie lata siadać w szkolnej ławce obok eleganckich córek fabrykantów i dyrektorów, wpłynął na mój młodociany światopogląd, wyznaczając mi na świecie miejsce wśród tych, którzy się wstydzą, że żyją. Później jeszcze wiele razy miałam powody tego się wstydzić[3].

W cytowanym tekście Świrszczyńska wspomina również o „środkach”, a raczej ich braku, ponieważ właśnie brak pieniędzy sprawił, że nie mogła iść na wymarzone studia malarskie, więc – jak to ujmuje – „postanowiła z żalem ograniczyć się do pisania”. Przy czym trzeba powiedzieć, że przed wojną pisanie i tak było dla niej luksusem, odskocznią od konieczności uczenia łaciny panienek z dobrych domów, które to lekcje „przynosiły ubogiej studentce niejedno nowe upokorzenie”. Inaczej będzie po wojnie, kiedy Świrszczyńska właśnie z pisania będzie utrzymywała znacznie już większą rodzinę, co sprawi, że na długie lata odłoży na bok wiersze i zostanie – jak to zanotowały bibliografie literackie – autorką dramatów, bajek dla dzieci oraz – czego bibliografie już nie notują – rozlicznych literackich chałtur.

Wyrwanie poetki z kontekstu, w którym żyła, przeniesienie jej z żywej tkanki społeczno-kulturowo-ekonomicznej do sterylnej gabloty uniwersalizmu to błąd popełniany nie tylko przez Frydego. Na pułapki takiego uniwersalizmu zwraca uwagę Katarzyna Szopa, która proponuje odzyskanie rewolucyjnego potencjału poezji Świrszczyńskiej. Co ciekawe, badaczka śledzi odpolitycznienie nie tyle w męskocentrycznych analizach twórczości poetki, takich jak ta Frydego, ile w tekstach zorientowanych feministycznie, lecz prześlepiających społeczno-ekonomiczny wymiar pisarstwa autorki, wpisującego się wyraźnie w „socjalistyczny projekt emancypacyjny” po 1945 roku. Szopa, używając rozróżnienia Sheili Rowbotham, pisze:

Świrszczyńska czytana była przez krytyczki feministyczne w kontekście walki o róże, czyli z perspektywy tożsamościowej, a także upodmiotowienia oraz dowartościowania cielesności i seksualności kobiecej. Czas na to, by poetkę czytać również z perspektywy walki o chleb.

Pora przestać się pastwić nad Ludwikiem Fryde, tym bardziej że „dotąd jeszcze” nie doszłam do meritum niniejszego tekstu – dziennika „Jeszcze kocham…” Świrszczyńskiej. Ten męskocentryczny background historii literatury jest mi jednak potrzebny, żeby lepiej uwydatnić pułapki recenzowanej publikacji, która głos Świrszczyńskiej miała uwydatnić, lecz niestety znowu go, na swój sposób, zafałszowuje.

Zanim jednak przejdę do „zapisków intymnych”, nie mogę sobie i czytelnikom odmówić krytycznoliterackiego crème de la crème, czyli fragmentu jednej z nielicznych książek w całości poświęconych Annie Świrszczyńskiej. Chodzi o monografię Czesława Miłosza zatytułowaną w znamienny sposób: „Jakiegoż to gościa mieliśmy. O Annie Świrszczyńskiej”. Miłosz – rówieśnik Frydego – pisze o poetce 60 lat później, w połowie lat dziewięćdziesiątych, w dodatku po jej śmierci. Ma zatem zupełnie inną perspektywę niż wschodząca gwiazda międzywojennej krytyki, a jednak protekcjonalny ton, z jakim noblista pozwala zagościć Świrszczyńskiej w kanonie[4], niewiele się różni od „objaśniepańskiego” wywodu Frydego.

