Na tytułowe pytanie próbowały odpowiedzieć umysły znacznie tęższe od mojego, ale jak dotąd nie miałem okazji przeczytać satysfakcjonującej analizy, która pomogłaby sprawę rozstrzygnąć. Kwestia jest jednak istotna, pierwszorzędna nawet, pozwoli bowiem obalić kilka stereotypów na temat naszej najnowszej literatury, wyznaczyć nowe linie wspólne, a może nawet rozszerzyć grono poetów cybernetycznych o najbardziej zaawansowanego ewolucyjnie przedstawiciela gatunku. Jak dowiedziałem się z ciekawej recenzji „Pamiętnych statusów” Łukasza Podgórniego (sporo w tym racji, serio): „Poezja cybernetyczna to masturbacja artysty-cyborga nad własnym aktem tworzenia. Nie ma tam miejsca dla czytelnika, który jest zanurzony w sieci, ale nie jest świadomie okablowany i zatopiony w algorytmie oraz kodzie”. Próbuję tę definicję zestawić z „Środkami doraźnymi” Orlińskiego (2017) i wydaje mi się to co najmniej inspirujące, bliższe sedna niż cokolwiek, co dotąd o jego wierszach napisano (a napisano sporo, „Twórczość” się poleca, ostatnio zaś błyskotliwie polecił się Dominik Lisiecki).
Nie znam się za dobrze na cybernetyce, memach, ani tym bardziej na Internecie. Nigdy nie badałem globalnych sieci, a moja wiedza informatyczna kończy się zapewne na podstawach PHP i WordPressie. Internetowe memy podziwiam jednak regularnie, śledzę krytyczną robotę Sztucznych Fiołków i Psich Sucharków, pamiętam Hipsterski Maoizm, modę na Mięsnego Jeża oraz twarz nieszczęsnego policjanta, który okazał się Januszem, pierwszym i uniwersalnym symbolem rodzimego januszyzmu. Te memy wyświetlają mi się dziś na ogół na FB, choć wzrastałem na serwisach pokroju Kwejka, Wykopu czy Wrzuty. Chcąc jednak pogłębić wiedzę i rzeczowo podejść do problemu, nie uchybiając kryteriom recenzenckiej rzetelności, zwróciłem się w stronę kilku specjalistycznych opracowań. Wypada zacytować z nich trzy wyimki, dla takich samych jak ja niegdyś laików:
Memem internetowym możemy (…) nazywać zdigitalizowaną jednostkę informacji (tekst, obraz, film, dźwięk), rozpowszechnioną drogą internetową, która zostaje skopiowana, przetworzona i w tej przetworzonej formie opublikowana w Internecie.
Memy internetowe muszą (…) walczyć o popularność wśród umysłów swoich użytkowników i poddawane są nieustannej selekcji w puli memowej. Następuje więc w tym przypadku zjawisko doboru czy też naturalnej selekcji, charakterystyczne dla obydwóch rodzajów replikatorów – biologicznych i kulturowych.
Można odnieść wrażenie, że mem, to coś, co zostało sparodiowane, a nie wiadomo skąd się wzięło. (…) Cudze fotografie opatrzone tekstem jakiegoś internauty. Autor zazwyczaj uważa, że jego komentarz jest błyskotliwy, oryginalny, a także niesie jakieś głębsze przesłanie.
