Z królową współczesnej prozy polskiej zawsze miałem pewien problem. Nie będę go jednak szczegółowo tutaj rozdrapywał (jak wiadomo jaką ranę) – tylko się od niego odbiję. Z jednej strony zatem nieco odpychał mnie dominujący w pisarstwie Doroty Masłowskiej kpiarsko-ironiczny ton i powracające klasistowskie ciągoty; przy pierwszych lekturach być może nie do końca uświadamiane, ale przy kolejnych – szczególnie tych odbywanych po latach – już uderzające. To zresztą znamienne, jak bardzo tamte klisze z „Wojny polsko-ruskiej” (2002) czy „Pawia królowej” (2005) o fafuśnym i nieporadnym ludzie polskim przystawały do dominującego klimatu intelektualnego pierwszej dekady nowego wieku, napędzanej przez pragnienie „normalności”, europejskiej akcesji, postępującą deregulację i triumfalny marsz liberałów. Drażniło mnie więc, że ciągle drze się w tej prozie łacha z przegranych transformacji, że wskazuje się „nierobów” palcem i że nie ma się litości dla ich słabostek czy ograniczeń. Nigdy nie byłem też jakimś szczególnie namiętnym fanem samego temperamentu pisarki i charakterystycznej dla niej wrażliwości literackiej – tej niepodrabialnej, rozgorączkowanej i logoreicznej cialty-malty, w której człowiek często po prostu przepadał jak w jakiejś niewłaściwej bramie czy ciemnym zaułku. Choć nieodmiennie podziwiałem niezwykłą energię tego języka i doceniałem wyrwę, jaką swego czasu poczynił on w literackiej polszczyźnie, to po prostu nie zawsze czułem ten żywioł. Może była to zresztą w jakimś stopniu kwestia wychowania i domyślnego środowiska? Masłowska była dla mnie zawsze pisarką „miejską”, „z miasta”, gdzieś z głośnej i zatłoczonej Polski – i właśnie taką Polską zainteresowaną najbardziej. Ja tymczasem dorastałem nie w ruchliwym mieście, a na cichej podbeskidzkiej wsi; nie w bloku albo kamienicy, a w dwurodzinnym domu; przesiadywałem nie na trzepakach i osiedlowych boiskach, lecz za wałami, nad rzeką czy za inną jakąś tam stertą gnoju z babcinego ogródka – i przy tym o wiele częściej samotnie niż w grupie rozwydrzonych rówieśników. Tak też siłą rzeczy świat bohaterów Masłowskiej – również ten językowy – nie był do końca moim światem. Jako dzieciak widziałem za oknem po prostu coś innego.
Nie bez powodu urządzam sobie tutaj wycieczki do swojego wiejskiego dzieciństwa i małomiasteczkowego nastolęctwa. Z drugiej bowiem strony nie ma co ukrywać, że dla mnie – dorastającego w najtisach i na przełomie wieków dziecka transformacji ustrojowej – była to jednocześnie proza formacyjna. A przynajmniej w jakimś stopniu i do pewnego momentu. Wszystkim czytanym w małomiasteczkowej lic-bazie Pilchom czy Stasiukom – a wiadomo, w toku patriarchalnej socjalizacji nastolatkowi z małego ośrodka o wiele łatwiej sięgnąć było raczej po tego rodzaju nagradzanych i docenionych „mistrzów” – Masłowska dawała po prostu wspaniały, ożywczy odpór. W przeciwieństwie do tych smutnych, refleksyjnych panów była świeża, bezceremonialnie cięta i ostentacyjnie nieheroiczna, nie wpadała w sentymentalne tony, nie zakopywała się w bagnie własnych rojeń czy spustów nad jakaś utraconą wielkością. To była zupełnie odmienna faza – napędzana czymś innym niż najebaną od wódy mizantropią, przezroczystą mizoginią czy romantyzowaną beznadzieją. Dwie dekady temu tę polską mitologię – smutną, nieodmiennie męską i, co tu dużo mówić, nierzadko zwyczajnie pretensjonalną – Masłowska sprytnie ożywiała, przepisywała w coś karykaturalnego, kiczowatego, błahego. Naraz nadmuchiwała ją i spłaszczała. Słowem, chociaż w swoich książkach wciąż unosiła ze sobą cały ten „polski syf”, to potrafiła go w ciekawy sposób przesterować, ośmieszyć, a przede wszystkim wyskrobać z niego warstwę pompatycznego, jednowymiarowego tragizmu. O ile autorzy tacy jak Pilch czy