Co zaskakujące, w pewnym momencie Miłosz odchodzi od właściwego sobie patosu, z jakim przyszpila Świrszczyńską w gablotce metafizyki (próbka: „Gdyż jej świat ekstazy i cierpień, żarliwych szeptów i hymnów na chwałę istnienia na pewno nie mieści się w tym, co nazywamy materią, fysis, czyli rozciąga się meta, uczestniczy w wielkim oceanicznym Wszystkim” s.31), i podobnie jak Fryde zaczyna przyglądać się jej twarzy, w dodatku wcale niemetafizycznie:

Albo, choćbyśmy wysoko stawiali czyjeś dzieło, czy twarz autora albo autorki nie bywa dla nas obojętna albo niemiła? Przyznaję, osoby kilku poetek, poczynając od Chinki żyjącej w początku trzynastego wieku, Czu-Szu-Czen (…), szczególnie mnie pociągają, bo są kobietami, a ich płeć i ich umysł, połączone, zachowują intrygującą cielesność. Niezbyt dużo kobiet piszących ma dla mnie ten powab. W pewnym stopniu Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Halina Poświatowska. A im więcej czytam Świrszczyńską, tym głębiej pogrążam się w trudne do nazwania odczucie jej rzeczywistego istnienia. Ta moja koleżanka pokoleniowa była urzekającą istotą, elfem albo Rozalindą i Mirandą Szekspira. Broniła malarza, bo kochała go jako ojca, ja natomiast jej bronię, bo jestem w niej (niemal) zakochany (s. 38-39).

Czy w gablotce uniwersalizmu/metafizyki, czy w pułapce męskiego spojrzenia – na jedno wychodzi: „dotąd jeszcze” jej nie ma.

 

Kto się boi Anny Ś.?

Zostawmy Frydego i Miłosza. „Jeszcze kocham… Zapiski intymne” to jedna z nielicznych w całości poświęconych Świrszczyńskiej publikacji, które ukazały się w Polsce od czasu monografii z lat dziewięćdziesiątych. Co więcej, od dwóch dekad niemal nie wznawia się wierszy poetki – ostatnim pełnym wydaniem jest właśnie to, które opracował i opatrzył przedmową Miłosz, czyli opublikowane w złotej serii PIW-owskiej „Poezje” z 1997 roku. W 2013 roku ukazał się wprawdzie w Biurze Literackim nieduży tomik „Kona ostatni człowiek” z 44 wierszami poetki w wyborze Konrada Góry, a rok później (w czterdziestą rocznicę pierwszego wydania) Instytut Badań Literackich PAN wznowił jej wstrząsający tom „Budowałam barykadę”. Świrszczyńska wciąż powraca tylko jubileuszowo i ulotnie, jak „prowokacyjne ulotki” z jej wierszem o powstaniu, które 1 sierpnia tego roku zostały skonfiskowane przez narodowców jako nieprawomyślne.

Opracowania rękopisów Świrszczyńskiej, które stały się podstawą „Jeszcze kocham…”, podjęła się Wioletta Bojda – literaturoznawczyni, pracownica Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach i autorka pracy naukowej „Anny Świrszczyńskiej odkrywanie rzeczywistości” (poświęconej jednak wyłącznie przedwojennej twórczości poetki). Bojda prócz pracy edytorskiej odpowiada za wstęp i zakończenie, będące częścią publikacji. I tu – a właściwie już na etapie biogramów – zaczynają się problemy.

Co strasznego w biogramach? Niby nic, a jednak kiedy czytam, że Anna Świrszczyńska w swoich tomikach „słowami szukała sensu istnienia, istoty bytu. Dowiedziała się wszystkiego, znalazła, odkryła istotę kobiecości, już wie, o co w tym wszystkim chodzi, choć zniknęła drastycznie na granicy poznania”[5], to nie bardzo wiem, czy śmiać się, czy płakać, czy w ogóle zniknąć na granicy poznania… Biogram edytorki (która zapewne napisała oba) brzmi równie dowcipnie: „Wioletta Bojda (ur. 1969) podąża jej [Świrszczyńskiej – przyp. JM] szlakiem, a choć efektem poszukiwań stała się książka »Anny Świrszczyńskiej poszukiwanie rzeczywistości« (2016), fundamentalnych odpowiedzi jeszcze nie ma. […] Wciąż nie dotknęła tajemnicy istnienia…”.