Zwłaszcza trzeci fragment dobrze oddaje podejmowane tu zagadnienie #Marcin Orliński, ale o tym dalej. Specjaliści, badający internetowe memy, zgodnie zwracają uwagę na kilka podstawowych cech: zdolność do cyfrowej replikacji, odsyłanie do innych tekstów kultury (rola obrazków i komentarzy), związek zjawiska nie z pojetycznie rozumianym wytwarzaniem (anachronizm), ale raczej z udostępnianiem gotowego wzorca (szerowaniem), konieczność walki o uwagę odbiorców, samoreprodukowalność, powtarzalność i możliwość mutowania. Spróbujmy teraz przetłumaczyć to na kategorie poetyckie lub bliższe samej literaturze, w jej nowoczesnej postaci, którą niewątpliwie para się #Orliński: mem powstaje dzięki powtórzeniu innego, oryginalnego zjawiska, uwalniając się jednak od pojęcia oryginalności czy autorskości, a nawet zostawiając te kategorie daleko za sobą, jako bezużyteczne. Komentuje to zjawisko w sposób uproszczony, na ogół parodystyczny, gubiąc konteksty oraz zmieniając lub wyolbrzymiając pierwotne znaczenia. Może się dowolnie reprodukować, co więcej, jest to jedna z jego właściwości. Podobnie jak kapitał dąży do akumulacji, tak mem dąży do reprodukcji (zauważył to już Richard Dawkins, ojciec pojęcia). Mem potrzebuje jednak odbiorców, bez nich bowiem jego wirtualna obecność (zdolność przetrwania w puli memowej) jest zagrożona, co powoduje śmierć przez zapomnienie, utratę atrakcyjności. Memy są wiedzą powszechną, tworzą common sense Internetu, są z natury towarzyskie, występują w wielu miejscach i wcieleniach, choć nie różnią się od siebie pod względem jakościowym. Tyle powiedziały uczone publikacje. Zostaje jeszcze jedna, do której chętnie sięgam, żeby oduczać się akademickiej maniery, a tam od dawna stoi:
W wierszach Marcina Orlińskiego (Mumu humu) zainteresowało mnie zaangażowanie po stronie poezji nieużytecznej, ściągającej na manowce wszelkie tęsknoty za jednoznacznością praw i obowiązków poety. Nie na darmo jeden z ważniejszych tekstów nosi tytuł „W obronie solipsyzmu”. Padają w nim słowa kluczowe, które odczytuję jako prośbę o to, żeby nie instrumentalizować poezji, żeby jej – mówiąc słowami poety –
„nie pożerać”. Należy pozwolić na to, by mnożyła się, krzewiła bez przeszkód, swobodnie.(K. Maliszewski, „Po debiucie”, Wrocław 2008, s. 142)
Podobnie jak kapitał dąży do akumulacji, tak mem dąży do reprodukcji.
Przejdźmy do tytułowego pytania po lekturze „Środków doraźnych” #Marcin Orliński. Najpierw, gwoli ścisłości, wypada zrekonstruować drogę dedukcji, która od wiersza „To nie ja” doprowadziła do omawianej zagadki, a którą własnopalco wybrukował autor „Parady drezyn”:
To nie ja piszę, lecz ciemność: noce
wypełnione oczekiwaniem na budzik,
wielki, zimny kosmos, który milczy i krzyczy.
To nie ciemność pisze, lecz mem: tekst,
który wymierza tekstowi kolejne ciosy,
ślepa gramatyka, samolubny wers.
To nie mem pisze, lecz szkoła: dozorca
przechadza się po korytarzach mojego ciała,
potrząsa kluczami do piwnicy.
(„To nie ja”, s. 45)
Gdyby był to manifest lub ars poetica, wraz z kilkoma innymi wierszami ze „Środków…” zdołałby się zapewne obronić, bo to najlepszy tekst z tomu. Niestety, jest nastą albo nawet −estą (jeśli wziąć pod uwagę poprzednie książki) „masturbacją poety-cyborga nad własnym stworzeniem” (pozwolę sobie pożyczyć raz jeszcze). Jak można wywnioskować z powyższego fragmentu, podmiot nie bardzo potrafi zdecydować, kto pisze jego wiersz (spokojnie: ostatecznie odkryje, że to jednak on, tzn. jego palce). Rozważa więc opcje najbardziej rozsądne, które każdemu przyszłyby do głowy w trakcie lektury: albo musi być memem, z całą agresywną, samolubną i ślepą samozwrotnością, albo też dozorcą, z drugą grupą inwalidzką, która skazała go na pracę w szkole grozy, złożonej z korytarzy ciała Marcina.
Do piwnicy na szczęście nie zajrzymy (ta ciemność!), bo losowy generator zwrotek przerzuca nas dalej. Podejrzenie, że za wszystkim stał mem, kiełkuje jednak w czytelniku, skrycie drąży korytarze i jego ciała… Mimo zapewnień, że „ja” to „ja”, wywoła ono lawinę pytań przy wtórej lekturze: czy Marcin jest pewien, że jest Marcinem? Czy aby na pewno ma ciało? A jeśli to tylko cybernetyczna sieć powiązanych ze sobą serwerów? Ciało wirtualne? Protetyczne?
Czy Marcin jest pewien, że jest Marcinem? Czy aby na pewno ma ciało? A jeśli to tylko cybernetyczna sieć powiązanych ze sobą serwerów? Ciało wirtualne? Protetyczne?
Jeśli dozorca, który się przechadza, tak naprawdę wędruje światłowodami, i nie jest dozorcą, tylko wirusem, cyberżulerskim spamem, a jego klucze to pirackie streamy danych? Czy taki, tylko z pozoru prosty wiersz, otwierający tom, nie zabrzmi wtedy jak przestroga:
Ciemno, a jakby jasno.
Późno, a jakby wcześnie.
Leżę, a jakby stoję.
Na jawie, a jakby we śnie.
