Klementyna Suchanow„Gombrowicz. Ja, geniusz (tom 1 i 2)”, Czarne i Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Wołowiec 2017, 1176 stron.
Raz miał tak kąśliwie, tak zuchwale wykrzyczeć (a dla wzmożenia efektu „bijąc się w pierś”) znad „swojego” stolika w kawiarni Rex do przechodzącego obok Borgesa, który albo – jak chce Alejandro Rússovich, spolegliwy strażnik legendy – w zwyczaju miał udawać, że w ogóle go nie dostrzega, albo – jak chcieliby inni – zwyczajnie nie mógł dostrzec, bo wówczas naprawdę tracił wzrok. Więc ten czterdziestoletni „dwudziestolatek” z Polski, czyli z kraju, którego głos słyszalny był najmocniej właśnie w momentach swojego nieistnienia, tym prowokacyjnym gestem albo rzucał się w oczy, bo chciał być wreszcie zauważony przez argentyński parnas, albo pozwolił sobie, jak wiele razy wcześniej i później (a zawsze w najmniej sprzyjających okolicznościach), na niezbyt fortunny pewnie oraz nie całkiem niewinny żarcik… figielek… psikus. A może zarazem „rzucał się” i „pozwolił sobie” – w końcu potrafił jak mało kto łączyć w zgrabne figury patos z nonsensem, powagę z nonszalancją, prawdziwą transgresję ze szczeniackim buntem, podobnie jak wysokie z niskim, dojrzałość z niedojrzałością… A może zrobił to we właściwej sobie tonacji „nie dość”, „tylko do pewnego stopnia”, a może w ogóle, nic a nic, a może było jeszcze inaczej? I kto to może dziś wiedzieć, no kto?
Jednak wiadomo przynajmniej tyle, że nie o samego Borgesa chodziło, tym mniej o Rússovicha (ten poznał już swoje miejsce w szeregu), gdyż Witold Gombrowicz ze wszech miar pragnący siebie narzucić innym wykrzykiwał tak raz po raz właściwie od kiedy sięga pamięcią. Czasem może z przesadną arogancją, choć zawsze z wdziękiem księcia wysadzonego z siodła – kapryśny, wrażliwy, złośliwy Wituś w Małoszycach; pretensjonalny, pełen kompleksów, niewyrobiony towarzysko „wieśniak z Sandomierskiego” w warszawskim liceum wśród synów arystokracji; Itek zaborczy, ironiczny, okrutny, egotyk pełen przewrotnej empatii, główny, choć przecież poboczny, rozgrywający (ludzi i myśli) w Ziemiańskiej; „wieczny debiutant”, „pisarz bez czytelników”, a jednocześnie niesubordynowany urzędnik Banco Polaco w Argentynie; nawet w Berlinie i później we Francji u schyłku życia cierpiący, schorowany, a niewybrednie atakowany z kilku odmiennych stron jednocześnie, wciąż, mimo wszystko, „najbardziej nieznany wśród znanych”– tutaj jestem, TUTAJ, GOMBROWICZ!
Oj, wcale nie było w tym nachalności reklamy mnożącej ponad miarę groteskowo entuzjastyczne przymiotniki, lecz raczej (zgodnie z dzisiejszymi wytycznymi storytellingu) przemyślny zabieg, dzięki któremu nie chwaląc wprost samego produktu, większą perswazję uzyskać mógł w eksponowaniu podmiotowości i doświadczenia, zdając się przy tym mówić – jeśli nie chcesz, drogi czytelniku, to naprawdę nie musisz, ale ja wiem, że sam do mnie przyjdziesz, bo odkąd usłyszałeś o moim istnieniu, zawsze będziesz mnie potrzebował. Zbyt dobrze wiedział, że wśród uznanych „mówi ten, kto dopiero chce się wykazać”, więc on milczał albo krzyczał.