Dobrze wiem, że pisanie biogramów (blurbów, notek dla hurtowni etc.) to zajęcie upiorne, więc rozumiem chęć wykpienia się z wydawniczych szablonów, dlatego na początku wzięłam te żartobliwe biogramy za dobrą monetę. Przez chwilę miałam nawet nadzieję, że może to ironiczna aluzja do Miłoszowych poszukiwań „Innego Wymiaru” u „metafizycznej poetki” Świrszczyńskiej, może „śmieszkowanie” Bojdy w duchu samej poetki (w stylu „roześmianych” wierszy z tomu „Szczęśliwa jak psi ogon”), a może nawet emancypacyjny gest zrywania z biografii Świrszczyńskiej etykietek o „istocie kobiecości”, jednak kiedy przesunęłam kursor na wstęp do książki, przeszła mi ochota do śmiechu (do czytania zresztą także).

„Czy taka właśnie była? Kokieteryjna, zaskakująca, intrygująca…” – pyta retorycznie znawczyni twórczości Świrszczyńskiej w tonie bardziej pasującym do kolorowych czasopism, by kilka wersów dalej po Miłoszowemu przyszpilić poetkę do „metafizyki codzienności”: „bo przecież żyła, więc pisała, a pisała, bo żyła, wysoko i nisko, z pełną powagą, ale też trywialnie, radośnie i tragicznie ciałem szukała ducha” (s. 5).

W podobnym stylu – niekiedy nieznośnie emfatycznym, choć na szczęście z wieloma konkretami biograficznymi – Wioletta Bojda streszcza życie swojej bohaterki. Pisze o dzieciństwie spędzanym przez Annę między pracownią malarską ojca (tu cytat: „Podziw nie znikał z jej oczu nawet wtedy, gdy w trójkę uciekali nocą z prowizorycznego domu, żeby uniknąć płacenia zaległego z kilku miesięcy komornego”) a kuchenną wnęką matki, o studiach na warszawskiej polonistyce godzonych z pracą zarobkową, o zafascynowaniu międzywojennymi poetami i wydaniu „własnym sumptem” debiutanckiej książki, o przedwojennej współpracy z lewicującym „Małym Płomyczkiem”, o latach wojny, kiedy Świrszczyńska imała się najróżniejszych zajęć i cudem uniknęła śmierci, wreszcie o czasach powojennych, kiedy poetka przeniosła się do Krakowa (na ulicę Krupniczą) i wpadła, jak to określa Bojda, w „socrealistyczny młyn”, by rychło stoczyć się „po równi pochyłej” (to znowu tytuł podrozdziału) ku prawilnym produkcyjniakom i uzyskiwanym za nie od władzy „srebrnikom”.

Badaczka okrasza wywód licznymi cytatami z listów (na przykład słanych do krakowskiego oddziału ZLP z kolejnymi prośbami Świrszczyńskiej o pomoc finansową), wspomnień czy urzędowych dokumentów. W tym sensie trzeba przyznać, że Wioletta Bojda wykonała ważną pracę „dociążenia” portretu poetki kontekstami historycznymi, społecznymi, a przede wszystkim ekonomiczno-politycznymi, których nie było w zwiewnych konterfektach Frydego czy Miłosza. Szkoda tylko, że nazbyt często autorka wstępu wpada w koleiny patetycznych okrzyków lub czmycha w poetyzmy abstraktów, jakby bała się, że biograficzny wizerunek Świrszczyńskiej wyjdzie jej zbyt złożony, zbyt konkretny, przerażająco prawdziwy.

Bojda doprowadza czytelników krok po kroku do momentu, gdy rozpoczyna się właściwa część dziennika – czyli do rozwodu Anny Świrszczyńskiej z aktorem Janem Adamskim, z którym poetka spędziła 15 lat, któremu urodziła dziecko (córkę Ludmiłę) i dla którego między innymi przez lata odkładała na bok własną poezję, ponieważ musiała utrzymać nie tylko ich trójkę, lecz także swoich rodziców i niepełnosprawnego teścia. Przejmujące są kolejne strony wstępu, kiedy to literaturoznawczyni powściąga swoje komentarze do minimum, oddając głos samej poetce. Czytamy coraz bardziej rozpaczliwe prośby o zapomogi, obserwujemy „Annę-Utyrannę”, która szarpie się między chorym dzieckiem a obowiązkami domowymi, między koniecznością chałturzenia a własnymi utopijnymi wizjami odnowy społecznej. Widzimy wreszcie poetkę, która wprawdzie już zdobyła się na potępienie „okresu błędów i wypaczeń” (także w odniesieniu do własnych produkcyjniaków), ale „dotąd jeszcze” nie zdecydowała się postawić wszystkiego na jedną kartę – kartę poezji.

