Krytyka jest zawsze zetknięciem dwóch różnych indywidualności, mierzą się one w niej i pasują. Każda poważna praca krytyczna, sięgająca naprawdę do głębi, musi być wynikiem walki duchowej” – pisał Stanisław Brzozowski w znanym fragmencie „Współczesnej krytyki literackiej” w Polsce. I kontynuował tę myśl gdzie indziej: „Wpływ wielkiego twórcy, poety, myśliciela, to droga prowadząca do mojej twórczości, mojej pracy. (…) Mówimy o wpływie wielkich twórców, jakby to była istotnie jakaś siła całkowicie zewnętrzna, wytwarzająca w nas coś zupełnie nowego. Czy może dać nam największe dzieło coś, czego nie mielibyśmy w sobie?” . W dialogu „Fryderyk Nietzsche” mówi tak Kazimierz, jedna z person zdysocjowanej świadomości przyszłego autora „Legendy Młodej Polski”. W jakiej mierze podzielał to stanowisko Brzozowski? Zewnętrznym impulsem czy wyzwolicielem wewnętrznego potencjału były lektury w życiu twórczym tego – jak twierdzę – największego polskiego czytelnika? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba było napisać aż książkę.
Pewne jest, że Brzozowski – na tle swojej generacji – czytał wyjątkowo. Unikalność jego wypraw lekturowych nie wiązała się ze skalą erudycji. Ta była duża, ale i nieuporządkowana, często wynikła z kompulsywnych szturmów na kilka naraz twierdz kultury europejskiej. Mało tego; widoczne jest po stu latach, iż Brzozowski równie często genialnie utrafiał, jak chybiał w swoich sądach. Co zatem czyni zeń największego czytelnika epoki? Afektywność i strategia. Brzozowski bowiem czytał nie po to, by dojść (cokolwiek miałoby to znaczyć) prawdy tekstu i na jej ujawnieniu poprzestać. Przeciwnie: czytał, by to, co poddawane lekturze, wyemancypowało się w podmiotowość, którą następnie uwewnętrznia się i wzywa do dysputy, wyzywa na pojedynek. Czytał zatem, by katalizować własny rozwój, by budować siebie-nowego. Krytyka literacka była dlań składową nie życia literackiego, lecz życia duchowego, gdyż literatura w stopniu dziś dla nas trudnym do pojęcia miała dlań wymiar duchowy. Formował się wobec niej, mierzył się w niej i z nią – i tak natrafił na swój problemat, wokół którego krąży ta książka.
Brzozowski czytał, by to, co poddawane lekturze, wyemancypowało się w podmiotowość, którą następnie uwewnętrznia się i wzywa do dysputy, wyzywa na pojedynek
Brzozowskiego cechuje – przez jednych uwielbiana, przez innych postponowana – nietrzeźwość sądzenia. On, admirator angielskiej racjonalności, kulturę macierzystą – w momentach desperacji – traktował jak uwolnioną spod presji wieków masę plastyczną, z której ulepić trzeba nowego człowieka i nowe społeczeństwo. On, rzecznik historyczności w diagnozie, próbował przemóc jej ograniczenia na poziomie wizji, wyobraźni. Jego słynne szarże, tak często rozpatrywane w porządku ideologii, są w gruncie rzeczy pochodną jednego imperatywu – zniesienia (Aufhebung) żałosnej faktyczności. Co jest w niej nędzne? Sporządzano już indeksy wad kultury polskiej, ale – jak myślę – nie tylko w tym rzecz.