O tyle teatralny, o ile rozpaczliwy, tak pragmatyczny, jak intymny ten krzyk, najpierw konsekwentnie ignorowany, dziś zdaje się już całkiem oswojony i – co gorsza – nieco zdławiony, w jakiejś mierze zawłaszczony, w innej jeszcze zdradzony. W takiej sytuacji, pełen obaw i z wielką doprawdy nieśmiałością, a następnie także i niekłamaną radością powitałem pierwszą tak obszerną, że niemal kompletną biografię Gombrowicza autorstwa Klementyny Suchanow. I oto się wnet okazało, że w swej niesłychanej wprost skromności i subtelności prawdziwie benedyktyńskiej roboty, sama w żadnym wypadku nie będąc krzykliwa (i szacunek też dla wydawnictwa, które powstrzymało się od lansowania „skandalu”, pamiętając może niesmak związany z promocją „Kronosu”) pozwala, by jego krzyk wreszcie wybrzmiał w głębinach swych sensów, a zwłaszcza – chyba najwyższy już czas – na powierzchni rozlicznych bezsensów.
Bo jeśli stawką owego głosu wołającego na puszczy miałaby być wyłącznie „walka o sławę”, „zdobycie Paryża”, to dziś nie mógłby wciąż z taką siłą zapowiadać nadejścia jedynej wartości w świecie, który nie podniósł się wcale z XX-wiecznej kompromitacji wszystkich wartości – pojedynczości biografii osamotnionego człowieka z trudnością dającej się zawrzeć w jednostkowości jego dzieła. „Ja nie tylko literat, ale i Gombrowicz!” – nie tylko ktoś, kto pisze, lecz przede wszystkim ktoś, kto żyje na miarę swojej literatury, a nawet ją przerasta nigdy nieujarzmioną wielością swej całkiem zwyczajnej i całkiem osobnej obecności. „Ja zaś chciałem być – być sobą – sobą, nie artystą, ani ideą, ani żadnym dziełem swoim – sobą. Być powyżej sztuki, dzieła, stylu, idei”. „Powyżej” znaczyło nierzadko „poniżej”, lecz zawsze z zachowaniem właściwej swobody i odpowiedniego dystansu.
»Ja nie tylko literat, ale i Gombrowicz!« – nie tylko ktoś, kto pisze, lecz przede wszystkim ktoś, kto żyje na miarę swojej literatury
Zaproszony do malarza Ficinati na „wieczór, który przez Pisarzów i Artystów tutejszych będzie zaszczycony”, „Gombrowicz” – bohater „Trans-Atlantyku”, przymuszony przez miejscowych hurrapatriotycznych reprezentantów narodu, pragnących ponad wszystko rozsławić jego imię, za zadanie ma zmierzyć się z tym właśnie Borgesem, wykazując, rzecz jasna, wyższość „Wielkiego Pisarza Polski Geniusza” nad „Gran escritor, maestro”. Stawką pojedynku, w którym niechętnie bierze udział, okazuje się nie tylko wielkość i sława (jego, a zarazem całego Narodu), lecz także złączona nieodmiennie z „geniuszem” (tak w rozkwicie, jak schyłku nowoczesności) oryginalność myśli, dla których Maestro, subtelny erudyta, niestety znajduje coraz to nowe pre-teksty: „Myśl, owszem, ciekawa… ciekawa myśl… Szkoda że niezbyt jest nowa, bo to już Sartoriusz powiedział w swoich Bukolikach […]”. Nie trzeba długo czekać na ciętą ripostę „Geniusza-Gówniarza”: „Gdy on do Swoich się zwrócił, ja w gniewie do Moich się zwróciłem i powiadam – A mnie po diabła co Sartoriusz powiedział, gdy Ja Mówię?!”. Po diabła zatem silić się na tak wówczas wciąż fetyszyzowaną oryginalność i genialność, skoro one spoczywać mogą jedynie w autentyzmie wypływającym z samego nie dającego się wszak ani podrobić, ani „przepisać” życia?