Życie – jak pokazuje biografka – zdecydowało za nią. Na Krupniczej pojawił się anioł jeszcze bardziej eteryczny niż te, z którymi według Tadeusza Kwiatkowskiego konwersowała Świrszczyńska. Anioł miał o 26 lat mniej niż ona, zjawiskową urodę, chore serce i pisał wiersze. Nazywał się Halina Poświatowska i rozkochał w sobie męża Anny – Jana Adamskiego. Romans zakończył się rozwodem, poprzedzonym zresztą aktami rozpaczy ze strony Świrszczyńskiej, w których oczywiście współuczestniczyła cała artystyczna kamienica na Krupniczej.

Wstęp Wioletty Bojdy kończy się – podobnie jak to było u Frydego i Miłosza – zbliżeniem na twarz i ciało Świrszczyńskiej:

Jak widać, poetka nadal skupiała się wyłącznie na sobie. Bo jednak została rozpaczliwie podważona jej wartość w chwili, gdy mąż wybrał inną kobietę. Szukała więc drogi do odzyskania swojego ja, poczucia pełni. O tym marzyła mimo skończonych 60 lat. A może właśnie dlatego? Ze strachu przed kolejnym lustrem, z lęku, że żaden mężczyzna już się przy niej nie zatrzyma na dłużej. Wiedziała przecież, że daleko się zapędziła na osi czasu i choć się na to nie godziła, to jednak kolejne dni wyrzeźbiły na jej twarzy rysy, bardzo wydatne; zmieniała się, jej ciało wiotczało, kruszało, chorowało nieestetycznie: nerki, pęcherz, jelita. A jednak na przekór wszystkiemu wciąż pragnęła, chciała być kochana. Potrzebowała tylko odpowiedniego mężczyzny… (s. 57).

Ostatnie zdanie wstępu, w dodatku opatrzone wielokropkiem, ma zaprojektować odbiór następujących dalej „zapisków intymnych”. Badaczka nie mówi nam, że rozwód z mężczyzną, który poetkę zdradził i skrzywdził, może być dla niej pewnym rodzajem wyzwolenia (również ekonomicznego, bo nie musi już utrzymywać ani aktora-pięknoducha, ani jego schorowanego ojca), tylko symbolicznie przyszpila Świrszczyńską do jej kobiecego losu, zawiesza ją na tym jednym pragnieniu – bycia kochaną przez „odpowiedniego mężczyznę”. I oto dzieje się z poetką to, co zostało jej przepowiedziane w biogramie: „znika drastycznie” na granicy istnienia. „Dotąd jeszcze” jej nie ma.

Bojda przyszpila Świrszczyńską do jej kobiecego losu, zawiesza ją na tym jednym pragnieniu – bycia kochaną przez »odpowiedniego mężczyznę«

Etykiety wbrew etykietom

Właściwa część książki – czyli dziennik Świrszczyńskiej – zajmuje tylko około 60 stron publikacji. To na pewno rozczarowanie dla tych, którzy zwiedzeni sporą reklamą spodziewali się większego materiału autobiograficznego. Ten zresztą podobno istnieje, ponieważ poetka prowadziła zapiski od młodych lat aż do końca życia, a nawet wyraziła wolę, by ukazały się drukiem. Problemem jest raczej niechęć rodziny, a konkretnie córki Ludmiły Adamskiej-Orłowskiej, do upubliczniania owych materiałów. Co ciekawe, na opracowanie zapisków z lat 1969–1971 córka się zgodziła, a nawet sama zaproponowała to Wioletcie Bojdzie, choć skądinąd wiem, że po wydaniu „Jeszcze kocham…” podjęła działania (także prawne), by nakład wycofać z księgarń (śpieszcie się czytać książkę, nim ją wycofają)…