„Jeśli sięgamy wzrokiem dalej, to dlatego, że stoimy na ramionach olbrzymów”. Przytaczając to powiedzenie, przywołuje się jeden z dogmatów kultury europejskiej. Wyrazić go można inaczej: wiedza, doświadczenie zbiorowe i indywidualne, dorobek kultury i duchowości się sumują. Także Brzozowski często, sięgając po ten obraz, wypisywał litanie nazwisk. Gdy jednak wczytać się w jego późne książki, widać, że nie w pełni już w to wierzy. Doświadczenia się nie sumują, kultura się nie przenosi, wiedza nie kumuluje w tym, co w niej wartościotwórcze. Począwszy od ostatniej dekady XIX stulecia nikt już nie przychodzi na gotowe. Cały dorobek wieków każda osobowość twórcza musi skonfrontować ze sobą albo inaczej: sprawdzić sobą. Także i na tym polega zmiana, której nadano nazwę przełomu antypozytywistycznego. Inaczej mówiąc: to, co moglibyśmy określić mianem utraty stałego gruntu i scjentyficznej pewności, wkrada się w sumienia twórcze jako utajone poczucie destabilizacji, na wpół szansa i zagrożenie. Nie ma bowiem już nic danego, a wszystko jest zadane. Autor „Kultury i życia” ambiwalencję tę przeżył silnie, a to, w jaki sposób czytał, było jej ilustracją i pochodną. Jest to myśl tak elementarna, że warta ujęcia jej w innych słowach. Brzozowski po dziś dzień uświadamia nam, jak wyglądał ów przełom od strony subiektywnej. Co, mówiąc wprost, oznaczał dla – w gruncie rzeczy – samouka.
Już lekcja Kanta uświadomiła nieakademickim adeptom filozofii, że podmiot nie jest, tylko się staje. Albo inaczej: do takich właśnie konsekwencji praktyczno-poznawczych sprowadzała się ta, skądinąd wieloaspektowa, królewiecka rewolucja. Jednak to nie Kant wychował Brzozowskiego na czytelnika, ale Bergson i jemu podobni. Dopiero filozofia przełomu antypozytywistycznego dostarczyła świadectw, że podmiot nie tyle staje się, co zmienia, jedno zyskując, drugie tracąc; że dynamika stawania się jest zarazem dynamiką utraty. I jest to świadomość tragiczna dla kogoś, kto miał pewność – rezultat zaliczonej lekcji kantowskiej – że to podmiot właśnie ustanawia świat „w akcie samowładnym”. Czytamy zatem, by dopracować się podmiotowości, a zarazem, czytając wiele, zacieramy poprzednie ścieżki, ryzykujemy szybką utratę nie tylko przystani, lecz także okrętu. Nie ma już prostej drogi mądrości, a wszelka wartość bezwzględna staje się li tylko perspektywą. I chociaż Brzozowski przedstawił swoją wersję perspektywizmu w pozytywnym dlań kontekście filozofii życia, jednakże apelował: „Zrozumiejcie cały ciężar punktu widzenia” . Obalając złudzenia pozytywizmu, utracono zarazem więź z wielką tradycją filozoficzną jako gwarancją stabilności, choćby była ona stabilnością wątpienia. Dziś obowiązuje taka szkoła myśli spekulatywnej, jutro inna. Myślenie – okazało się – nie prowadzi wprost do (choćby odległej) mądrości. Gdzież więc wiedzie? I cóż dalej z refleksją mądrościową? Postawa człowieka myśli, który dąży, uległa niepostrzeżenie w nieco komiczną postawę kogoś, kto lepiej lub gorzej nadąża. Co w tej sytuacji pozostaje? Okazało się, że fenomen, który Barbara Skarga wywiodła z etymologii francuskiego la maîtrise.
Czytamy, by dopracować się podmiotowości, a zarazem, czytając wiele, zacieramy poprzednie ścieżki, ryzykujemy szybką utratę nie tylko przystani, lecz także okrętu
„Późno urodzony” czytelnik młodopolski docenić musiał walory myśli zakorzenionej, bądź, innymi słowy, zawierzania autorytetom. Wiara bowiem, co zawsze warto przypominać, służy usunięciu wątpliwości. Stąd to tak desperacko geniuszy sławili romantycy. Czas kryzysu wymaga oparcia; o kogo się oprzeć, gdy kruszeje Autorytet? Wówczas punktem oparcia staje się Partner. Ten Drugi. Uformowany intelektualnie przez rozterki epoki Martin Buber ujął to w słowach, że człowiek może ostatecznie zorientować się tylko wobec drugiego człowieka . Stąd Brzozowski szukał nie tyle mistrzów, ile rozmówców. Rozmówców największego formatu, z wnętrza czasów (Francuzi mają na tę rolę obce polszczyźnie określenie maîtres à penser). Świat kulturalny, który ujawnił swą płynność, z tej właśnie racji okazał się zdolny dostarczyć remedium.
