74.
Na płaskim urządzeniu obsługującym format .mobi czytam o stawaniu-się-rewolucyjnym: środa.
*
Drgnienia duszy czy subtelności etykiety? Będziemy wybierać.
Ale jeszcze nie teraz. Nieporadny z kolegą spacer w pobliżu Placu Konstytucji, było szaro i wietrznie, czarna jakaś na niebie otulina, dziwna w powietrzu groza, krople niepokoju. Żeby się ogrzać, weszliśmy do kościoła; w środku siedziało kilkanaście osób, wszystkie krzyże owinięto purpurowym całunem. Akurat zaczęło się nabożeństwo. Starszy ksiądz bez pomocy ministrantów uderzył w dzwoneczki i zwrócił się do ołtarza. Szedł jakoś bardzo długo, aż wreszcie, po odcałowaniu świętego blatu, łamiącym się głosem zaczął o winie i śmierci. Że ciąży nad nami grzech i umrzemy. Mówił bardzo powoli. Pomyślałem, że potraktuję to poważnie. Znudziłem się po kilku minutach, moje myśli dobiegały kresu. Wobec jego – tego księdza – miałkości zapragnąłem być gdzie indziej, w innej skórze. Kiwnąłem na kolegę, żebyśmy wyszli. Wciąż wiało. Na ulicy mijaliśmy ludzi bez maseczek, którzy machali biało-czerwonymi flagami. Pięknie łopotały. Część z nich, tych ludzi, miała na sobie hełmy z wojskowych sklepów, jakieś imitacje kuloodpornych kamizelek. Szli w kilku grupkach, krzyczeli, chodziło im o coś przerażającego, o coś, z czym w ogóle nie chciałem mieć do czynienia. Patrzyłem w ich oczy i dostrzegałem tam tylko białko, widzenie. Odbiliśmy w stronę Filtrów, ale na wysokości gmachu Politechniki powiedzieliśmy sobie: za zimno, zbyt wietrznie, poza tym nie mamy o czym gadać i jakoś nic się tego popołudnia nie klei. Na pocieszenie jedliśmy hot-dogi z Żabki, ja z wegańskim kabanosem, kolega z kaszanką, bo akurat była, a jeszcze nie próbował.
On płacił. Po czasie – już w domu będąc – przypomniałem sobie, że to był pierwszy dzień wiosny, w wieczornych wiadomościach ktoś palił marzannę.
*
Pomyślałem: z dziejów ludzkich opowiem wam historię. Dochodzi piętnasta, w drodze do domu na przystanku autobusowym alkoholikiem o buraczanej cerze wstrząsa przerażający szloch; facet wyje, wykrzywia twarz i szczerzy swoje czarne zęby. Jest w zupełnej, absolutnej rozpaczy. Głowę opiera o przezroczystą ścianę przystanku. Ma najpewniej czterdzieści lat, ale wygląda tragicznie. Przechodzę obok – poruszony bądź nie – i przypominam sobie o tym dopiero teraz, czyli przed dwudziestą, przy pustym żołądku, na chwilę przed posiłkiem. Że coś takiego się wydarzyło, że miało miejsce.
75.
Kiedy indziej: kot nie chce jeść i niebawem umrze, wyzionie ducha, kopnie w kalendarz, taki mniejszy, koci. Źle znosi te upały z wylotu czerwca. W ciągu dnia leży albo na łóżku, albo pod drzwiami balkonowymi. Tęsknymi oczami wygląda ptaszków. Kiedy jakiś zerwie się za oknem do lotu, nagle podnosi energicznie głowę i opiera łapki o szybę. Jego sierść połyskuje w słońcu. Wokół uszu ma wielkie, łyse placki, drobną szczecinkę z pojedynczymi plamkami na skórze. Gdyby się przyjrzeć, wygląda jak powierzchnia obcej planety.
Gdyby się dobrze przyjrzeć, wszystko tak wygląda. Druga bądź trzecia niedziela tego lata; czas jeszcze na tyle rzeczy. Na samą myśl boli mnie głowa, ale mimo wszystko wstaję, przyglądam się porannemu światłu, które wypełza spod zasłon i firan, aż wreszcie w to światło całym sobą wchodzę i taki już zostaję, w świetle spod firan i zasłon, idący wiecznie w dzień po własną zatratę. Czemu się poświęcić?
Pracy zarobkowej, potomstwu. Z wyobrażonego ogródka wykopać skarb, przestraszyć się i oddać go na najbliższy posterunek policji. Cały dzień zacinał posępny deszcz, podwórko w kałużach i błocie; błocie, które dumnie odbijało polską wieczność.