(„Typowa noc bez antydepresantów”, s. 5)
Powracające nerwowo „a jakby” wywraca nasz świat na mickiewiczowskie, lozańskie nice: jakby w pionie, a jakby w poziomie, jakby w drodze, a jakby w miejscu. Jeśli Marcin nie jest jednak Marcinem, lecz memem, usłyszymy w tym tekście ironiczny śmiech Internetów, śmiech cyfrowego szaleńca, który zdobył władzę nad PowerPointem i może teraz dowolnie przekręcać obraz, rozjaśniać go lub nasycać kolorami, wklejać kotki i dogrywać chichot. A groza to nie mniejsza, niż w szkole pełnej korytarzy ciała Marcina, o ile jest ono jeszcze ciałem…
Problem zatem dotyczy nie tylko tego, czy #Marcin Orliński jest memem, ale również tego, jakie konsekwencje ma to dla naszej lektury, dla domniemanej figury czytelnika (jednak z ciałem i w miarę racjonalnego) i w jakim świetle stawia recepcję poprzednich książek autora.
Problem dotyczy nie tylko tego, czy #Marcin Orliński jest memem, ale również tego, jakie konsekwencje ma to dla naszej lektury
Jak zmierzyć się ma „ja” czytelnika z przepastną, reprodukującą się nieustannie maligną szaleństwa, które drwi do nas z cyberprzestrzeni? A drwi uczenie, języka używając jak brzytwy, w takich np. erudytkach (nazwa genologiczna określająca gatunek wierszy, które z językowej nadświadomości podmiotu próbują skonstruować dowcip):
Chociaż tyle z tych trzech semestrów
języka francuskiego. Że parasol
jest przeciw słońcu. A przeciw
deszczowi – parapluie.
Jak to będzie po polsku?
Paraplujka?
(„Chociaż tyle”, s. 9).
Albo ten o zagadkowym tytule „Ibidem”:
To musi być wspaniała książka –
tyle przytoczeń, tyle cytatów w publikacjach
z zakresu nauk humanistycznych
i przyrodniczych. Nieustające źródło
inspiracji dla literaturoznawców
i filozofów
(„Ibidem”, s. 19; wytłumaczę: erudytek polega tu na tym, że łaciński zwrot cytowania „tamże” zostaje ironicznie użyty jako tytuł książki, a podmiot udaje, że o tym nie wie, żeby było śmiesznie).
Skoro już brzytwa na gardle i fenomenalne powierzchnie tnące, dodajmy nieśmiałe założenie, że #Orliński to jednak nie człowiek, a mem. Już nie jest tak zabawnie, prawda? Wyobraźmy sobie taki złowieszczy mechanizm: generator samoparodiujących się wierszy, prześmiewczy karzeł poezji, paraplujka, ukrywająca się pod tą samą etykietką, wydrukowana na każdej okładce, w każdym numerze „Gazety Wyborczej” i „Twórczości”, na każdym jogurcie i produkcie do biegania („Tętno” z 2014 otworzyło tu kilka reklamowych furtek, a Doppelherz podobno starł się z Trójkowym „Biegam bo lubię”; pewnie źródła donoszą nawet, że poczęto wtedy akcję „Wiersz jest cudem”). Powstają w ten sposób suchary, seryjnie, jak seryjni bywają poeci, podczas których awatar Orlińskiego odczytuje wiersze.
Ale to nie wszystko, nie to jest najgroźniejsze, oj nie. Jest jeszcze w „Środkach doraźnych”, choć z trudem odróżnimy je od życiodajnego „Tętna” czy tępych „Drzazg i śmiechu”, nieszczęsny Bohdan Z. Niczemu nie zawinił, nikogo nie skrzywdził, a przyszło mu na stare lata stać się memetycznym materiałem, źródłem, budulcem doskonałym, którego resztki prestiżu i dowcipu tworzą podwaliny nowej, cybernetycznej sekty. Znajdziemy zatem w tomie #Marcin Orliński, tak samo jak w tomach poprzednich, sporo sytuacyjnych obserwacji, zanotów z dziwnych spotkań „ja” z rzeczywistością, filozofujących miniopowieści, które mogłyby udawać prozy poetyckie, ale wolą udawać wiersze. Dlaczego? Bo są podwójnie delimitowane i mają puenty. I dlatego, że nie robią nic więcej, żeby wierszami nie być (patrz Darek Foks). Jest im najlepiej, najwygodniej, gdy za takie właśnie uzna je czytelnik. Rozkładają się w przedziale pociągu na dwóch siedzeniach, obserwują i podsłuchują, autentystki jedne: o, ta rozmawia przez telefon, ten czyta „Superexpress”, dwie dziewczyny na przeciwko, ja na nie, one w śmiech, coś tam z radia, z puentą.