Stasiuk (wybaczcie mi ten rajd – to tylko pewne figury) często trzymali się jeszcze poprzedniego stulecia albo różnych ułańsko-eskapistycznych fantazji, o tyle Masłowska wychylała się już gdzie indziej: jako pisarka bez żadnych ochraniaczy i sekundantów brała ten zastały syf po prostu na klatę. Jej proza była na wskroś współczesna – brawurowa, nieokrzesana, prawie interwencyjna – i ponosiła za to pewne koszty, jak chociażby te dotyczące przemycanych właśnie tu i ówdzie klasistowskich klisz. Chociaż bohaterowie tych książek wraz z kodem genetycznym dziedziczyli po swoich ojcach i matkach także cały zestaw polskich bolączek, to przynajmniej nie oglądali się oni już tak maniakalnie za siebie – gdzieś w historyczną otchłań, w utracone światy, zabory, okupacje, opozycję i inne gorzkie żale. Polska była dla nich nie tyle pęczniejącym od coraz mniej zrozumiałych resentymentów bąblem, co raczej ciągle wyciekającą na naszych oczach, żrącą substancją. Ta ciekawa dynamika sprawiała, że chociaż zawsze miałem do tej literatury jakieś „ale”, to jednak po każdą kolejną książkę Masłowskiej sięgałem najszybciej jak tylko mogłem. Z „Magiczną raną” nie było inaczej.
Dwie dekady temu tę polską mitologię Masłowska sprytnie ożywiała
Oczywiście o „Magicznej ranie” zrobiło się głośno jeszcze przed oficjalną premierą – przynajmniej w kulturalno-środowiskowej mediosferze. Liberalne dystrybutornie prestiżu szybko wywindowały publikację tej książki do rangi najważniejszego literackiego wydarzenia tego roku. W ślad za tym ruszyła cała dziennikarsko-instagramowa maszyneria, głównie potwierdzająca pozycję autorki i chwaląca jej przenikliwość, „dar słuchania”, świeżość języka i w ogóle wszystko inne. Zaprawdę, powiadam wam: jeszcze przynajmniej kilkanaście razy usłyszymy przy okazji tej książki, że Masłowska znajduje się w centrum czytelniczej uwagi, bo jest uważną obserwatorką i wytrawną komentatorką naszej (już nie tylko nadwiślańskiej!) rzeczywistości. Żeby było jasne: wcale nie twierdzę, że nie jest, ale mam wrażenie, że wałkowanie w kółko kilku tych samych szlagierów to trochę jednak nuda.
Słowem, jak przystało na zawodniczkę z najwyższej literackiej ligi, Masłowska jeszcze przed premierą „Magicznej rany” błyskawicznym szturmem wzięła tak lwią część „najbardziej wpływowych” polskich kolumn o kulturze, jak i całą ciemną materię świata literackiego, poupychaną pod bookstagramowymi hasztagami. I jasne – pewnie nie mogło być inaczej. Wydaje mi się jednak, że właśnie jak na tę najwyższą ligę triumfalnie obwieszczany „wielki powrót” Masłowskiej do prozy jest w rzeczywistości bardzo skromny. A przynajmniej pod jednym względem rozczarowujący.
Polskie piekło
Z czym mamy bowiem do czynienia? Na „Magiczną ranę” – pierwszą od sześciu lat zwartą prozę Masłowskiej – składa się zbiór dziesięciu niedługich opowiadań. Po prostu. Dla niepoznaki i marketingowej zmyłki wydawca – uznany, prestiżowy i wcale nie tak kameralny Karakter – nazwał ten zbiór „powieścią”. Nie ukrywam: trochę rozbawiła mnie giełda głosów na temat formalnej przynależności tej książki, jaka odbyła się przy okazji jej pierwszych omówień. Wydaje się przecież, że spośród wszystkich rzeczy, o które warto się wokół niej pospierać, ta jedna to akurat najmniej istotna głupotka. No właśnie, a może jednak jest inaczej? Też dołączę do tego rytualnego chóru, bo przecież nie jestem od nikogo ani lepszy, ani gorszy. No więc może problem ustawienia gatunkowego jest nieco bardziej złożony, gdy w grę wchodzą tak głośne nazwiska, tak rozchwytywani twórcy? W przypadku Masłowskiej tak naprawdę to zagadnienie „pozaliterackie”, pochodzące gdzieś z trójkątnego styku marketing – psychologia odbioru – oczekiwania czytelnicze. Tym bardziej zatrzymajmy się tutaj na chwilę.