*
Jak to jest, wziąć kredyt na siedemnaście metrów w samym środku deweloperskiego molochu i mieć pewność, że postąpiło się słusznie? Innego dnia jestem wraz z kolegą na wycieczce rowerowej; dojeżdżamy na Wilanów, pod metalowo-szklane wrota Świątyni Opatrzności Bożej. Ongiś naród obiecał ją wieczności. Akurat trwa nabożeństwo, więc wchodzimy do środka. O ile z zewnątrz kościół prezentuje się jak kosmodrom z czekającą już rakietą, o tyle wewnątrz wygląda jak masywna, okrągła sala koncertowa. Albo jak też przestrzeń biurowa w stylu premium: te drewniane obicia ze smukłymi, wysokimi oknami. W jednym rogu za dodatkową opłatą można zapalić elektryczne świeczki. Wierni chętnie gromadzą się pod ścianą – budynek zaprojektowany jest w sposób ułatwiający pozycję dystansu dla tych mniej gorliwych. Oddzieleni od ołtarza zespołem cienkich kolumn, bez przeszkód mogą skrolować media społecznościowe w swoich telefonach, lajkować i komentować zdjęcia bądź odpowiadać płacodawcy na zaległe wiadomości. Jeśli ich pociechy są znudzone, mogą oprowadzić je okrężnym ruchem wzdłuż obitych w stylową boazerię ścian, na których wiszą plakaty o kardynale-biskupie. Na jednym z nich starszy facet w czarnej sutannie trzyma płaczące dziecko na kolanach. Obrzydza mnie to. Nabożeństwo prowadzi młody i ewidentnie „ekumeniczny” kapłan. Ma dobry humor, opowiada o misjach „w krajach trzeciego świata”, mówi od siebie, bez uprzedniego przygotowania. To ten typ pojeba, co wśród najmłodszych parafian na spotkaniach oazowych prowadzi kampanie antynarkotykowe, a podczas drogi pielgrzymkowej w rytm popowych hitów przygrywa na gitarze piosenki o uwielbieniu Maryi. Dopiero później, długo po latach, okazuje się, że na plebani jebał małe dzieci. Spędzamy w środku dziesięć minut, aż wreszcie naprawdę zbiera mi się na wymioty i musimy wyjść.
Widok sprzed wrót Świątyni Opatrzności Bożej daje idealny wgląd w to, jakie wyobrażenie o Trzeciej Republice mieli patroni transformacji. W pewnej mierze ich wizja spełniła się. To właśnie północno-zachodnia perspektywa z dumną Aleją Rzeczypospolitej prezentuje się najbardziej okazale, ponieważ wieńczy ją – perspektywę, nie aleję – idealnie równa ściana szarej deweloperki z wąskimi szosami, które w domyśle mają przedzierać się przez zatłoczone osiedle. Wjeżdżamy w jedną z nich, ulicę Herbu Szreniawia. Na wysokości ronda przecina się z Sarmacką. Obok mniejszej Żabki większy Carrefour, obok Barbera z kolorową spiralą salon Spa. Wszystkie rozwiązania są bardzo nowoczesne. Nieco dalej organiczne delikatesy, sieciowa pizzeria, bistro z neonowym szyldem. Podają niezłe pierogi. Poza tym korporacyjne kawiarnie, w których do napoju dodają mufinki albo croissanty; można sobie usiąść pod rozległym jak dąb parasolem firmowym i wyłożyć nogi na kostce chodnikowej. Wszystkie lokale usiłują być przytulne. Oferta usługowa albo odpowiada na potrzeby klasy średniej, albo je produkuje. Trudno ocenić, zresztą najpewniej nie w tym rzecz, bo obydwa procesy mogą wydarzać się równocześnie i co, kto im – tym procesom – zabroni? Jakiś randomowy lewak na rowerze? Antifowiec ze skłotowego kursu tajskiego boksu? Całe osiedle zbudowane jest w oparciu o duszne, samodzielne zespoły usługowo-mieszkalne o prostokątnych kształtach. Z lotu ptaka przypominają masywne kamienice w wielkomiejskim stylu, ale to tylko pozór. Są porozdzielane od siebie przez wąskie kanaliki jezdni, każdy sektor przysiółku natomiast przez aleje i wąski kawałek zieleni. Akurat, żeby piesek zrobił kupkę rano i wieczorem. W tym układzie nie ma żadnego geometrycznego porządku; w jednym przysiółku bloków mieści się naście, w drugim dwadzieścia ileś.