Można powiedzieć, że „odpowiednim mężczyzną” i głównym bohaterem „zapisków intymnych” Świrszczyńskiej jest Józef Oleszczuk – to przecież jego imię widniało na dwóch teczkach z upublicznianymi teraz rękopisami. Idąc dalej tym męskocentrycznym tropem, moglibyśmy do grona bohaterów dołączyć Tadeusza Różewicza (od krótkiego romansu z poetą zaczyna się ta część książki), rozkochanego w 60-letniej Świrszczyńskiej 21-letniego Staszka Franczaka, a także jej innych platonicznych lub nieplatonicznych kochanków (w którymś miejscu pojawia się nawet zestaw męskich imion z inicjałami i choć nie ma do niego komentarza, możemy się domyślać, że to życiowy bilans miłosny autorki). W całym tym romansowym chaosie ważną postacią pozostaje Jan Adamski – były mąż, o którym poetka pisze niekiedy w formie „pan”, a jednak wciąż w trybie „jeszcze kocham”.

Czy jednak rzeczywiście głównymi bohaterami zapisków są mężczyźni, czy może raczej stanowią oni tylko preteksty, by opowiadać o samej sobie, by poznawać siebie – „rodzić samą siebie”[6] – wciąż na nowo? W ciągu trzech lat charakter dziennika się zmienia. O ile na początku wpisy są młodzieńczo ekstatyczne, pełne wybuchowej ekspresji, o tyle później miłosne uniesienia zaczynają być częścią swoistego eksperymentu socjologiczno-językowego. Eksperymentu tego dokonuje Świrszczyńska na sobie, na obserwatorach jej romansów, ale też na swoich czytelnikach (o ile takich w ogóle projektowała). Mamy w dziennikach wprawdzie charakterystyczną dla memuarystyki perspektywę pierwszoosobową, ale równie chętnie – co uderza – poetka używa punktu widzenia trzeciej osoby. Pokazuje nie tyle samą siebie, ile to, jak postrzegają ją inni. Niekiedy wręcz samobiczuje się inwektywami, które zapewne w rozplotkowanej artystycznej kamienicy albo na krakowskich Plantach musiała nieraz słyszeć: „Czy jestem rozpustnica?” (s. 63), „Jeden tydzień, dwóch mężczyzn. Prowadzę się jak kurtyzana” (s. 62), „Stara, siwa babka jest obiektem takiego podziwu!” (s. 72).

Prócz ejdżystowskich etykiet, z których wiele dało początek wierszom z tomów „Jestem baba” i „Szczęśliwa jak psi ogon”, Świrszczyńska niemal neurotycznie przymierza miłosne epitety, którymi obdarza ją Józef Oleszczuk. Co zaskakujące dla czytelników – którzy w pewnym momencie zaczynają się czuć zażenowani swoim wojeryzmem – cytowana przez poetkę logorea erotycznych spieszczeń i porównań nie jest opatrywana żadnymi cudzysłowami. Całe stronice dziennika czyta się jak listy od kochanka, lecz jednak one wcale nimi nie są. Wygląda to tak, jakby poetka – uwikłana w romans z żonatym mężczyzną – wpisywała w sztambuch powidoki (czy raczej echa) łóżkowych rozmów, jakby je sobie przypominała i z lękiem notowała, żeby „jeszcze przez chwilę” zaistniały, zanim rozpłyną się w doraźności. Przytoczę tylko jeden niecały wpis, mój ulubiony z uwagi na paradną tezę Józefa o wegetariankach:

6 sierpnia [19]69 r.

Masz nade mną nieograniczoną władzę. Gdybym zamiast ciebie, zakochał się tak w złej kobiecie, zniszczyłaby mnie kompletnie. (W czasie nocy miłosnej🙂 Jaka jesteś teraz piękna. Masz dziewicze [kontrasty] jak młoda dziewczyna. Jesteś taka zdrowa. Twój pot nie ma wcale zapachu, jesteś wegetarianką, to dlatego. Jakie to rozkoszne, że powierzyłaś mi wszystkie tajemnice twego ciała. Masz takie śliczne piersi jak młoda dziewczyna. Dziewczęce. Tak ślicznie mnie pieścisz. Jeśli trzeba będzie, to zostaniemy tylko przyjaciółmi. Jeśli sobie tego będziesz życzyła, muszę się zgodzić. Tylko nie płacz. Wolę widywać cię jako przyjaciel niż cię utracić. Jesteś taka miła oczom i sercu. Masz śliczne oczy (s. 70).