Wiadomo, w szerszej świadomości Masłowska należy nie tylko do najwyższej literackiej ligi. Zasila ona także grono autorów okupujących półkę prozy „wymagającej”, nieco bardziej „ambitnej”, ktoś może powiedziałby, że „wysokoartystycznej” – a przy tym powszechnie czytanej i rozpoznawalnej, to znaczy funkcjonującej poza dusznymi garażowymi obiegami. Tymczasem, skoro w Polsce short stories wciąż mają sławę raczej błahostki, literackiego fast foodu – czego raczej nie zmienią Nagroda Literacka Gdynia i Nagroda Gombrowicza, przyznane chwilę temu Grzegorzowi Bogdałowi właśnie za zbiór opowiadań – to być może tylko przedstawiana jako powieść „Magiczna rana” będzie w stanie obsłużyć wciąż żywą u szerokiego odbiorcy potrzebę współczesnego „arcydzieła”? A jeśli nie „arcydzieła” to przynajmniej czegoś po prostu poważnego – to znaczy nie tylko podejmującego sprawy istotne, ale też mocującego się z tymi istotnymi sprawami w stosownie wyczerpujący sposób. Ile osób w ogóle pamięta, że w ostatnich latach Masłowska wydała drukiem kilka zbiorów felietonów, z czego ostatni ukazał się raptem rok temu? Ile osób z wypiekami na twarzy śledzi również jej dramaty? No właśnie. Na przekór faktom o spadającym poziomie czytelnictwa od lat ciągle daje się słyszeć przecież to rytualne, inteligenckie wołanie: „potrzeba nam powieści podsumowującej ostatnie polskie dekady, dlaczego wciąż nie mamy wielkiej powieści o III RP, gdzie w tym kraju podziała się poważna powieść?”. Zgodnie z tym wydaje się, że w szerszym odbiorze literacka „wielkość” wciąż zarezerwowana jest w naszym kraju przede wszystkim dla klasycznie rozumianej formy powieściowej – a więc jakiejś dłuższej, zwartej i koherentnej narracji, zdolnej, jak to się mówi, udźwignąć ciężar świata całego. W tej perspektywie z opowiadań nie tylko nie powstanie żadne arcydzieło; jako forma podawcza „zbiór opowiadań” po prostu skutecznie zniechęca dużą część czytelników do sięgnięcia po książkę. Oczywiście, tak samo z felietonami – albo jeszcze gorzej (o dramatach nawet nie wspominam; dość powiedzieć, że gorzej jest już chyba tylko z poezją). A czymże, wypada zapytać, byłby „długo oczekiwany powrót” Masłowskiej do prozatorskiej gry, gdyby właśnie nie wiązał się z jakąś literacką arcydzielnością, maestrią, donośnością? Dlatego też zgromadzone w zbiorze opowiadań opowiadania to tak naprawdę powieść, kropka.
Chociaż sama autorka przyznaje w wywiadach, że chciała tym razem powiedzieć „coś niejasnego, coś antytrafnego”, to nie sposób przecież zaprzeczyć, że w „Magicznej ranie” podejmuje ona cały szereg kwestii pryncypialnych, które z automatu wpisują ją w długą i jak najbardziej arcydzielną sztafetę dotyczącą „formy polskiej”. Jej opowiadania, w luźny sposób odsyłające do siebie i ostatecznie tworzące pewną konstelację, traktują dokładnie o tym, co współczesna wykształcona masa chciałaby o sobie usłyszeć – i jako takie świetnie wpisują się w średnioklasowe trendy, do czego konsekwencji jeszcze powrócę. Przy tym opowiadania te nie są wcale tak otwarte, tajemnicze i „antytrafne” właśnie, jak się nam gdzieniegdzie sugeruje: stanowią one odrębne całostki o względnie klasycznym przebiegu otwarcie-rozwinięcie-zakończenie (z nierzadko wyrazistą puentą). Oczywiście, zostawiają nas z pewnymi domysłami, ale przeprowadzane w nich urwania i cięcia jak najbardziej pozostają w kompozycyjnej normie – może są wręcz w jakiś sposób konwencjonalne, co mi akurat zupełnie pasuje.