Rzec trzeba wyraźnie: Młoda Polska, jak żadna dotąd dziejach naszej kultury, była epoką Wielkiego Czytania. Jednak czytanie ze świadomością, że wiedza nie podlega kumulacji i sama przez się wiedzie donikąd, staje się egzystencjalnym doświadczeniem kryzysu. Intelektualiści polscy tej epoki – Antoni Lange, Edward Porębowicz, Aleksander Brückner, Ludwik Krzywicki – mieli zarazem poczucie nieuniknioności dzieła rewindykacji na rzecz kultury polskiej dorobku wszech czasów i ludów, jak i jego aktualnej daremności. Na wzór dawnych przyrodników, wyznających zasadę natura non facit saltus, żywili przekonanie, iż cultura non facit saltus.
Jak wyjść z tego impasu? Skoro trwała kumulacja wiedzy jako cel i wzór zawiodła, czytanie staje się nie drogą dopracowywania się trwałej podstawy, lecz formowania postaw. Skoro współczesność nie zasługuje na prostą afirmację, każmy jej zmierzyć się z projekcją takiej współczesności, jakiej sobie życzymy.
Wiosną roku 1908, czyli współcześnie z pracą krytyka nad pierwszą wersją „Legendy Młodej Polski”, wyszła w Paryżu burżuazyjna poprzedniczka „Farmy zwierzęcej” George’a Orwella – „Wyspa Pingwinów” Anatole’a France’a. Można w niej znaleźć bądź przypomnieć sobie pewną etymologię: „Słowo legenda [podkreśl. moje – E. K.], które z początku oznaczało, co wierny czytać winien…” . Kto wie, czy i ten zamysł, obok parafrazy tytułu głośnego piętnaście lat wcześniej pamfletu Franza Mehringa , nie przyświecał autorowi „Legendy” polskiej. Co przeczytać, przemyśleć i przeżyć ma współczesny inteligent polski, by wydobyć się z bezdziejowości, zrewidować mistyfikacje modernistycznej kultury, wznieść w sobie i wokół siebie prawdziwą Młodą Polskę? To propedeutyczne zadanie przenika całą ostatnią fazę twórczości Brzozowskiego. Ważnym jej etapem są zmagania z postawą i dziełem wielkich samotników: Blaise’a Pascala, Williama Blake’a, Fryderyka Nietzschego. Książka niniejsza odtwarza więc także drogi refleksji wiodącej do zakwestionowania tych niewątpliwych fascynacji autora „Kultury i życia”.
Są to jednak ścieżki, które albo się urwały, albo kończyły labiryntem. A potrzebni byli tacy, z którymi z labiryntu się wychodzi. Brzozowski instynktownie uciekał od sfinksów i minotaurów, a jego czytelnik stwierdzi, iż znalazł wyjście z trójką przewodników – Cyprianem Norwidem, Giambattistą Vikiem i Johnem Henrym Newmanem. Tę właśnie przygodę opisuję.
Od strony historii idei to moje przedsięwzięcie styka się niespodzianie nie tyle ze światem Karola Marksa, Artura Schopenhauera, Jerzego Sorela czy Antoniego Labrioli, ile z jednym z najtrwalszych mitów fundacyjnych postawy humanistycznej. Ów mit, archaiczny jak obraz Pól Elizejskich czy rozmów zmarłych, dopuszcza możliwość obcowania poza czasem i przestrzenią z myślicielami lub pisarzami wszystkich języków i epok w formie, by tak rzec, ich duchowego pierwiastka utrwalonego w tekstach. Owo uobecnienie, znane już starożytnym, a pogłębione w refleksji chrześcijańskiej, by wspomnieć tylko Erazma z Rotterdamu, na gruncie literackim zdaje się wyjątkowo trwałym, acz szlachetnym, rzecz jasna, przejawem eskapizmu. „Pal licho nasze czasy! – wykrzyknąć miał jeden z bohaterów „Głosów wśród nocy”, Charles Lamb. – Będę pisać dla starożytności!” Brzozowski tak daleko posunąć się nie mógł, fakt jednak, iż jego wybrani spośród wybranych rozmówcy – Norwid, Vico i Newman – tylko w opisanym tu sensie należeli do świata żywych.