Podobnych passusów jest w książce mnóstwo – w pewnym momencie te „fragmenty dyskursu miłosnego” zaczynają się powtarzać, zapętlać i nużyć. Czujemy, tak jak pewnie czuła sama autorka, że moc miłosnej logorei wyczerpuje się, że pieszczotliwe epitety nie dają rady oprzeć się stygmatyzującym społecznym etykietom. Słabną jednak nie tylko erotyczny zapał i fascynacja kochankiem, ale też opada z sił starzejące się ciało Świrszczyńskiej. W pewnym momencie w zapiski wkrada się przeczucie choroby, która poetkę ostatecznie zabiła: „A może śmierć już za progiem? W moim wieku rak kosi tyle żywotów kobiecych. Stara, nieudana literatka! Nawet nie ma powodu do współczucia” (s. 81). Do tego dochodzą – przyciszone nieco w początkowym etapie romansu – troski finansowe i lokalowe, problemy wychowawcze z nastoletnią córką, a wreszcie świadomość, że to, co poetka opisuje w dzienniku, nie jest wcale miłością do Józefa, tylko ukochaniem samego uczucia miłości. Co więcej, że i ona nie jest naprawdę kochana:

A przecież parę dni temu miałam taką chwilę, kiedy uświadomiłam sobie, że go właściwie nie kocham. Że kocham tylko jego miłość. Że gdyby na jego miejscu był inny tak samo kochający i czuły – nie odczuwałabym braku. Tak, nie kocham go. Bo nie kocham jego ciała tak, jak kochałam ciało męża. Nie mam poczucia, że jest moje – nie mam i nie będę miała, i byłoby źle, gdybym miała. Nasz związek jest przelotny. Mieszkamy na stacji, czekamy na przyjście pociągu, który nas rozdzieli. Chciałabym zachować chociaż naszą przyjaźń na dłużej, ale to wszystko jest kruche, już jutro może być koniec mimo tych uniesień. Patrzę już trzeźwo na mężczyzn, nie wierzę im. Wiem, ile w nim jest egoizmu. On kocha swoje wyobrażenie o mnie, nie mnie (s. 74).

Świrszczyńska daje wyraz także swojej tęsknocie za stabilizacją, za kimś, kto z nią będzie w chorobie i umieraniu, czego od żonatego Oleszczuka nie może oczekiwać:

Musimy się rozstać, inaczej ta miłość mnie wykończy. Nie mogę być dodatkiem do jego rodziny. Mam prawo do własnej, do legalnego męża, do uczciwej miłości. Już straciła dla mnie urok ta miłość kradziona ukradkiem. Mam siwe włosy, mam dziecko. Muszę się liczyć z opinią (s. 117).

To cytat z przedostatniego wpisu, z 14 lutego 1971 roku, gdzie wołanie o kogoś „legalnego”, kto obroni ją przed nienawistnym światem, powtarza się rozpaczliwie kilka razy:

Moja samotność otoczona wrogością – sąsiadka, Adamski, jego rodzina – pragnie kogoś, kto by chciał i mógł legalnie wziąć mnie w obronę wobec świata (s. 118).

Właściwa część dziennika kończy się decyzją o zerwaniu dwuletniego romansu, odżegnaniem się Anny od – jak to nazywa – „syrenich uroków” miłości. Nie jest to jednak koniec „Jeszcze kocham…”, do publikacji dodano bowiem zakończenie, w którym Wioletta Bojda rozwija dalej wątki biograficzne zawiązane w zapiskach Świrszczyńskiej. Dowiadujemy się, jakie były dalsze relacje z Józefem, Janem Adamskim, córką Ludmiłą, a także jak sprawy biograficzne wpłynęły na twórczość rozkwitłą u schyłku życia poetki.

 

Nie meblujcie mnie

W zamieszczonej na końcu książki nocie edytorskiej Wioletta Bojda zadaje pytanie, które i ja miałam w głowie podczas lektury – czy mimo świadomości, że istnieje obejmujący niemal całe życie poetki materiał pamiętnikarski, warto było upubliczniać jedynie jego niewielki wycinek? Do tego pytania dorzucam własne: dlaczego wiele osób, które znają i cenią poezję Świrszczyńskiej (w tym ja sama), w trakcie lektury „Jeszcze kocham…” poczuło rozczarowanie pomieszane z zażenowaniem? I dalej: jak postać wyłaniająca się z tej publikacji będzie postrzegana przez czytelniczki i czytelników, dla których autorka tomu „Jestem baba” była dotąd anonimowa?

