62.
Opiewa skończoność materii jej nieczuły kochanek: jest środek dnia, leżę na sofie i sam nie wiem, może się trochę poprzytulamy? W czasie tym ciężkim powinniśmy wynieść przyzwyczajenie poza obóz poprawności, gdyż wielkie nad nami, wielkie aparatury zaniku.
*
Nie ma się co szczypać: rzecz wchodzi w społeczny krwiobieg i żyjemy sobie na paluszkach w jej cieniu, odwołaliśmy wycieczki, zarzuciliśmy randki, już nie bawią nas memy. Zaczynamy się nudzić. Najpierw z wolna – jak żółw ociężale – jeszcze w narracyjnym płaszczyku o rzekomo niewinnych, leniwych przedpołudniach i powolnych wieczorach, z których będziemy sobie oto uroczyście korzystać, później już żwawiej, aż wreszcie z całą strukturalną mocą, z całą nieporuszoną dotkliwością. Po tygodniu w kwarantannie snujemy fantazje o nieskończonych wędrówkach, o jakimś absurdalnym zdobywaniu szczytów, o przechodzeniu między wieżowcami na stosownie cienkiej linie, z rozchylonymi rączkami, z opaską na czole. Rozległy, osobny kontynent.
Żeby tylko świat z zapartym tchem patrzył na nasze niebywałe popisy i bił nam, podległy, brawo. O to właśnie chodzi. Nie ma co bździć: dotkliwość narzuconej dyscypliny będzie narastać, najpierw z wolna, jak żółw ociężale (…), później już z całą mocą (strukturalną). Zapomnijcie o beztroskich wieczorach przy napojach wyskokowych na parkowej ławeczce, o uściskach w cieniu zakwitających drzew, o spontanicznych epifaniach nad rozlewiskiem rzeki, o wszystkich tych lekkich przyjemnościach odwilży. Wiosna poradzi sobie bez nas całkiem nieźle.
Możemy jej zza okien pomachać, kiedy rozbudzeni – już z kawusią w ulubionym kubeczku – przystajemy w szlafroku przy parapecie i z dziwnym żalem dochodzi do nas, że w czasie tym ciężkim i mrocznym po prostu nie mamy co ze sobą zrobić. Nasza duchowa, generacyjna wojna, do której w skrytości wszyscy sobie wzdychaliśmy, wreszcie nadeszła. I jest zaskakująco mało spektakularna.
63.
Przynajmniej jeszcze. Odbija się w niej cały wątpliwy czar epoki. Jakieś pogawędki w kuchni, cieknący kran, drobinki tytoniu. Osad na zębach. Myślałem głównie o tym, jak wydostać się z własnego ciała (osobliwe są warianty zapaści). Drogi pamiętniczku, jak ciężko było na progu pandemii nie zmierzać w żadnym kierunku!
W asyście słonecznych dni fantazyjne posiłki, wymyślne obiady, przynajmniej w pierwszych dniach: to jeszcze przez chwilę potrwa. Dużo sprzątania. Kogo powinienem obwiniać, skoro nawet wobec epokowych wydarzeń ostatniego miesiąca nie jestem w stanie wynieść swoich przyzwyczajeń poza sławetny obóz poprawności? W tej zawierusze z uchodzącego FOMO najbardziej cieszy mnie to, że warszawski Pogłos stoi na granicy bankructwa. Nie życzę nikomu źle, ale niech się ta menelska buda wali, niech płonie ten śmierdzący chlew, ta ropiejąca mordownia; chciałbym, żeby czuli deweloperzy postawili na jego miejscu piękną, przeszkloną filię banku. Przyjdę na jej otwarcie.
Był piątek, nie wiedziałem co począć z tym swoim zdrowiem – kruchym i uporczywym – z tą dobrą wolą, z tym krzątaniem się od pokoju do salonu, od salonu do łazienki, od łazienki do kuchni. Od napierających myśli nad stanem świata rozbolała mnie głowa, więc w asyście dokumentu o pierwszej wojnie światowej postanowiłem porzucić wszystkie obowiązki i wziąć się za podłogę. Czyściłem zlew, kiedy generalicja debatowała nad kierunkiem uderzenia, szorowałem kuchenkę, kiedy młodym chłopcom w zabłoconych okopach dokuczał głód, odkurzałem dywan, kiedy wreszcie dostali sygnał do wymarszu. Wszystko na nic. Czym zasłużyliśmy na to pogodne istnienie?