„Żaden znaczący pisarz – powiada Harold Bloom – nie może się pogodzić z kulturowym opóźnieniem – wyjątkiem Borges, który zrobił karierę wykorzystując swoją wtórność. Opóźnienie nie jest kondycją historyczną, lecz kategorią opisującą istotę twórczości literackiej”. Gombrowicz, świadomy kondycji „późno urodzonego”, pyta więc w „Dzienniku”: „Czy nie jest tak że biblioteki nasze przerosły naszą pojemność […]” a w „Trans-Atlantyku” odpowiada: „Biblioteka – mówi Gonzalo – biblioteka, oj, co za kłopot z tym mam, skaranie boże, a bo najcenniejsze, najbardziej szacowne to dzieła geniuszów samych, najprzedniejszych Ludzkości duchów, ale cóż, panie, kiedy Gryzą się, Gryzą, a też i Tanieją od nadmiaru swego […]”. W takich okolicznościach nie zamierza umieszczać się w bibliotece Gonzala, w której dzieła geniuszów leżą nie czytane, ani w „Bibliotece Babel” Borgesa, w której wszystko już zostało przeczytane. Dlatego nie wspiera swego dzieła na „oryginalności” i „genialności” myśli, wiedząc wszak, że dla każdej znaleźć można zwykle jakiś odległy w czasie, a bliski w treści zapoznany, a „genialny” „oryginał”, lecz na niepowtarzalnym w swym brzmieniu pojedynczym głosie, który myśl tę wypowie.
„Poniedziałek: Ja. Wtorek: Ja. Środa: Ja. Czwartek: Ja”. W piątek też, i w sobotę, i w niedzielę, zawsze i wszędzie to nieznośne, a nieustępliwe, za każdym razem inne, a wciąż to samo, nie dające się zgłębić ani zbyć, JA i nie-JA zarazem. A wobec potęgi tej bezwarunkowej, śmiałej i bezbronnej jednocześnie, tylko pozornie tautologicznej afirmacji, każda próba „nazwania rzeczy po imieniu” odtąd jako nigdy nie kończąca się, lecz zawsze fragmentaryczna, skazana będzie na porażkę. Dlatego nigdy nie wiedział jak ma zakończyć swoje opowieści i właściwie nigdy nie ma w nich prawdziwego zakończenia. Dlatego też pod koniec życia podejmie próbę zbuntowania się także i „przeciw niemu, Gombrowiczowi” i „przemyśliwa nad rozmaitymi podstępami by wydostać się spod tej tyranii […] odrzucić precz Gombrowicza, skompromitować go, zniszczyć […]”. Dlatego wreszcie, pisanie o nim, jeśli wciąż ma mieć jakikolwiek sens, podążyć musi za tym ruchem autodekonstrukcji, nieustannego przekraczania siebie, nie będącego wszak destrukcją, lecz radykalną reinterpretacją poszukującą wewnątrz tekstu (biografii) zapoznanych wątków i ukrytych możliwości, odtwarzającą twarz utraconego innego.
Pisanie o nim, jeśli wciąż ma mieć jakikolwiek sens, podążyć musi za tym ruchem autodekonstrukcji, nieustannego przekraczania siebie
Pierwsze słowa „Dziennika” z pewnością są dobrym wejściem do tej „gry w chowanego”, bo rozmnożone i rozbuchane JA jednocześnie stabilizuje, intensyfikuje i zamazuje tożsamość autora. „Idę o zakład – pisze Anne Guérin – że każdy, kto wybierze się z wizytą do Witolda Gombrowicza, wyjdzie od niego nie taki, jakim przyszedł […] Zaczyna się to niewinnie – od dwuznaczności gramatycznej. Pytanie »kim pan jest?«, zadane Gombrowiczowi, nie ma dla niego żadnego sensu, gdyż podważa on samo pojęcie jedynego, niepodzielnego »ja«: »Jestem wcieleniem kogoś nazwiskiem Gombrowicz – mówi – Niby aktor odgrywam przed panią jakąś fikcję samego siebie…«”. Nieprzypadkowo więc wielokrotnie podkreśla prywatny, osobisty, intymny charakter swej pracy: „Jestem człowiekiem prywatnym. Uprawiam literaturę prywatną”, „Uprawiam pisanie »pojedynczego człowieka« […]”, „Mój sposób pisania – prywatny, osobisty […]”. Przykłady? Nietrudno je znaleźć w dziele, którego jedynym tematem jest sam jego twórca: „Ależ ja nigdy nie napisałem jednego słowa o czymś innym, jak tylko o sobie – nie czuję się do tego upoważniony”. A mimo tego, a może właśnie dlatego wciąż nie można go uchwycić, zrozumieć, odczytać (jest jak pisanie, z którym się połączył), uchwycony zdradza swoją nieuchwytność, zyskując określone znaczenie, przestaje znaczyć cokolwiek, aż wreszcie – czego chcielibyśmy uniknąć – staje się całkiem zwyczajny, nijaki, oczywisty aż do znudzenia.
