Kacper Bartczak
poeta, tłumacz poezji, krytyk. Autor monografii o Johnie Ashberym (Peter Lang, 2006) oraz tomu esejów krytycznych „Świat nie scalony” (Biuro Literackie, 2009), za który otrzymał nagrodę „Literatury na Świecie”. Jego tomik „Wiersze organiczne” (Łódź, 2015) był nominowany do nagród Silesius i Gdynia. W 2013 roku, nakładem Instytutu Mikołowskiego, ukazał się tomik wierszy Petera Gizziego w jego przekładzie (współpraca z Andrzejem Sosnowskim), zatytułowany „Imitacja życia i inne wiersze”. W 2017 roku opublikował tom „Pokarm suweren” (Biuro Literackie). W 2018 roku ukazał się zbiór przełożonych przez niego utworów Rae Armantrout, „Ciemna materia” (Biuro Literackie). W 2019 opublikował dwie książki: tom poetycki „Naworadiowa” (Biuro Literackie), a także zbiór esejów „Materia i autokreacja” (słowo/obraz terytoria).
Kacper Bartczak
„Materia i autokreacja. Dociekania w poetyce wielościowej", słowo/obraz terytoria, Gdansk 2019, s. 322.
AF: Jesteś demokratą?
KB: Demokrację wiążę z przekonaniem, że rzeczywistość ma charakter plastyczny, ewolucyjny, nieesencjonalny, czyli z postawą, w której na poważnie traktuje się przygodność świata – jego zdolność do niesienia nam absolutnie całej palety doznań. Demokracja to dla mnie postawa będąca aktywną odpowiedzią na taką przygodność, na wpisaną weń skończoność ludzkich form życia. Demokracja to takie właśnie rozpoznanie rzeczywistości i jest to rozpoznanie całościowe, dojmujące do szpiku kości i sięgające w głąb duszy. Dlatego świadomość demokracji objawia się u romantycznego poety Whitmana – jego totalny projekt poetycki brał się ze świadomości końca poprzedniego świata i początku czegoś nowego. To była próba uświadomienia ciału indywidualnemu i zbiorowemu, jakim tektonicznym przesunięciem jest przejście w przestrzeń demokracji. Przestrzenie przed-demokratyczne są ustabilizowane, uporządkowane, dane raz na zawsze (w tym sensie, że same siebie tak postrzegają). Przestrzeń demokratyczna taka nie jest. I przez to jest wielką niewiadomą – w demokracji nie wiadomo, dokąd potoczy się historia. I jest niebezpieczna, bo przenika nas w całości. Ale jednocześnie jest, jak uważam, najwyższą formą uczciwości wobec naszej kondycji: kondycji przypadkowych i zanurzonych w skończoności materii bytów obdarzonych duchowością. Zostając na terenie poezji i estetyki – tak, jestem demokratą, co oznacza dla mnie podnietę biorącą się ze świadomości, że nie wiem, czym będzie mój wiersz. I że mogę żywić nadzieję, że wierszowi uda się sztuczka przetworzenia martwej przygodności na żywą potencjalność.
AF: Rozmawiając o twojej książce, będziemy się poruszać w obrębie określonej tradycji filozoficznej – tradycji amerykańskiego pragmatyzmu – i to właśnie o stosunek do tej tradycji chciałbym cię na początek zapytać. Czy twoja silna orientacja filozoficzno-literacka na pragmatyzm wynika z tego, że – jak pragnęli jego twórcy, m.in William James – stał się on współcześnie „korytarzem hotelowym” łączącym różne, często przeciwstawne sposoby myślenia? A może w twoim wypadku jest raczej tak, że do pragmatyzmu zaprowadzili Cię twoi literaccy przewodnicy i przewodniczki – m.in. Stevens, Williams, Gizzi, Armantrout, bohaterowie kolejnych rozdziałów „Materii i autokreacji”? Piszesz w pewnym momencie – za Haroldem Bloomem komentującym Stevensa – że „poezja odchodzi od filozofii i jest wobec niej nadrzędna. Filozofia posługuje się pojęciami (Byt, Wola Mocy etc.) i przydaje im statusu stabilności i pierwotności, podczas gdy one są wytworami figuratywnych gier, których jedynym terenem macierzystym jest wiersz” (s. 163).
