fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij w podobiznę felietonisty, by zobaczyć, co jeszcze ma w zanadrzu.

 

71.

Przy łóżku tabsy, na fotelu proszki, za winklem syropki. Nic na ten chory kraj nie pomaga. Znowu jest zima, śni mi się, że siedzę przy stole ze swoimi warszawskimi znajomymi, również z tymi, których nie widziałem od początku pandemii. Przyszłość nadeszła: wreszcie wszyscy jesteśmy biedni, rozczochrani, z nałogami. U kresu własnych historii mieszkamy daleko od metra. Doigraliśmy się; ci, którzy nie chcieli wejść w koalicję ze światem. W tym śnie zimowym na śniadanie jemy pieczywo z plastikowej obwoluty, aż przypominam sobie, że kupiłem masło, wyciągam zatem z plecaka to masło i mówię na głos – niepokojąco wyraźnie – „mam masło”, a ono BUM!, spada z przerażającym na blat hukiem, jak głaz w obwolucie, takiej metalowej. Przynajmniej tę jedną rzecz mamy z głowy.

Zasługa, że można przejść do następnych. Zakazałbym dniom, żeby nadchodziły. Chciałbym sobie, tak bez przekonania, lamentować nad marnością epoki i nie mieć żadnego z jej strony odzewu. Po przygodach i emigracyjnych próbach w połowie któregoś miesiąca wróciłem do Polski i znowu się ona we mnie, ta Polska, miała zacząć; zrazu zaspami śniegu, później roztopami. Wszystko na bani. Za kilka dni kończyłem trzydzieści lat i martwiło mnie, że na koncie – zamiast zasadniczych sukcesów, chwil triumfu czy czego tam jeszcze – zalegały ciągle tylko przysłowiowe linki i rusztowania, przez które ledwo, z miesiąca na miesiąc, jak na jakiejś jebanej lutni. Gdzie te wszystkie rzeczy, o których dziesięć lat temu myślało się, że teraz, czyli właśnie dziesięć lat później, będą na wyciągnięcie ręki? Zaiste, zawiłe są meandry czasu. Moja przepastna dwudziestko, od teraz bywaj albo w pokoju, albo na zdjęciach obcych telefonów! Dumałem już nad pokoleniowym procesem przechodzenia z pozycji podstarzałej zbuntowanej młodzieży na pozycję aspirującego kredytobiorcy. Nie było w tym żadnej tragedii – być może trochę goryczki, trochę pogodnego rozczarowania.

 

72.

Zakazałbym nocom, żeby przemijały. Pomyślałem, że mi to umknie, że mogłoby i nikt nie miałby żalu, ta sobota na Bemowie, przeddzień urodzin, w lumpie przymierzanie butów i koszul, w optyku – okularów. Wszystko zaskakująco drogie. Niebo nad tym drogim wisiało jak oszalałe. Wszedłem do łazienki dla personelu, schyliłem głowę, ręce oparłem o ścianę; nikt tego nie widział. W środku brzęczały urządzenia, z półek łypały wielkie, plastikowe butle. Czułem, że bije mi serce, że cały jestem tym biciem; licealny myśliciel. Obok kranu wilgotny ręcznik. Pomyślałem o dłoniach przeżartych przez środki czystości. Że później trzeba te dłonie przynosić do domu, kroić nimi warzywa, stukać w klawiaturę, a one wciąż przeżarte, z ropiejącymi pęcherzykami.

Miałem na sobie biały golf, w spodniach dziurawe kieszenie, odświętne na stopach skarpetki. Bolała mnie noga. Dochodziła szesnasta, za godzinę będzie już ciemno. Za bazarkiem – obok chińskiego sklepu – zapach przekąsek. Mówiłem sobie, że wszystko dobrze. Pamiętam trzydzieste urodziny swojego ojca, siedzieliśmy w obitej boazerią jadalni, na stole stał babciny tort, z babcinego tortu wystawały sklepowe świeczki. Nie mogłem się doczekać na swój kawałek. W wieku tym męskim mój ojciec prowadził zakład zegarmistrzowski w małym miasteczku nieopodal zapadłego dworca i drewnianej wieży ciśnień; szczęśliwie, po pięćdziesiątce będzie robił to samo. Gdybyśmy mogli spotkać się jako rówieśnicy, uścisnąłbym mu rękę i złożył serdeczne gratulacje, ale wtedy, czyli teraz, w tym pracowniczym kiblu, doszło do mnie, że te poronione, międzypokoleniowe i edypalne analogie to jednak zły pomysł, skoro nasze istnienia są do niczego niesprowadzalne.