Dlatego wielką, może największą zasługą Klementyny Suchanow jest to, że wciąż chce się bawić w chowanego, mimo że po tylu latach przeżytych w „intymnym związku” z Gombro, poświęconych wyczerpującej kwerendzie we wszystkich archiwach mogących skrywać najdrobniejsze ślady najodleglejszej nawet jego obecności, naprawdę ma wszelkie dane ku temu, by z pełną odpowiedzialnością, a także idąc poniekąd za jego autorytarnością, poprzestać na zabawie w znajdowanego. Atrakcyjność tej książki na tle innych dokonań współczesnej polskiej biografistyki w ogóle oraz samej rozleglej gombrowiczologii wybrzmiewa więc w pełni w jej pozornej nieatrakcyjności. Nie ma tu bowiem żadnych zbędnych ornamentów – ani w języku, ani w doborze faktów, retoryka nigdy nie dominuje nad opowieścią, JA autorki ukrywa się zgrabnie i konsekwentnie za JA bohatera (jedynym akcentem otwarcie osobistym będzie nieśmiałe zaznaczenie w nawiasie wspólnej daty imienin Witolda… i Klementyny). Nie padają tu żadne ostateczne odpowiedzi, a w zamian mnożą się coraz to nowe pytania. Suchanow nie zaciera też granicy między fiction i non-fiction (co stało się dziś prawdziwą zmorą coraz bardziej pretensjonalnej „literatury faktu”), co jednak, zważywszy na samo steatralizowane, zawsze odpowiednio „odgrywane” życie bohatera (spontaniczność uważał bowiem za niemożliwą), okazuje się w rezultacie… najczystszym przejawem fikcji.
Ale w tym jakże rozległym pejzażu wykraczającym raz po raz poza właściwy sobie obszar dociekań (i w jakimś sensie będącym zatem opowieścią o Polsce, Argentynie i Francji…, o Warszawie, Buenos Aires, Paryżu…) trudno potknąć się o jakieś nadużycia zorientowanej ideologicznie, pokoleniowo, warsztatowo bądź w jakikolwiek inny sposób interpretacji czy też usłyszeć ton nadmiernego „dramatyzowania” zdarzeń. To, co jest niezwykłe i godne podziwu, to widoczny wysiłek powstrzymania się – na ile to możliwe – od komentarza, zwłaszcza tam, gdzie zestawienie źródeł (samo będące już ukrytym komentarzem) mówi więcej, niż mogłaby powiedzieć najbłyskotliwsza puenta. Zalety takiego podejścia widać chyba najwyraźniej w opisie agonii i śmierci Witolda, który jest jednym z mocniejszych momentów literackich, jakich można doświadczyć w biografistyce, a jednocześnie jednym z najbardziej ubogich.
Nie będzie więc kolejnego „trzęsienia ziemi” w gombrowiczologii, bo nie jest to dzieło ani agresywnie polemiczne ani przesadnie akcentujące swoje odkrycia. Nie jest to również w żadnym stopniu wykładnia dobitnie narzucająca jakąś nową „prawdę”, nie pozostawiająca miejsca na głosy sprzeciwu ani na wewnętrzne sprzeczności, dystans czy autoironię. Będzie to natomiast, jak sądzę, prawdziwe oczyszczenie złączone z potrzebą powrotu do źródeł i pewną weryfikacją dotychczasowych odczytań.
Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że Suchanow nie wnosi niczego nowego (o, wprost przeciwnie, sam katalog nowości zająłby niemało stron, wśród nich choćby wszystkie pogłębione portrety kobiet), ale chcę nadto zaznaczyć, że – idąc wieloma ścieżkami, – ta sprytna, wytrawna gombrowiczolożka żadnej nie doprowadza do końca, pozostawiając to samemu czytelnikowi. Jest to więc ni mniej, ni więcej prawdziwy „Kosmos” pławiący się w morzu mikrozdarzeń, z których powstają coraz to inne figury i konstelacje, a każda wydaje się przypadkowa i konieczna zarazem.