KB: Możemy oczywiście poruszać się w okolicach pewnej tradycji filozoficznej, ale chcę zauważyć na wstępie, że ja w tej książce – nie wiem, czy się zgodzisz – nie przepycham jej na siłę. Mam nadzieję, że to nie jest ciasno wytyczony obręb, że są wyczuwalne otwarcia, że nieraz może nawet aż się prosi o komentarz do innej tradycji, jakoś spokrewnionej, albo inaczej rozwiązującej podobny problem. Przychodzi mi do głowy Deleuze, któremu nieraz blisko do pragmatystów, ale który poszedł w inną stronę, bo, jak sądzę, inaczej czyta Nietzschego i Spinozę. I inne jeszcze spojrzenie na kwestie filozofia a literatura: pracując nad tą książką zrozumiałem, że jednak filozofię zostawiam za sobą, że docieram do otwarcia, w którym pojęcia filozoficzne przydają się jako współrzędne wstępne, teorie pozwalające na wejście w rozmowę, które później można, a nawet należy, zostawić za sobą. I może w ten sposób, nieco okrężnie, docieramy do tego nieszczęsnego pragmatyzmu. Piszę „nieszczęsnego”, bo to jest przecież tak skompromitowane słowo. Politycy go używają nagminnie jako eufemizmu dla kłamstwa i matactwa. Kiedy klasyczni pragmatyści pisali o tym, że prawda jest w sposób nieunikniony powiązana z ludzkimi dążeniami, nie proponowali przyzwolenia na kłamstwo i matactwo, tylko przemyślenie źródeł i kontekstów, dzięki którym rodzi się w ogóle problem z pojęciem prawdy. Co więcej, mój stosunek do pragmatyzmu jako dyscypliny jest bardzo luźny: nie jestem w żadnym akademickim klubie z etykietką „pragmatyzm”, co jest dość dla mnie niewygodne, bo korporatyzacja humanistyki bardzo zachęca do przyłączania się do takich klubów, a ja mam do tego silną awersję.
Więc ta wspaniała metafora Jamesa – pragmatyzm jako przejście, korytarz, może nawet sposób poruszania się w terenie, na którym działają nieco silniej zawiązane i zdefiniowane pojęcia – jest dla mnie jak najbardziej aktualna. To jest metafora, której nie powstydziłby się brat Williama, Henry. Pragmatystów łączy próba odejścia od schematów, w których sens jest wynikiem procedury reprezentacji: umysł zdaje raport z czegoś, co ma posiadać niezależny byt i ładunek semantyczny niezależny od tego umysłu. Pragmatyści tego rodzaju schematy uznawali za metafizyczne i tak pojętej metafizyki próbowali unikać.
By jednak zwrócić się ku najważniejszej części pytania: przez wiele lat czytałem równolegle pisarzy uznawanych za reprezentantów tzw. „literatury” oraz „filozofii”. Dotarło do mnie, że tych etykiet należy używać z umiarem, warunkowo, w zależności od kontekstu, w zależności od warunków akurat wykonywanego zadania. Filozofowie nie zrobią w języku, a czasem też w sferze pojęciowej, tego, co udaje się pisarzom; czasami natomiast filozofowie otwierają po prostu pola zagadnieniowe, na których poezja bądź literatura będą miały szansę się wydarzyć. Bo poezja i literatura są wszędobylskie, mocno roszczeniowe: nie wystarcza im, że nazywa się je „pięknymi” – one chcą też pokazać, że mają wiele do powiedzenia na temat myśli, tego jak ona przebiega, jak się kształtuje, co ją organizuje. Są przy tym samolubne, bo takie właśnie zagadnienia traktują raczej jako pożywkę wstępną, a później może się nimi nieco nudzą i je porzucają.