Sens ten jednak, jakkolwiek wąski, zaważył na praktyce czytelniczej Brzozowskiego. By go scharakteryzować, przywołam fragment książki Andrzeja Nowickiego:
Nowicki opisuje znamienną także dla samego Brzozowskiego ścieżkę lektury, czyli de facto spotkania z myślą własną. Na takiej właśnie zasadzie podobne umysłowości wyłaniają swoich bohaterów. A ci z przedmiotu dociekań stają się podmiotowym źródłem inspiracji, zinternalizowanym agensem, który nareszcie oferuje coś trwałego i niezmiennego – myśl, której mogę zaufać, bo przebywała już we mnie w stadium uśpienia. Myśl, dodajmy, pozytywną, która – obudzona – staje się trwałym składnikiem naszego ja. Czy tajemnica fascynacji tkwi jednak tylko w magnetyzmie podobieństw i sile anamnezy?
Trzej maîtres à penser Brzozowskiego byli dlań szczególnie wiarygodni właśnie dlatego, że wcale nie praktykowali sztuki uwodzenia, czego o Nietzschem powiedzieć nie można. Teksty Vica, Norwida, Newmana – niezależnie od stopnia estetycznej dbałości – zostały napisane tak, jakby miały nigdy nie doczekać się gry z czytelnikiem. Co znamionuje taki tekst? Samotniczy autentyzm, skupienie na wyłożeniu własnej prawdy, niezalecający się intelektualizm, intymność wglądu, egzystencjalna powaga. Brak fałszywego tonu, lecz także zdolności do błazeństwa, co Stanisławowi Brzozowskiemu, niewątpliwie zainfekowanemu „dostojnym bzikiem tragiczności”, musiało służyć. W ich pismach odnajdywał to, co Irzykowski odnalazł w jego własnym filozofowaniu: „tętni w jego dziełach wciąż to, co jest jedyną racją filozofii, bez czego filozofia jest oschłą gadaniną – taka vis philosophica, jakiej nie ma u żadnego filozofa polskiego”.
Trzej tak różni myśliciele, których osadził Brzozowski w roli zworników swego gmachu, wyrażać się zdają trzy aspekty jego osobowości, a już na pewno – trzy uzupełniające się formy doświadczenia intelektualnego uczestnictwa w historii. Rola, jaką przeznaczył im krytyk w konstruowaniu samego siebie, była funkcją zarówno entuzjazmu, jak i poczucia wagi rysujących się między nimi antagonizmów: w istocie spotkać się mogli tylko w jego integrującej świadomości. Z perspektywy ponad stulecia wybór Brzozowskiego uznać trzeba za wyjątkowo płodny.
– pisze Bronisław Baczko. To właśnie zdołała osiągnąć, wsparta lekturami, dialektyka Brzozowskiego. Była ona jednak nie tylko narzędziem poznania, ale i autoanalizy. A tracąc w tej funkcji rolę przedmiotową, wkraczała w rolę podmiotu, stawała się ja – myślącym, pragnącym, cierpiącym. Spotkania, o jakich mowa w tej książce, otwierają nam wgląd w owo ja – osobistą sprawę, jaką miał Stanisław Brzozowski z istnieniem.
Przedruk Tekst "Czytanie jako kryzys" jest szkicem pochodzącym z niedawno wydanej książki autorstwa Elizy Kąckiej: "Lektura jako spotkanie. Brzozowski - tekst - metoda", Universitas, Warszawa 2017, 380 stron.
ur. 1982. Asystentka na Wydziale Polonistyki UW. Członkini Zarządu Głównego TLiAM. Publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Znaku”, „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim”, „Wieku XIX”, „FA-arcie”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, „Twórczości”. Opublikowała książki "Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida", "Elizje", "Lektura jako spotkanie. Brzozowski-tekst-metoda". Współredagowała antologię "Poeci i poetki przekraczają granice".