Na czym innym bowiem polegać miało prekarne szczęście mojego pokolenia, do którego chcieli nas przekonać warszawscy deweloperzy. Żeby pojąć los, jaki w gwiazdach zapisał dla mnie Kapitał, powinienem zapomnieć o ojcu i zacząć chcieć od życia trochę więcej. To wszystko miało mnie jeszcze tyle razy dopadać, tyle razy wytrącać z równowagi, sprowadzać do podłogi. Teraz, na tyłach bazarku, widziałem parę staruszków wracających z zakupów, oboje pochyleni, ona z wózkiem, on z choinką, miniaturową. I taką co rok sobie pewnie tutaj wynajmują zamiast czterdzieści lat temu kupić plastikową, żeby zawsze leżała w piwnicy, gotowa do służby. Zmiąłem w dłoniach tekturkę po przekąsce, serwetką wytarłem kąciki ust i zaciekły, prawda, odbiłem w swoją stronę, bo przecież gdzieś jeszcze miałem dojść, coś jeszcze zjeść, coś odespać. Na rozumienie wciąż zostało dużo czasu.

*

Doszło do mnie: jestem tylko tutaj, ale wkrótce o tym zapomnę. Kawa popijana jagerkiem po obiedzie u rodziców Gosi, bardzo milutko, na stole owoce, w telewizji skoki, niedługo teleexpres. Dużo sympatii. Obieram pomarańczę, której sok lepi palce. Będę musiał poprosić o chusteczkę. Skórki zostawiam na talerzyku od kawy, układają się fantazyjnie. Zgromadzonym zdradzam, że w moich stronach mówi się na to „oszkrabiny”. Na te skórki, które zostają. Na ekranie bardzo przytulne austriackie miasteczko u podnóża gór, wszystkie budynki w jednym kolorze, ośnieżone szczyty. Jak pociągnięcia u niedzielnego malarza. Zastanawiam się, czy w telewizyjnej transmisji widziane oczami obcokrajowców Zakopane prezentuje się równie dobrze. Przykładowo tak dobrze, że randomowy Martin z saksońskiego Freibergu postanawia spędzić w nim swoje solidne, niemieckie ferie. Słyszy, że to jakaś perła Tatr. W internecie czyta, że tanio, a dobrze. Pierwszy raz od dzieciństwa przekracza wschodnią granicę. Jeździł jako dzieciak, bo dziadek prowadził interesy; to było na początku lat siedemdziesiątych, już nic z tego nie pamięta. Jest w szoku, że Polacy mają autostrady, że wszędzie restauracje. I w środku globalnej pandemii trafia Martin na sponsorowaną przez galicyjski grzaniec popijawę na zatłoczonych Krupówkach. Do Freibergu wraca zachwycony i już do końca swojego życia nielicznym znajomym opowiada, że bardzo się na wschodzie zmieniło. Że oni tam naprawdę cenią sobie wolność.

Chciałbym wyjechać na zimowisko i już nie wrócić. W głębokim fotelu obserwować wichurę targającą masywem (niedługo strąci nas z wyobrażenia). Albo urodzić się w kraju żyjącym z chłodnego morza. Jeść tylko śliskie i słone, na zamarzniętej plaży nosić masywne półbuty. Pisać o tym wszystkim słabe i smutne wiersze. Ja po prostu chciałem żyć w estetyce poczciwej jak z filmów Kieślowskiego. Skręciłem szluga – jednego z ostatnich, skoro na zbliżającą się trzydziestkę postanowiłem rzucić – i wyszedłem na balkon. Była sobota, już się ściemniło. Miałem wrażenie, że zaraz mi to wszystko umknie, okrutnie płaskie Mazowsze, szum alei, jednej, drugiej, trzeciej. Pytanie, co bardziej dotkliwe: rozpacz ludzi, którzy codziennie muszą dojeżdżać czy radość tych, co zawsze mogą odejść? Byłem przekonany, że lada chwila to zniknie i rozsypie się jak sól na chodnikach. Do niczego nie byłem przekonany, nie miałem żadnej pewności. Z okazji okrągłej rocznicy trzymałem się na wodzy, bo gdybym uzdę sobie na chwilę chociaż popuścił, za każdym zakrętem widziałbym tylko rozpad i procesy gnicia, a potem leżałbym długo w spazmach; taki już, zdaje się, jestem. Tymczasem naprzeciw balkonu kikuty ogołoconych drzew, światła na piętrach bloku; nic sobie z niczego nie wynikało i czułem się z tym bardzo dobrze.