W tradycji amerykańskiej – ponieważ musiała się ona rozwijać w trybie sztucznie przyspieszonym, historycznie skondensowanym – te różnego rodzaju powinowactwa, pokrewieństwa czy też uzurpacje są bardzo widoczne. U źródeł tej tradycji – powiedzmy, że u Emersona, Dickinson i Whitmana – działa jakaś pierwotna siła, która kruszy podziały na literaturę, myślenie, filozofię, religię, myśl polityczną i wskazuje na samą siebie jako element zaczątku, który należy podtrzymać. Przeżycie ludzkiej skończoności i śmiertelności, w warunkach materialnie kształtowanej rzeczywistości historycznej wspólnoty, oddane oraz kształtowane poszukującym nowych formuł językiem – to stały temat tych pisarzy. Stąd można wejść do różnych pokojów: polityki, natury, religii, języka, ciała, biologii etc. A potem wrócić do samego korytarza. I tak samo jest u amerykańskich modernistów: Williamsa, Stevensa, Stein. A także późnych modernistów, na przykład Ashbery’ego.
AF: Interesująca jest forma, jaką przybierają twoje rozważania – to, przypomnijmy, „d o c i e k a n i a w poetyce wielościowej”. Wiemy, że teksty, które złożyły się na „Materię i autokreację” to rozbudowane artykuły i wystąpienia konferencyjne z sześciu czy siedmiu lat twojej działalności akademickiej i krytycznej. Niektóre z nich powiązane są dosyć silnie z twoją praktyką translatorską, z kolei twoje doświadczenie akademika i tłumacza pozostaje w rozpoznawalnej (choć nie tak prosto opisywalnej) zależności z twoim pisaniem poetyckim. Jak scharakteryzowałbyś proces narodzin i przeobrażeń „dociekań w poetyce wielościowej”? Ten Wittgensteinowski rys twojej teorii i, powiedziałbym, filozofii wiersza to coś, co było obecne w twoich rozważaniach od 2012 roku, czy to raczej „rzut oka za siebie” skłonił cię do wynalezienia takiej zbiorczej formuły dla praktyki interpretacyjnej, układającej się naturalnie w „zbiór szkiców plenerowych”?
KB: Książka zbiera te artykuły w sposób uporządkowany, zasadny. Wszystkie one przeszły wielokrotną obróbkę. To nie są już te same teksty i nie mam na myśli jedynie obróbki redaktorskiej. Dotarło do mnie, że przez wiele lat starałem się rozwijać jedną wspólną koncepcję i ta książką jest próbą jej bardziej spójnego zarysowania. Mimo iż jest tu spora rozpiętość tematyczna i gatunkowa, mimo iż pozwalam sobie na wycieczki autobiograficzne – uważam, że książka prezentuje jednak coś na kształt dość jednolitej koncepcji. Chodzi więc o silniejsze zarysowanie, ale bez kodyfikowania. Termin „dociekania” nasunął mi się pod koniec robót. Zdałem sobie sprawę, że unikam głębokiego wchodzenia w teorię – raczej podążam za impulsem podawanym przez sam tekst literacki, starając się ten mój ogólny zamysł trzymać może nieco na dystans. Nie płoszyć go, nie męczyć twardymi stwierdzeniami, tylko jakoś zaprosić do wspólnej gry. Ta metoda wiąże się też z wyrażonym w przedmowie przekonaniem, że tekstowi literackiemu przydaję większą plastyczność niż teorii, że tekst może przecierać szlaki dla teorii, ale też później ewentualnie modyfikować czy jakoś – ironicznie – wywierać presję na to, co teoria będzie chciała bardziej ugruntować. I to jest dla mnie – by powrócić do poprzedniego pytania – lekcja pragmatyzmu, od Emersona po Rorty’ego: literatura wróci i zabawi się z pojęciami wypracowywanymi przez filozofię, zabawi się, czyli nagnie je, bo literaturze bliżej do plastycznego strumienia nazywanego tajemniczo „życiem”.