«Magiczna rana» traktuje dokładnie o tym, co współczesna wykształcona masa chciałaby o sobie usłyszeć
Przede wszystkim jednak od pierwszych stron nie mamy wątpliwości: to kolejny raport z życia w spełnionej kapitalistycznej dystopii. Mówi się w „Magicznej ranie” między innymi o pokracznym cynizmie wpisanym w nasze społeczne i tożsamościowe aspiracje; o ubywaniu języka i oporze, jaki wciąż stawia on kurczącemu się światu; o coraz bardziej zalgorytmizowanej, zestandaryzowanej komunikacji i mediosferze; o naszej samoczynnie prekaryzującej się mentalności; o naszych toksycznych kompleksach i poznawczych oraz emocjonalnych dysfunkcjach; o postępującej władzy kapitału; o napierającym braku socjalnego i egzystencjalnego bezpieczeństwa. Słowem, o wyjątkowo trudnym pięknie naszego polskiego piekiełka.
Masłowska opisuje to piekło wielokrotnie – w sposób tyleż groteskowy, co uderzająco dobitny. Jak chociażby w opowiadaniu „Rękopis znaleziony w butelce po fancie”, drugim ze zbioru. Na miejscu odkopanych w centrum niedużego miasta ruin ogrodu koncentracyjnego zbudowany ma zostać majestatyczny multiparking – na mocy różnych zawirowań budowa ma opóźnienia i cóż, życie aspirujących mieszkańców odbywa się pośród cokolwiek ponurych rozkopów:
Do pustych minimalistycznych sklepów ze zbalansowaną modą, młodym designem i nienormalizowanymi warzywami z ekologicznych upraw wiodły ścieżki z palet euro i kartonów rzuconych w błoto między hałdami wybebeszonej ziemi, pełnej kości, niedopałków, cegieł, butów, czaszek, zdjęć i innych bezwartościowych pamiątek. Od czasu do czasu widać było, jak błądzą wśród nich wygłodniali starsi mieszkańcy pobliskich kamienic, pomagając sobie laską albo kulami, nierzadko potykając się i osuwając w błoto. Nie mogli jednak liczyć na pomoc. Świadkowie wypadków natychmiast podrywali się, by nagrywać ich żałosne wygibasy telefonami, a upokarzające filmiki wrzucali od razu do sieci (s. 19).
Przytoczyłem ten nieco dłuższy fragment, bo wydaje się on znamienny dla wykręconej poetyki Masłowskiej i podglądowy dla całego zbioru – podobnych świadectw okrucieństwa i całkowitej społecznej psychozy znajdziemy w nim o wiele więcej. Kluczową rolę odgrywa tutaj właśnie „surrealizująca” hiperbola, podkręcająca wszechobecny chaos, jaki znaczy nasze rozchorowane pole społeczne. Jak w swoim krótkim komentarzu odnotowała Zuzanna Sala, „weirdowy realizm” wchodzi już na stałe do repertuaru literackich konwencji – i pewnie dobrze, bo ku dużej uciesze czytelnika pracuje on u Masłowskiej rzeczywiście wyjątkowo sprawnie, na najwyższych obrotach. Wiadomo, jakie motywacje stoją za taką strategią: jeśli jakieś zjawisko – takie jak życie w spełnionej dystopii – nie poddaje się racjonalizacji, można zawsze umknąć jej miarom i po prostu przestać się nią przejmować.