I jak wielka była nasza bezczelność, kiedy w obliczu tego wszystkiego po sytym posiłku urządzaliśmy sobie papuśne drzemki. Kiedy później – raz jeszcze rozbudzeni, z kawą w ulubionym kubeczku – machaliśmy wiośnie zza okna, myśląc, co bez niej zrobić. To była nasza walka. My się tu nudzimy, a oni tam umierają (za poetką: gdybyśmy przestali się nudzić, umieraliby nadal). Czułem się źle z tą pozorną lekkością, nie byłem prekarny, od zawsze pracowałem zdalnie, nie miałem dzieci, nikt z moich bliskich nie chorował, nie groził nam głód, przynajmniej jeszcze – czy w ogóle miałem prawo pisać?
*
Oczywiście, byle nic z tego nie wynikało. Jak – wzorem noblisty – mówić o trudnym szczęściu izolacji? W czwartek jadłem pad thai, w piątek lazanię. Nocami spałem nieźle, nad ranem robiłem pompki. Codziennie narastała we mnie aparatura zaniku, przestawałem tęsknić za ludźmi. Wyglądałem na skwer, wychodziłem na balkon. Brałem długie kąpiele i zanurzony w wodzie wyobrażałem sobie, że jestem kimś innym, ostatnim człowiekiem na Ziemi. Że tańczę na opustoszałych autostradach. Że wreszcie wyjeżdżam z tego kraju. Że mieszkam w Wiedniu na Leopoldstadt i staję się szczęśliwym Austriakiem. Pracuję w kameralnej księgarni z widokiem na Dunaj, a moje dni są jak zdrowie populacji: kruche i uporczywe. Wciąż wzdychałem do czegoś niesprecyzowanego, ale byłem uzbrojony w książki, filmy, seriale. Cały arsenał. W swoich idiosynkrazjach wszyscy robimy się potworni; miałem już dość, w notesiku rysowałem wielkie pola bitwy, kreśliłem pasma niedostępnych gór, nie wiedziałem o co mi chodzi. Myślałem sobie: to dobry czas, żeby ponownie uwierzyć w literaturę. W jej wielką, prawda, moc. Literatura sprawia, że biorę swoje istnienie w znaczący nawias: to niezwykła łaska. Ostatnio zatem zwalisty „Sexus” Millera, żenująco mizoginiczny i potwornie nużący w tej rzekomo konstytuującej intensywności. Pomyślałem, że oficjalna kwarantanna, w której zmulam już od tygodnia, pozwoli mi stać się bohaterem nudnej powieści obyczajowej (typ od lat nie wychodzi z domu, pracuje zdalnie, nosi puchowy szlafrok, gotuje fantazyjne posiłki, nie ma znajomych, w świetle dnia leży pod panterką – seria zajebiście mdłych przywilejów), który na samym końcu bez wyraźnego motywu rzuca się za okno. I przeżywa upadek, i jest mu dobrze, wygodnie.
Tego nie da się już dzisiaj czytać, zestarzało się bardzo brzydko i nieszlachetnie, jak filmy Godarda, jak Joe Pesci. Cały ten jebany, kawiarniano-dansingowy dekadentyzm. Klasykom zazdrościmy powietrza i przestrzeni. I tego, że wierzyli w zasadność życia towarzyskiego. Mój problem jest taki, że nigdy nie ufałem literaturze fazy – niezależnie od sugerowanej przez nią subwersywności – a w stronę poczciwej idei wesołego włóczęgostwa „na obrzeżach systemu” mógłbym najwyżej skierować lufę karabinu. „Sexus” to ograny amerykański przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z kloszardowymi wirtuozerami pióra, geniuszami płótna i amatorami piękna jako przedstawicielami epoki; to zadufane typki w szelkach, paltach i krawatach, stojący dziarsko na rogu ulic z fajansowymi myckami na głowie, pożądliwi, wyrachowani, gotowi do przygody i podbojów. To combo pomarszczonych intelektualistów i evival’arte artystów z parciem na celne kontry w rozmowach o pogodzie, ponapinanych wobec właśnie odkrytej przygodności życia, wiecznie włączonych, „ciągle jeszcze nieodkrytych”. Jak mawiał klasyk, chciałbym, żeby oni wszyscy pomarli i nie mówili już więcej.