Wracaliśmy przez śródmieście, zbliżała się dziewiętnasta, ulice były wyludnione: całe miasto zaspane, jakby zamknięte w najwyższej wieży. W smogu szczyty wieżowców, wokół Daszyńskiego specjalna strefa ekonomiczna; patrząc w górę przez szyberdach wyobrażałem sobie, że gdzieś wysoko – ponad tym swędzącym dymem, który osiadał nam w krtani, a który w spadku przekażemy swojemu potomstwu – od hangaru do hangaru mkną niewidzialne, latające samochody z kluczowymi pracownikami na pokładzie. Ilu naprawdę ważnych menedżerów mieści to miasto?

 

73.

Innego dnia, trochę wcześniej. Była dwudziesta czwarta rocznica zaprzysiężenia Kwaśniewskiego, tego – trzeba przyznać – najwybitniejszego prezydenta trzeciej republiki. Paliłem przy oknie, kiepując na przechodniów; ten śnieg, ta pora, ten prezydent i chłopak przy oknie palący, przechodnie i ich głowy przysypane białym popiołem. Wszyscy będziemy żyć wiecznie.

Aż wreszcie bez żalu umrzemy. Po paleniu zapadam się w fotelu i wyobrażam sobie, że dokonuję radykalnych zmian. Że wracam do Krakowa, zajmuję mały pokój w mieszkaniu brata i jego narzeczonej. Codziennie na obiad jem vegab. Że poznaję w tym vegabie dziewczynę, która mną gardzi. Po pięciu dniach skaczę przez nią z okna jak do rwącej rzeki, ale uchodzę cało i staję się pośmiewiskiem dla jej znajomych. Nie mają cierpliwości do mojego bólu. Albo że w Warszawie mieszkam z dziewczyną i podnajmuję mojemu bratu pawlacz odchodzący od łazienki. Podłogę wykładamy starymi gazetami. Prosimy go, żeby nie sprowadzał kolegów. Że każdego miesiąca przychodzi do nas łysy landlord i mamy wszystko wysprzątane. Że rozsiada się przy stole w kuchni i prosi nas o kawę, więc wstawiam wodę do czajnika i pytam go: fusiata, rozpuszczalna? Czy napije się z czerwonego kubeczka, czy nie ma nic przeciwko? Że w teatralnym geście zakłada okulary, wyciąga zeszyt i spisuje liczniki, a później oblicza, ile zużyliśmy energii. Do wszystkich danych mamy bezpośredni wgląd. Że jest w dobrym humorze i opowiada o swoich przygodach z ostatnich dni, o przepustowości dróg, stanie komunikacji w transporcie zbiorowym. O tym, że właśnie wrócił z nagrania, ponieważ pracuje jako trębacz. Przyjechał tutaj srebrną furką. Długo szukał parkingu, aż wreszcie włączył awaryjne i zostawił samochód na środku ulicy. Że podkreśla flamastrem wyniki obliczeń i nie mówi na głos, ile jesteśmy mu winni, tylko podsuwa nam kartkę. Że płacimy mu czterdzieści procent naszych miesięcznych dochodów. Sprzęty w kuchni brzęczą doniośle. Że potem korzysta z łazienki i słyszymy, jak sika. Po wyjściu z niej prosi nas, żebyśmy przy wannie zamontowali kotarę. Że przy ubieraniu kurtki zerka badawczo w stronę sypialni i przyznaje, że mamy przytulnie, że ładnie się urządziliśmy. I że potem wracamy do swoich zajęć, ale coś nad nami wisi i palę przy zamkniętym oknie, a niedługo przecież z okazji trzydziestki rzucam. Brat wychodzi z pawlacza, kiedy dajemy mu sygnał. Jest rozwydrzony i chce na spacer, ale za oknem mróz, więc siedzimy w mieszkaniu i tak już zostaje do następnego poranka. Czerwony kubeczek myję pod zimną wodą.

Nakrywam się kocem i myślę: nie będę miał mieszkania, nie kupię samochodu. Od życia zdecydowanie oczekuję mniej niż powinienem. Widzę tłoczne metro, żeby wyrobić się do biura, widzę wynajem pokoju z aneksem kuchennym za dwa i pół. Białe meble z Ikei, puste miejsce w podziemnym garażu. W obitym blaszaku, do którego prowadzi usłany kiepami chodnik. Dziury w kostce Bauma, zmięte, wilgotne chusteczki; nie ma w tym tragedii, raczej tylko Polska. Głęboko we mnie ten kraj i nasze prekarne szczęście, bo przecież w każdej chwili można to rzucić i dokonać zmian, choćby najbardziej radykalnych.

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij w podobiznę felietonisty, by zobaczyć, co jeszcze ma w zanadrzu.

Krzysztof Sztafa
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”.
korekta Andrzej Frączysty
POPRZEDNI

varia poezja  

TUZIK DRINKÓW – POPROSZĘ

— Elsa von Freytag-Loringhoven