Polskie szaleństwo
Poznajemy w „Magicznej ranie” kilka postaci i miejsc, których losy strukturyzują zbiór jako całość i prowadzą nas od jednego opowiadania do drugiego, tworząc przy okazji „powieściowe” wrażenie. Rzućmy okiem na wybrane wątki. Uroczyste otwarcie wspomnianego już multiparkingu ma zostać uświetnione przez obecność zaproszonych przez władze niewielkiego miasta influencerów, absolutnych bożyszcz młodzieży, dla których jest ona w stanie zrobić dosłownie wszystko. Tymczasem w pobliskim zagrzybiałym i przeznaczonym do rozbiórki hotelu spotyka się para kochanków. Są w tej dziurze wspaniale odklejeni od piekielnie płaskiego, coraz bardziej sterylnego świata. Jak przyznaje kobieta: „W krótkim czasie naszych godów zdążyłam wyrobić sobie jakieś niesamowite poczucie naszej podniosłości, wyższości. Dla mnie istnieliśmy teraz właściwie tylko my – dwoje magów, czarnoksiężników, którzy trafili na siebie na spędzie wiejskich głupków” (s. 25). Ich dzika namiętność szybko przechodzi jednak w niezręczne nieporozumienie – a wraz z tą cichą tragedią wali się co najmniej jeden mały świat. Zoldana, sprekaryzowana artystka pochodząca gdzieś z „gorszej” Europy Wschodniej, dostaje się na zagraniczną rezydencję do „lepszej” Europy Zachodniej. Obiecuje sobie wiele, na miejscu odkrywa jednak, że zupełnie nie przystaje do nowego otoczenia i nie jest w stanie przeprocesować tego uczucia niedopasowania. Zachodzi więc w głowę: „(…) tutejsza rzeczywistość tak bardzo pozbawiona była gwałtowności i przemocy, że Zoldanie raz po raz nasuwało się pytanie: jak oni się w ogóle rozmnażają – przez pączkowanie, bez alkoholu?” (s. 55). Cała zagraniczna przygoda kończy się dla niej średnio szczęśliwie. Pewien facet – ten z zagrzybiałego hotelu, który nota bene pojawia się w zbiorze najczęściej, a którego rozpoznajemy po specyficznym tatuażu – nawiązuje romans ze swoją kuzynką. Nazwalibyśmy go pewnie albo papierowym feministą, albo toksycznym przemocowcem, albo cynikiem, albo gościem w „kryzysie męskości” – zależy, z czym kojarzy się nam woke. W każdym razie to niezbyt przyjemny osobnik. Ich relacja jest toksyczna i odbywa się w dwóch aktach. Każdy z nich radzi sobie na swój sposób. On po prostu daje sobie spokój jak przystało na dominującego samca, ona zostaje youtube’owym coachem i w sieci doradza, jak nie dać się podobnym typom. Dalej: pogrążona w depresji bezzębna dziewczyna po długim etapie bezrobocia znajduje wreszcie pracę w „rzemieślniczej”, mokotowskiej piekarni, prowadzonej przez narcystyczną bogolkę. Nowej pracownicy idzie nieźle i szybko uczy się mieszczańskich kodów, ale wkrótce zostaje zdegradowana. Ma problemy z utrzymaniem się w mieście, a na dodatek jej terapia to smutna groteska. Niedaleko od modnej piekarni pewne młode, uprzywilejowane małżeństwo z branży kreatywnej wprowadza się do wyremontowanego loftu i urządza parapetówkę. W naćpanym towarzystwie na dobre trwa środowiskowy spektakl wzajemnego lizodupstwa, aż wreszcie zakompleksionemu gospodarzowi – „reżyserowi reklam” – puszczają nerwy. Jeszcze gdzie indziej dwie znajome z dzieciństwa – jedna z nich to ta słynna youtuberka, uwikłana niegdyś w romans ze swoim kuzynem – odgrywają między sobą grę sztucznego entuzjazmu mimo tego, iż w rzeczywistości znajdują się na skraju mentalnej zapaści: „Mówię, że nie wiem, o co jej chodzi. Bo generalnie jestem szczęśliwa, jestem ogólnie szczęśliwą osobą, jestem szczęśliwa z różnych powodów (…). Ona mówi, że ona jest totalnie szczęśliwa, nigdy w życiu nie podejrzewała, że będzie aż tak szczęśliwa” (s. 130). Jedno jest pewne: nie sposób nie przejrzeć się chociażby w jednym z tych losów.