Jest też oczywiście w tomie „żart literacki”, wiersz z kategorii „wszyscy znajomi na FB wiedzą, o co chodzi, bo ten sam tekst krąży w środowisku od lat”. Prawdziwą poezję czyni z niego jednak ponownie puenta, tak jak w utworze o braku Nobla dla Zagajewskiego: „A to,/ co zdarza się często, ma chyba/ większą wartość naukową// niż to, co zdarza się/ raz na wieczność” („Zjawiska powtarzalne”, s. 20), albo o Jacku Podsiadle, naszym podwójnym laureacie Silesiusa: „Miałem dziś pisać o Podsiadle,/ lecz odechciało mi się nagle” („Czerwiec”, s. 16). Znajdziemy też u #Marcin Orliński niejeden klasyczny epigramat, rymowankę, na którą pozwolić sobie mógł tylko Bohdan Z., popędzany przez wydawcę do skończenia kolejnej książki: „Świeci drzewo, szumi słońce./ Tak wygląda świat przed końcem” („Fukushima”, s. 14), czy słynne już „Sowa Minerwy/ wkurwia bez przerwy” („Za wcześnie”, s. 35). Albo bez rymowanki, za to z błyskotliwą grą w gubienie tropów: „Zaczerniam papier/ i trochę mi się rozjaśnia” („Paradoks”, s. 43) oraz:
Jego stanowisko w kwestii
zajmowania stanowisk
jest takie,
że nie ma stanowiska.
(„State of mind”, s. 31).
Już. Koniec. Nie ma więcej, idźcie do domu… Chociaż nie, pomyłka, jest jeszcze wiersz ostatni, epilog o tytule „Epilog”, żeby się czytelnik nie pomylił: „Jest tylko jeden/ temat ostateczny:// życie” (s. 52). Trudno się tu nie zgodzić z #Marcin Orliński. Problem polega tylko na tym, że nawet niemoc twórcza i depresja, o których cała książka stara się chyba traktować, nie odsuną podejrzeń, że „Epilog” funkcjonuje w ten sam sposób, co reszta utworów: był komentarzem do jakiegoś śmiesznego obrazka z głową kota, został losowo wygenerowany i stoi za nim groźna, prześmiewcza i niebywale złożona gra ról. Oto bowiem mem obwieszcza swojemu widzowi koniec, kres Internetów – samo życie. Robi to całkiem poważnie i patetycznie, jest jednak z natury ironiczny, wychodzi mu więc mało śmieszna parodia, komentarz na co najwyżej trzy lajki i jedno serduszko.
Zbierzmy zatem dowody na memetyczną naturę naszego bohatera oraz przeciw niej. Za przemawia to, że 1) większość tekstów ze „Środków doraźnych” zdążyliśmy przeczytać na profilu internetowym autora, mimo że nikt z nas nie śledzi uważnie jego osoby; 2) nawet gdy czytamy je pierwszy raz, nie możemy stwierdzić, czy nie czytamy ich ósmy raz, wydają się bowiem dziwnie znajome; 3) proponują mądre rozwiązania dla świata i celne puenty, ale żeby nie było za poważnie i za bardzo na serio, na wszelki wypadek są to tautologie; 4) udają, że nie są na serio, żeby być na serio, żeby znowu nie być na serio, 5) co powoduje, że nawet najbardziej metafizyczny temat potrafią zmienić w dwuwymiarową płaszczyznę; 6) próbują być dowcipne, więc 7) mechanicznie wycinają głowę Bohdana Z. (a tego nie robi się szefu!) i wklejają ją w przypadkowe miejsca, 8) po czym podpisują się jako nowy wiersz #Marcin Orliński; 9) wszyscy o tym wiedzą, ale nic z tym nie robią, bo przecież tego nie robi się szefu. Argumenty przeciw: 1) nie wydaje się memom tomików poetyckich, chociaż po „Całe życie z moim ojcem” Julii Szychowiak i „Pamiętnych statusach” Podgórniego nie można być tego pewnym; 2) memy powinny krytykować i bawić albo przegrać walkę z „nieustanną selekcją w puli memowej”, tymczasem #Marcin Orliński nie spełnia żadnego z powyższych kryteriów. Mnoży się, krzewi bez przeszkód, swobodnie, jako rzekł kiedyś Karol „ku własnej ekstazie” Maliszewski. Ktoś jednak przegrywa tę walkę za niego. W bramce numer jeden poezja. W bramce numer dwa ironia i humor. W bramce numer trzy Bohdan Zadura z dorobionym wąsem i kocim uszkiem. Taki Zonk.

Marcin Orliński
„Środki doraźne”, WBPiCaK, Poznań 2017, 56 stron.
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji "Przerzutni".