Żart. Tak naprawdę jestem im wdzięczny, że mogę o sobie na chwilę zapomnieć. To się zaczęło jakiś czas temu, ta niechęć wobec białych rewolucjonistów codzienności, najpewniej od czasu „Marzycieli” na pierwszym roku studiów politologicznych w Krakowie. Albo od lektury „Człowieka jednowymiarowego” pióra poczciwego Herberta Marcusego. Same typy. Pamiętny seans w kawalerce na Krowoderskiej, piliśmy wino, paliliśmy szlugi, mieliśmy dziewiętnaście lat, świat był nam kompanem: „kto wówczas myślał o czymkolwiek innym?”. Jak straszny był to film (i jak straszne były to w niemiłym mieście studia). W ogóle nie rozumiem fenomenu Bertolucciego, być może z wyłączeniem „Konformisty”. Pamiętacie „Małego Buddę”? Tyle w temacie. Miller – mały Budda nijakiej epoki. Jej – tej epoki – najtrwalszym produktem nie była wcale wygrana wyobraźni z osławioną plażą pod betonem, lecz nowe strategie zarządzania żywą pracą. Dzięki tamtejszej dziejowej rekompozycji kapitału moi koledzy oraz koleżanki tracą dzisiaj swoje prekarne zatrudnienie i nawet nie mogą wyjść w związku z tym na ulicę. Kogo za to winić? To dopiero nadchodzący sojusz obowiązującego reżimu produkcji z wirusem okaże się prawdziwie spektakularny. Na samą myśl o tym zbiera mi się na wymioty.
Z dalszych zaległości lekturowych „Psy ras drobnych” Olgi Hund, bo jakoś mi w pożodze zjawisk umknęły, a z narastającą ciekawością śledziłem ongiś kolejne nominacje konkursowe dla tego gorzkiego brudnopisu. Mówię „brudnopisu”, bo wyobrażam sobie, że proces twórczy przebiegał tutaj na kobierzyńskiej pryczy w szerokim, szpitalnym międzyczasie (nie przebiegał, ale to nie ma znaczenia, wciąż sobie wyobrażam). Stuk-stuk w dotykową klawiaturę komórki. Mówię „gorzkiego”, bo ten pozbawiony konkretnej osi fabularnej zbiór sytuacyjnych anegdot z krakowskiego psychiatryka w żaden sposób nie romantyzuje choroby, nie otacza jej asekuracyjną aureolą. Niezła kontra na zwalistego Millera. Fenomen „Psów…” – tak mi się wydaje, ale w sumie co ja tam wiem – polega właśnie na akuratnym stosunku języka i choroby. Za egzystencjalnym impasem, w jakim znaleźli się podopieczni szpitala, podąża rozkładowa narracja bohaterki. Hund, wybaczcie oklepanie, po prostu „pisze depresją”, nie przerabia jej, nie symuluje żadnego literackiego wirtuozerstwa (w pamięci „Pokolenie wyżu depresyjnego”, w którym nachalnie eksponowany literaturoznawczy warsztat Tabaczyńskiego po prostu uprzedmiotawia tytułowe zjawisko) i jest w tym przerażająco blisko depresyjnego konkretu. W zaburzonej produkcji serotoniny nie ma nic fotogenicznego; autorka dobrze o tym wie. Może się przez ten swój prymitywizm narazić core’owym polonistycznym miłośnikom narracyjnej płynności, którzy w skrytości serduszka wzdychają do „Manna naszych czasów”, a na zajęciach z poetyki w kaszkietowo-sztruksowych wysokościach rozpaczają nad miałkością epoki, ale nie przejmujemy się tym, prawda? Och, kultura literacka!
Usikała sobie spodnie. Czytałem PDF-a „Psów…” w idealnych okolicznościach, na łóżku i na skraju dni, pomiędzy dwunastą a pierwszą w nocy: na twarzy niezdrowy blask płaskiego ekranu. Byłem nieporuszony i tak właśnie powinno zostać, bo debiut Hund – tak sobie wyobrażam – ma raczej odbierać pragnienie, aniżeli je wyzwalać.
64.
Jako i ostatnie dni nasze. Słońce wschodzi, słońce zachodzi. To jeszcze trochę potrwa, więc gdziekolwiek jesteśmy, trzymajmy się zdrowo. Przed nami mała wieczność.
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”. Mieszka w Warszawie.