Oczywiście w tle byłem świadomy nawiązań wittgenstenowskich. Myślałem, że mam do nich prawo nie ze względu na jakieś nadmierne kompetencje w dziedzinie filozofii analitycznej, tylko ze względu na pokrewieństwa zachodzące między metodą Wittgensteinowskich dociekań a ambicjami literackiego modernizmu. Pisze o tym świetnie Marjorie Perloff w książce „Wittgenstein Ladder” – pomysł Wittgensteina, żeby porzucić metodę odgórnie zdefiniowanego projektu i postępować drogą rozpatrywania pojedynczych przypadków/problemów, w których problemu logicznego nie da się ujrzeć bez uwypuklenia warstwy językowej – okazuje się właściwie tym samym, co eksperyment formalny Stein, Becketta, czy też niektórych poetów współczesnych. Ale można to po prostu rozumieć jako próbę powiedzenia czegoś bez topornej naukowości i dowodzenia, przez stałe pozostawanie w płynnej sferze namysłu, próby, eksperymentu. Zachodzi tu z pewnością ryzyko niekompletności, niedopowiedzenia, wliczam je jakoś w ogólny rachunek.
AF: Przejdźmy do zasadniczej treści twoich dociekań, których kulminacją są rozważania nad wierszem „Wiosna i wszystko” Williamsa. Zostaje tutaj przerzucony pomost pomiędzy koncepcjami wiersza-jako-organizmu-mówiącego („Świat nie scalony”) a wiersza-jako-środowiska („Materia i autokreacja”). Na czym polega ta przemiana?
KB: Wiesz, myślę, że wiersz-jako-organizm-mówiący to próba wyjścia z impasów rozbuchanego tekstualizmu, z którego darami i przekleństwami radziłem sobie jeszcze na przełomie lat 90. i 2000. Trzeba pamiętać tamten klimat – krytyczny, koncepcyjny, ale też estetyczny. Tekstualizm Ashbery’ego, Sosnowskiego, Siwczyka, Meleckiego uważałem za wyzwolenie, przede wszystkim z przyciężkich balastów historycznych naszej poezji. I było w tym mnóstwo niezwykłej nośności poetyckiej. Ogromny powiew świeżości. I różne odmiany argumentu dekonstrukcyjnego: de Man, Derrida, ale też Sławek, Markowski, to pozwalało dotrzeć do wielu rzeczy, które były – i nadal są, chociaż tu pewnie tego nie omówimy – czymś o wiele więcej niż miałkie rozumienie hasła, że „nie ma nic prócz tekstu”.
Z drugiej strony moje wycieczki na tereny amerykańskie, powiedzmy że do źródeł pragmatyzmu, do Pearce’a, do Jamesa, ale też do poetów, np. do linii Williams-Creeley – kazały mi poszukiwać sposobów myślenia, które wynajdują kompromisy między językowości a materialnością, przede wszystkim materialnością ciała. Pomysł był więc taki – i to jest pomysł, przyznaję, purytański, który później zostaje zmodyfikowany przez romantyzm Whitmana i Dickinson – intensywna praca w wypowiedzi językowej niesie ze sobą ślady intensywnego przeżycia psychosomatycznego, a więc stanowi zapis, czy też nawet matrycę działania w świecie, dla ucieleśnionej, konkretnej podmiotowości. Można by więc powiedzieć, że to była próba myślenia o wyłuskaniu jakiegoś „ciała” z wierszy tekstualnych.
AF: Są w drugiej części książki dwa momenty, które z różnych, choć nie tak odległych od siebie względów, szczególnie mnie interesują. Pierwszy to „ów […] większy wiersz pochodzący z dziwnego zewnętrza, który napromieniowuje zarówno materię, jak i psychikę” (s. 242). Ujęła mnie sama konstrukcja tego pojęcia, która uświadomiła mi chyba dopiero modalność i operatywność formuły „wiersza” w twoim dyskursie. Drugi to twoja rozmowa-polemika z Andrzejem Sosnowskim i rodzaj przekroczenia horyzontu „Psalmu” (z jego słynnym, regresywno-nostalgicznym, niemal lamentacyjnym „Gdzie jeszcze może uciec, gdzie ma się schować takie życie?”), jaki proponujesz. Wiersz, jak wszystko, został zhakowany, i co wobec tego?