Tak z grubsza mają się sprawy. Po drodze jest trochę zabawnie, trochę przykro i absolutnie fatalnie – o tej charakterystycznej dla prozy Masłowskiej mieszance śmiechu i strachu wspominał zresztą Piotr Sadzik w swojej uderzająco entuzjastycznej recenzji. Najistotniejsze jednak, że jest fatalnie. Każda z postaci nosi w sobie bowiem jakąś przykrą dysfunkcję – albo cały ich zespół – i rozdrapuje ją jak tytułową ranę, która nie chce się zagoić. Oczywiście, pierwsze jej imię brzmi: Polska. Masłowską interesuje aspirująca klasa średnia, a konkretnie to, jak bardzo owe aspiracje przerastają nas, dlaczego nie radzimy sobie z nimi i jak wpływają one na nasze mentalne autoportrety. Oczywiście, problem ten rozlewa się organicznie – jak wyciekające ze sławetnej rany osocze – na kilka pokrewnych kwestii. Niemniej, ta fundamentalna dotyczy naszych mokrych snów nie tyle nawet o awansie, co o jakimś założonym, pożądanym modelu życia, do którego ciągle trzeba doskakiwać. Sny te o wiele częściej przypominają jednak koszmar, w jaki dobrowolnie wpadamy – gnani przez złe bożki nieustannego doskonalenia siebie i pracy nad sobą, popędzani przez przymus ciągłego rozwoju i wzrostu poza wszelką skalę. W „Magicznej ranie” odnaleźć można cały wachlarz tego typu świadectw – naraz zabawnych i smutnych. Jedna z bohaterek opowieści – ta pracująca w modnej mokotowskiej piekarni i pustoszona przez postępującą depresję – obserwuje aspiracyjne rytuały swojej współlokatorki i jej modnych przyjaciół. Jeszcze jeden dłuższy fragment:
Ja jadę w dół po równi pochyłej i dodam, że jest gołoledź. A ona z kolei wzięła azymut ostro wzwyż. Pnie się okrakiem po społecznej drabinie jak Spiderman po wieżowcu w centrum do rozbiórki. Odkryła, jak być cool i zaprasza ciągle jakichś roześmianych bananogości. Gotuje wymyślne wietnamskie wegewudony z kolorowej książki i wszyscy razem udają, że grają siebie w serialu „Grochowska 123/37”. (…). Lepiej z nimi nie zadzierać. Bo wszystko, co mówią, to cięta riposta, zabójcza puenta, słowna szermierka. (…) W tym świetle moja osoba wyczłapoooojąca się z jamy w obsranym dresie zrobiła się trochę off-topic i współlokatorka wiedziała to. Nieco dewaloryzował się super-obraz, który chciała tu wytworzyć, by nawpierdalać do sieci zdjęć, aż IG się ugnie od zajebistości w miejsc jej profilu, a wszystkie inne konta lifestylowo-kulinarne wyjebie w powietrze jak papierki (s. 84-85).
W tej perspektywie krytyka owych średnio-klasowych aspiracji płynnie przechodzi w krytykę całej dominującej formacji społecznej. W dekonstruowaniu rządzących nią fantazmatów Masłowska wydaje się bezlitosna – i nie zostawia na nich suchej nitki. To właśnie naprowadza mnie na pewne pogodne rozczarowanie, o którym na początku wspominałem, a którego nieśmiałym wypowiedzeniem na głos zamknę niniejszy tekst.
Polski syfek
Jak to się bowiem dzieje, że „Magiczna rana” – a więc zajadła krytyka aspiracji polskiej klasy średniej – podoba się tak marksizującym akademikom, eksperymentalnym poetkom z podziemia, wykształconej masie na solidnych etatach, kulturalnemu liberalnemu centrum, jak i prezenterom reżimowej telewizji w stylu Marcina Prokopa, który jeszcze przed oficjalną premierą z tylnego siedzenia mercedesa entuzjastycznie postował na Facebooku, że chciałby zjeść mózg autorki? Czy nie ma w tym czegoś trochę dziwnego? A może to po prostu fenomen niezwykle wyrazistego idiomu?
Co zostaje z tej zajadłej krytyki, skoro można jej entuzjastycznie przyklasnąć z każdego społecznego kąta, a następnie wrócić sobie spokojnie do swoich spraw? Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie mam problemu z tym, że Masłowska „się podoba”. Z tą jej literacko-intelektualną maszynerią, którą zachwycił się także Prokop, jest w naszym krajowym polu literackim jak z wyborczymi szansami Platformy Obywatelskiej w Warszawie – do wyścigu o ratusz wystawiliby bzyczącego komara, a owad i tak z automatu wygrałby libkom te wybory. Masłowska nie tylko cieszy się od dekad niepodważalnie wysoką pozycją w naszym krajowym grajdołku, ale ma także po prostu doskonały pisarski warsztat, który każdej jej prozatorskiej publikacji gwarantuje zasłużony rozgłos i medialne zainteresowanie. Po prostu ma na tym polu od dawna zagwarantowaną wygraną – i dobrze! Sam bawiłem się przy „Magicznej ranie” przednio. Gracja, z jaką autorka punktuje mniejsze i większe rzeczy, zasługuje na uznanie. Niemniej jednak pytam: nie jest to trochę dziwne, że cieszymy się i napawamy niezwykle ostrą przecież krytyką, skierowaną w nas samych i w to, kim chcielibyśmy się stać? O czym świadczy to, że jej ostrze tak dobrze obsługuje społeczne zapotrzebowanie? Że nas w ogóle nie boli, nawet nie kłuje, nie szczypie? I co z tego wszystkiego wynika? No bo raczej nie to, że sobie po prostu odpuścimy i przestaniemy aspirować.