Dlaczego wiele osób, które cenią poezję Świrszczyńskiej, w trakcie lektury dziennika poczuło rozczarowanie pomieszane z zażenowaniem?

Wszystko to są pytania o etykiety, przed którymi Świrszczyńska z całych twórczych sił – i bodaj najmocniej ze znanych mi poetek – próbowała się bronić. Są to też pytania o punkty widzenia i modele kadrowania, jakie stosujemy wobec tego pisarstwa i tej autorki. Być może jest tak, że dla osób zdających sobie od dawna sprawę, „jaką to gościnię” w XX wieku mieliśmy, wydana przez W.A.B. publikacja będzie po prostu jeszcze jedną warstwą nałożoną na i tak już wielowymiarowy portret poetki. Będziemy się pewnie zżymać na pewne karykaturalne rysy, jakie – może nieświadomie, a może przymuszona „sensacyjnym” i popularyzatorskim kontekstem wydawniczym – dodała do tego wizerunku w swoich omówieniach Wioletta Bojda. Może z tego zżymania się powstaną nowe teksty literaturoznawcze, które nie będą już Świrszczyńskiej przyszpilać do wybranych gablot, tylko pozwolą jej przemówić pełnym głosem?

Co zaś z tymi, którzy o poetce usłyszeli dzięki temu wydaniu po raz pierwszy? Na pewno ich grupa jest spora, o czym świadczą choćby wpisy internautów i internautek pod dyskusjami na temat książki, a o czym ja sama miałam okazję się przekonać w kuluarach festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, gdy po rozmowie poświęconej „Jeszcze kocham…” (z udziałem Justyny Sobolewskiej, Macieja Libicha i niżej podpisanej) podchodziły do mnie młodsze i starsze kobiety, żeby powiedzieć, że Świrszczyńskiej dotąd nie znały, ale zafascynowane tą postacią sięgnęły lub sięgną po jej wiersze. Byłoby wspaniale, gdyby za prężną akcją promocyjną (recenzje z „Jeszcze kocham…” ukazały się w wielu najważniejszych pismach, pojawiały się w mediach, a także w prasie kolorowej, gdzie biografia „siwej romansowej baby” idealnie wpisała się w format herstory) poszło zainteresowanie czytelników i czytelniczek tą poezją. Byłoby natomiast fatalnie, gdyby ta niewielka publikacja okazała się kolejną szpilką, którą Świrszczyńska zostanie przytwierdzona do jakiejś nowej – tym razem sztambuchowo-romansowej – gablotki. Narracja, jaką można wyczytać z „zapisków intymnych”, ma na pewno potencjał popularyzatorski, ale trzeba pamiętać, że to, co najbardziej „przylepne”[7] w pamięci o Annie Świrszczyńskiej, jest tylko niewielkim ułamkiem prawdy o niej, a ona sama – w pełni swego głosu – „dotąd jeszcze” tkwi na „granicy poznania”.

Ale może – koniec końców – jest to sytuacja, o którą sama prosiła w wierszu „Przestrzeń” (z tomu „Wiatr”, 1970):

Jestem przestrzeń
nie zamieszkana.
Nie zaludniajcie mnie,
nie meblujcie mnie,
nie stawiajcie we mnie niczego.

Ani imienia, ani epoki, ani płci,
ani przynależności
do ludzkiego gatunku.

Jestem przestrzeń
od wszystkiego wolna.

Czytajmy Świrszczyńską bez domykających uroszczeń. Pozwólmy jej być tą przestrzenią.