KB: Kiedy opadł już pył sporów o tekstualizm i zaczynały nam doskwierać poważnie zaawansowane stadia globalizacji, trzeba było nieco, powiedzmy, utajnić, bądź też wycofać ten zarysowujący się w poprzedniej koncepcji ucieleśniony podmiot. Bo jego cielesność była rodzajem otwarcia i jako taka stanowiła też dostęp do jego psychosomatyki, a także psychologii, sfery przeżycia emocjonalnego i psychicznego. I w tym nowym świecie jest to sfera poddana ogromnej presji, sfera narażona, którą trzeba chronić. Samo ekstatyczne doświadczenie somatyczne już nie wystarcza – ponieważ jest ono też zbyt ufnym odsłonięciem sfery psychicznej, emocjonalnej, afektywnej podmiotu w czasach intensywnych presji psycho-politycznych. Od jakiegoś czasu znajdujemy się w systemie permanentnego kryzysu, w jakiś sposób podkręcanego przez działania władzy, i jest to zawsze kryzys bombardujący sferę psychiczną. Powiedzmy więc, że wiersz-jako-środowisko to taki unik, przegrupowanie podmiotu, jego częściowe rozproszenie w celu podjęcia bardziej złożonej gry z treściami przychodzącymi do nas ze strony tzw. „świata zewnętrznego”, który co prawda, jak zauważył Andrzej Sosnowski, uległ załamaniu pod wpływem nadmiernego nasiąknięcia zmutowaną papką medialno-ideologiczną, ale który właśnie przez to jest rodzajem substancji niezmiernie niebezpiecznej dla czegoś, o co powinno chodzić – dobrze pomyślanej indywiduacji .
Moje nowe wiersze to środowiska do zmontowania sobie przybornika własnej indywiduacji, co jest też gestem obrony przeciw inwazyjności intensywnej psycho-polityki.
Wracając do pytania: cóż wobec tego? No właśnie indywiduacja, czyli projekt absurdalnej wiary w pewnego rodzaju autentyczność: autentyczność swojej sztuczności, która stara się nie rezygnować z odwirowywania i uzdatniania szkodliwych treści podanych przez ośrodki współczesnej głupoty. Na przykład głupią władzę (czyli taką, która gra o zachowanie władzy), głupie pomysły zarządzania emocją, wiedzą, inteligencją. Wiersz jest nadal do tego zdatny i zdolny do przeciwdziałania tym zjawiskom. Jest aparatem wyczulenia, jest precyzyjny, potrafi skuteczniej niż inne formy rozmontować retoryczne manipulacje, którymi posługują się na przykład wspomniane już ośrodki władzy. Ale jest jeszcze coś innego – nie tylko ten ruch negatywny, rozmontowujący. Otóż ten ruch nie bierze się znikąd – jest on wynikiem pracy wiersza, a to jest już jakaś jednostka pozytywna. Przerobienie pewnej połaci środowiska psycho-politycznego, jego ewentualne uzdatnienie, to przecież jednocześnie jakaś konstrukcja, jakieś nowe zawiązanie. A zatem również gest obronny. Wiersz jest też aktywną ochroną tkanki psychicznej podmiotu, ale takiej, która stara się pozostawać w stałej komunikacji z językiem, ciałem, materią. Jeśli te obszary życia są ze sobą połączone, to owa łączliwość niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw. Ale może też być atutem. Ruch językowy, który broni się przed manipulacją, jest też wzmocnieniem własnej sfery psychosomatycznej.
AF: Wspomniałeś wcześniej Deleuze’a i to, jak kilkakrotnie ocierał się o pragmatyzm, wybierając jednak ostatecznie inną ścieżkę. Chciałbym teraz do tego wrócić. Piszesz w zakończeniu książki (s. 280): „O takich tekstach nie da się przecież powiedzieć, że się je czyta. W nich się uczestniczy i jest to uczestnictwo w bogatym, niejednorodnym środowisku, do którego dostęp zyskujemy właśnie w przestrzeni wiersza”. Brzmi to zupełnie jak Deleuzjańskie zastąpienie interpretacji eksperymentem, wprowadzeniem do lektury elementu wydarzeniowego; eksperyment to zresztą podstawowy element słownika pragmatyzmu. Nie brakuje też innych pojęciowych/strukturalnych analogii (spotykana po obu stronach zasadniczo wielościowa koncepcja sztuki; dzieło sztuki jako pomnik, a wiersz jako rzeźba-silnik/rzeźba-ołtarz). Czasami te powinowactwa wydają się silniejsze, czasami stanowią jedynie rodzaj strukturalnego lub pojęciowego echa. Gdzie widziałbyś rzeczywiste punkty styczne z tą myślą, a gdzie wyczuwasz momenty najsilniejszego rozejścia?