Co zostaje z tej zajadłej krytyki, skoro można jej entuzjastycznie przyklasnąć z każdego społecznego kąta?
Mam wrażenie, że wynika z tego przynajmniej jedna rzecz. I nie, nie mam wcale pretensji, że liczne demaskatorskie gesty Masłowskiej są zupełnie niegroźne, bezpieczne i oswojone. Przecież wiara, że walenie prozatorskim (i jakimkolwiek innym pochodzącym z kulturalnej nadbudowy) obuchem po klasie średniej może mieć jakiś katarktyczny czy wyzwolicielski ładunek wydaje się dzisiaj cokolwiek anachroniczna. Nie mam złudzeń: żadna literatura nie zbawi świata. Zresztą całe szczęście, że tego nie zrobi. Chcę zwrócić uwagę na coś innego. Otóż fakt, iż „Magiczna rana” spotyka się z tak błyskawicznym uznaniem ze wszystkich stron, świadczy przede wszystkim o tym, że paradoksalnie sama formuła krytyki staje się pożądanym tożsamościowym elementem krytykowanej formacji społecznej. To trochę tak jak z tą sztuką, która już dawno temu zinstytucjonalizowała sobie ataki na siebie. Albo z kapitalizmem, który od mniej więcej stulecia z lubością wchłania wymierzoną w siebie subwersję, wzmacniając przy tym swój system immunologiczny. Wygląda zatem na to, że coraz bardziej i bardziej rytualna krytyka średnioklasowych ambicji nieźle odnajduje się jako integralny element tej społecznej formacji – i to dokładnie w tym właśnie wzmacniającym ją duchu. Słowem, sama staje się aspiracyjna.
Tricksterskie ganienie naszych aspiracji wcale nie sprawia, że nagle łapiemy się na ich szkodliwych mechanizmach i niekorzystnym wpływie, jaki nierzadko wywierają na całe pole społeczne. Wręcz przeciwnie: ta krytyka nie przesuwa żadnych granic społecznych wyobrażeń, a raczej umacnia te już istniejące. Wyraziła to zresztą wprost – choć w nieco innym trybie – Joanna Piechura w podcaście „Polityki”, odwołując się do opowiadania o rzemieślniczej „Chlebovni”: miejscu „niepotrzebnym”, ale też takim, w którym po prostu „lubimy jeść”. Słowem, wytykanie różnych średnioklasowych fetyszy pozwala nam w pierwszej kolejności odetchnąć, że nie tylko my sami jesteśmy nimi opętani, a następnie pomaga pogodzić się z nimi, uświadomić nam, że to po prostu kwestia nieuniknionej koniunktury. To z kolei sprawia, że podzielamy owe aspiracje jeszcze bardziej. Czy w tym scenariuszu literatura nie staje się aby składową klasowego rozgrzeszenia, jakie polskie mieszczaństwo z mokotowskiego Nowego Teatru, Portu Praskiego i innych Elektrowni Powiśle udziela sobie samemu, żeby móc przejść do porządku nad swoimi aspiracjami, rzekomo karykaturalnie „niepotrzebnymi”? Czy nie dostarcza ona klasycznego comic relief dla tych wszystkich mniej bądź bardziej bucerskich usiłowań, żeby mieć więcej i być kimś więcej, niż się jest? W „Magicznej ranie” Masłowska zdaje się przemycać w tym kontekście taką oto średnio budującą wiadomość: tak, żyjemy w spełnionej dystopii – i jedyną możliwością, jaką dysponujemy, jest nauczenie się jej reguł. A potem granie na siebie ile tylko można. Przykre? Raczej tak.
Dorota Masłowska
„Magiczna rana”, Karakter, Kraków 2024, 160 stron.
(1991) prozaik, okazjonalnie krytyk literacki. Autor powieści „Wielka radość w polskich domach" (WBPiCAK 2024). Stypendysta m. st. Warszawa za rok 2022. Redaktor „Małego Formatu". Mieszka w Warszawie.