 

[1] L. Fryde, „Szczęście poetki”, „Bluszcz” 1937, nr 5, cyt. za: W. Bojda, „Anny Świrszczyńskiej odkrywanie rzeczywistości”, Katowice 2016, s. 222, przyp. 250. Podkreślenia w cytacie – JM

[2] W podobny sposób przyszpilał Świrszczyńską – już nie jak motyla, ale blondwłosą anielicę – satyryk Tadeusz Kwiatkowski, który tak pisał o koleżance z krakowskiej ulicy Krupniczej: „Codziennie o dziesiątej wieczorem Anna Świrszczyńska rozmawiała z aniołami. Nie wolno było jej wtedy przeszkadzać. Anioły chrzęściły skrzydłami, szum rozprzestrzeniał się po wszystkich mieszkaniach i powstawały wizje poetyckie, z którymi czytelnicy zapoznawali się w czasopismach. Dziwne skojarzenia w literaturze wywodziły się potem z owych klaskań skrzydłami, szeptów i zaklęć Ani dzięki doskonałej akustyce domu. Ania, blondynka, ma na pewno dobre miejsce w niebie. I to nie przez protekcję różnych mocy, serafinów i archaniołów, lecz dzięki dzieciom, które gromadnie modliły się za nią i prosiły, żeby nie pisała w natchnieniu bajek staropolszczyzną”. T. Kwiatkowski, „Panopticum”, Kraków 1995, s. 243–244, cyt. za: A. Świrszczyńska, „Jeszcze kocham… Zapiski intymne”, spisanie z rękopisu, opracowanie tekstu, wstęp, zakończenie i przypisy W. Bojda, W.A.B, Warszawa 2019, s. 15.

[3] A. Świrszczyńska, „Wstęp” [w:] Tejże, „Poezja”, zebrał i przedmową poprzedził Cz. Miłosz, PIW, Warszawa 1997, s. 17–18.

[4] O protekcjonalnym geście Miłosza, który „chce uczynić ją [Świrszczyńską – przyp. JM] widzialną pośród męskich kategorii historycznoliterackiego postrzegania”, łaskawie „uhonorować awansem z gościa na domownika”, pisze w tekście „Przełomy i pokolenia bez kobiet?” Karol Maliszewski. Artykuł ukazał się [w:] „Formy (nie)obecności. Szkice o współczesnej poezji kobiet”, red. J. Grądziel-Wójcik, A. Kwiatkowska, E. Sołtys-Lewandowska, Universitas, Kraków 2018.

[5] Cytuję za recenzenckim plikiem pdf, z niejaką nadzieją, że w papierowej wersji biogramy się nie ukazały, a przynajmniej nie w tej formie.

[6] O koncepcji „rodzenia samej siebie” ciągle na nowo pisałam w odniesieniu do Świrszczyńskiej w zbiorze esejów o literaturze i macierzyństwie pt. Powlekać rosnące. Apokryfy prenatalne, Biuro Literackie, Wrocław 2013, rozdział „Wywołać ubywające (lavabo)”.

[7] Kategorię „przylepności” – czyli tego, co jest najlepiej zapamiętywane w odniesieniu do wydarzeń historycznych czy biografii jednostek – przejęłam od Ann Snitow (a ona z kolei od Williama Hirsta), która pisze o tym w książce „Feminizm niepewności. Dziennik rodzaju”, przeł. M. Bokiniec, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2018.

okładka książki

Anna Świrszczyńska

„Jeszcze kocham. Zapiski intymne", oprac. Wioletta Bojda, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019, s. 160.

Joanna Mueller
Urodzona w 1979 roku w Pile. Poetka, eseistka, redaktorka, wielodzietna mama. Wydała cztery tomy poetyckie: „Somnambóle fantomowe" (Kraków 2003), „Zagniazdowniki/Gniazdowniki" (Kraków 2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), „Wylinki" (Wrocław 2010) i „intima thule" (Wrocław 2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa) oraz dwie książki eseistyczne: „Stratygrafie" (Wrocław 2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i „Powlekać rosnące" (Wrocław 2013). Redaktorka książek: „Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009)" (Warszawa 2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz „Warkoczami. Antologia nowej poezji" (Warszawa 2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Mieszka w Warszawie, gdzie m.in. współprowadzi seminarium o literaturze kobiet Wspólny Pokój.
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Marta Gastoł
okładka książki

Anna Świrszczyńska

„Jeszcze kocham. Zapiski intymne", oprac. Wioletta Bojda, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019, s. 160.

POPRZEDNI

recenzja  

Wzniosłe madonny i wytrwałe święte!

— Emilia Kolinko

NASTĘPNY

recenzja  

Jak czytać przemoc?

— Stanisław Kierwiak