KB: Zgadza się. Z tym że jednak, o ile rozumiem, estetyka Deleuzjańska nie za bardzo docenia sam akt konstrukcji, prawda? Zawsze będzie przedkładać impuls molekularny ponad molowym, jak pisze późniejszy Deleuze. A wiersz to chyba jednak jednostka molowa. I to nie jest różnica banalna. Ona dotyczy innego spojrzenia na pojęcie życia. Ja trzymam z pragmatystami: życie to jednostka organizacyjna, która dba o swoją zdolność reorganizacyjną, czyli taką, która pozwoli jej od nowa zdefiniować swoje położenie po tym, kiedy środowisko się zmieni. Celem tego życia jest indywiduacja – ale nie, oczywiście, naiwny i ślepy, idealistyczny indywidualizm romantyczny – tylko wielopoziomowa, pozostająca w kontakcie ze środowiskiem inteligencja organizmu, który wierzy, że może uczestniczyć w swojej ewolucji – czyli autokreacji. Deleuzjańskie definicje życia są dla nie zbyt strumieniowe. Nie zawierają w sobie elementu oporu wobec tej strumieniowości, która i tak zawsze dopada nas z zewnątrz. Albo inaczej: Deleuze bierze się z tego Nietzschego, który pisze o jakiejś bezkształtnej sile przenikającej całą materię. A ja wolę Nietschego w lekturach Aleksandra Nehamasa: to filozof estetycznej autokreacji.
AF: Mówisz, że stawką jest indywiduacja. Wspominasz też wielokrotnie o ekologicznej, uzdatniającej gospodarce nowoczesnego wiersza, o jego nieuchronnie (samo)oczyszczającym charakterze. Powiedz, proszę, na koniec, czym jest owo „puste ciało formalne” nowoczesnego wiersza, do którego docierasz w finałowym, brawurowym eseju? Czym ono – to ciało – się żywi?
KB: To puste pole formalne wiersza to taka zaaranżowana w nim opustoszałość, wytworzona przez akt nadziei na to, że to będzie dobry wiersz, że okaże się dobry, że on sam będzie dobrym wierszem, albo że po nim przyjdzie dobry wiersz, że powie, czym jest jego życie, czym może być, jaki może przyjąć kształt. Ostatnio siedzę sporo w wierszach Petera Gizzi. W jednym z nich jest mowa o „życiu nieprzeżytym w żaden inny sposób”. O to chodzi: o gotowość na przeistoczenie się w formę życia, w jakiś jego nowy kształt, który od nowa opowie o przygodzie życia w materii. To pole żywi się tym, czym akurat musi, potencjalnie wszystkim. Ale żywić się to nie znaczy powielać, kopiować, wyznawać. To znaczy szukać nowego kształtu.
Kacper Bartczak
poeta, tłumacz poezji, krytyk. Autor monografii o Johnie Ashberym (Peter Lang, 2006) oraz tomu esejów krytycznych „Świat nie scalony” (Biuro Literackie, 2009), za który otrzymał nagrodę „Literatury na Świecie”. Jego tomik „Wiersze organiczne” (Łódź, 2015) był nominowany do nagród Silesius i Gdynia. W 2013 roku, nakładem Instytutu Mikołowskiego, ukazał się tomik wierszy Petera Gizziego w jego przekładzie (współpraca z Andrzejem Sosnowskim), zatytułowany „Imitacja życia i inne wiersze”. W 2017 roku opublikował tom „Pokarm suweren” (Biuro Literackie). W 2018 roku ukazał się zbiór przełożonych przez niego utworów Rae Armantrout, „Ciemna materia” (Biuro Literackie). W 2019 opublikował dwie książki: tom poetycki „Naworadiowa” (Biuro Literackie), a także zbiór esejów „Materia i autokreacja” (słowo/obraz terytoria).
Kacper Bartczak
„Materia i autokreacja. Dociekania w poetyce wielościowej", słowo/obraz terytoria, Gdansk 2019, s. 322.
redaktor „Małego Formatu".