Świątynia stoi w założonym centrum dzielnicy na pozornie nieznaczącym, jednak strategicznym podwyższeniu, a jej kopuła dostrzegalna jest z większości miejscówek w okolicy. Stanowi zatem dogodny punkt orientacyjny, wyróżnia się zresztą na tle tych powtarzalnych brył. Samochody – tysiące fur w każdym zakątku blokowiska – zaparkowane są częściowo na chodnikach w kostkę Bauma, a częściowo na ulicy, więc jeśli dwa jadące na siebie z naprzeciwka miałyby się minąć, jeden z nich musiałby albo wycofać, albo skitrać się w jakiś niezagospodarowany jeszcze kąt. Wyobrażam sobie scenę, że jest upalne popołudnie i dwaj goście trąbią na siebie przez pół godziny. Żaden z nich nie chce ustąpić. Wreszcie jeden z nich wychodzi z fury, z bagażnika spokojnie wyciąga kij bejsbolowy i dochodzi do rękoczynów. Dzieciaki z okolicy kręcą całe wydarzenie, które w sieci osiąga zaskakująco dużo wyświetleń, powiedzmy, że trochę ponad sto tysięcy. W okolicy film budzi kontrowersje jeszcze przez następną dekadę, aż wreszcie staje się odpowiednikiem Pawła Jumpera na miarę miejsca i czasu. Nie wszyscy są to w stanie zrozumieć.
Na ulicę wystają balkony i tarasy ze szklanymi poręczami, niektóre z nich samodzielne, ale większość połączona wzdłuż całej linii zabudowania bądź segmentu. Poszczególne moduły zostały odgrodzone dymioną plexi. Można wyjść na szluga albo rozwiesić pranie. Są jeszcze bramy, do których nie mamy dostępu – bramy chronione podwójnym wejściem, cieciem, prywatną firmą ochroniarską, systemem namierzania, podczerwienią, kamerami; bramy z przyciętym żywopłotem i drzewkiem w kształcie trójkąta, z mikroskopijnym placem zabaw na wyłożonej, sztucznej trawie, z betonową wylewką na środku jako nieuczęszczanym przez nikogo deptakiem, bramy jak małe koncentracyjne ogrody, przez które przemyka się szybkim krokiem, wracając ze sklepu, z pracy, z kościoła.
Jeśli jesteś pociechą, nie znasz innej rzeczywistości, więc niczego ci nie żal. Jak wygląda tutaj życie w upalne, lipcowe popołudnia? Czy przez szum klimatyzacji trzeba mówić do siebie podniesionym głosem? Gdzie gromadzi się młodzież? Pierwsze pokolenie wychowane na osiedlu powinno już szukać cienistych ustroni, w których mogliby spijać swoje dziewicze browary. Na zachodnim krańcu – w miejscu, gdzie podwójna Przyczółkowa-Wiertnicza oddziela blokowisko od Pałacu Sobieskiego – mieści się Psia Łąka, pusty placek trawiastego pola. Stosowni urzędnicy powinni wydać polecenie o posadzeniu tutaj chociażby kilku drzew, ale miejsce widocznie jeszcze czeka na decyzję odpowiedniego dewelopera. Kiedy już taka nastanie, zmieni swój status z „miejsca” na „obszar”, a na obszarze inwestycyjnym z pewnością już żadne drzewo nie wyrośnie. W lecie Łąka musi być wystawiona na bezlitosny, okropny skwar i zmieniać się w zjaraną, pożółkłą karykaturę błoni. Wyobrażam sobie niedzielny piknik wycelowany w podwójną aleję, w ten szum i smród silników pędzących do Śródmieścia albo Mordoru, pot ściekający z czoła mojego rówieśnika, który wreszcie, po całym tygodniu w kieracie, zamierza się jakoś zrelaksować. I po dwudziestu minutach spędzonych tutaj ze swoją żoną i dzieckiem postanawiają jednak wrócić do domu, bo zbyt ciepło. Bo przez ten skwar nie da się oddychać, a przez szum rozmawiać. Po drodze kupują sobie lody wodne i zjadają je, zanim dojdą pod swoją klatkę. Przez resztę popołudnia krzątają się od łazienki do salonowej ściany z zawieszonym płaskim ekranem.
Żal mi nas wszystkich, bo głęboko wierzę, że moglibyśmy inaczej, jakoś bardziej przytulnie, na wesoło. W tym do bólu ponurym miejscu rękę podają sobie papież z Balcerowiczem, Kwaśniewski z Buzkiem, Wałęsa z Mazowieckim, zielona polska wyspa z ciepłą wodą w kranie. Dewelopersko-korporacyjna wielkość nowego nadwiślańskiego świata ma swoje reprezentacyjne centrum: to tutaj regularnym, zdrowym rytmem bije serce polskiej klasy średniej, śni się jej mokry sen i jednocześnie największy koszmar, że oto Wilanów okaże się nie tyle jednym z przystanków błyskotliwej kariery, co jej punktem dojścia.
Pogodnie życzę nam wszystkim bardziej przyjaznego świata.
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”.