Lektura więc to wreszcie prawdziwa, czyli taka, która jednocześnie obnaża nadużycia każdej interpretacji. Tu wszystko jednocześnie znaczy i pozbawione jest znaczenia, wszystko nabiera wyjątkowego sensu, by po chwili okazać się jednym z wielu albo i zgoła bezsensem. Dlatego zwłaszcza dla tych, którzy chcieliby wciąż za gasnącą już w czasach Gombrowicza tradycją strukturalizmu oddzielać „dzieło” od „życia”, lektura to bardzo bolesna, tym bardziej obowiązkowa. Nie chodzi w niej bowiem o wytłumaczenie „dzieła” poprzez „życie”, bo dzieła zasadniczo nie da się „wytłumaczyć” (niby czemu miałoby to służyć, jeśli nie jego zamknięciu?). Chodzi natomiast o wyzyskanie wszystkich możliwych kontekstów, które mogły, choć nie musiały wybrzmieć w języku, postaciach, strukturze, fabule… o troskliwe odsłanianie korzeni tych fantazyjnych kwiatów, które z księżyca się jednak nie wzięły. „Jak życie staje się literaturą?” – to było kluczowe pytanie Rity piszącej doktorat o Collette w czasie, gdy Witold, by na nie odpowiedzieć, spisywał swój „Testament” (nawiasem mówiąc, wreszcie należycie rozbudowany, a przy tym bezkompromisowy opis relacji Witolda z Ritą to jedno z ważniejszych novum książki Suchanow). Nigdzie wyraźniej niż tu nie widać, że książki Gombrowicza, choć przecież będące „rozwiązaniami formalnymi” różnych „tematów”, nie zrodziły się z przeczytanych („przekartkowanych” jeśli już) książek, lecz z kolejnych traumatycznych konfrontacji ich autora z życiem w jego najwyższych i najniższych przejawach.
»Jak życie staje się literaturą?« – to było kluczowe pytanie Rity piszącej doktorat o Collette w czasie, gdy Witold, by na nie odpowiedzieć, spisywał swój »Testament«
Tym bardziej przykre i wręcz nie do wiary musi więc być pogłębiające się w lekturze tej „genialnej antygenialności” Suchanow (powiedziałby może sam jej bohater) rozpoznanie pewnej jednak nieadekwatności tytułu. „Gombrowicz. Ja, geniusz” (nie ma tu niestety znaku zapytania)? Owszem, na wzór Manna stwarzał geniusza z siebie, ale z pełną świadomością jednoczesnego bycia stwarzanym przez gówniarza w sobie. Owszem, nawet po wojnie, nie zapomniano jeszcze Cesarego Lombroso, ani nie porzucono od razu modernistycznej wiary łączącej szaleństwo z geniuszem wykrywalnym nadto dzięki antropometrii – Suchanow nieprzypadkowo wspomina o tym, że po śmierci Piłsudzkiego naukowcy wyjmują jego mózg, by zbadać na czym polegał geniusz wodza, a także o tym, że sam Gombrowicz niezbyt go uwielbiał, bo ten wobec swojej wielkości pozostawał „na kolanach”. Owszem, dość wcześnie Schulz czy później Nałkowska ogłosili Gombro „geniuszem”, ale też trzeba przyznać, że sam zdawał sobie sprawę z właściwej epoce potrzebie i konwencji podobnych ogłoszeń i wiedział, że ich czas właściwie już minął, dlatego w tej performatywnej zagrywce w „Dzienniku” nie zapomina ani na chwilę, że bycie geniuszem przede wszystkim na zawsze odbiera głos. No i wiadomo (oto słowa zakazanego wówczas pisarza, przywołane w maju roku ‘53 przez samego premiera Cyrankiewicza, który właśnie, jak wielu innych, celebruje „geniuszów polskiej myśli”): „Geniusze! Do cholery z tymi geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: Cóż mnie obchodzi Mickiewicz!”. I może też dzięki temu, o ile trudniej dziś powiedzieć: Cóż mnie obchodzi Gombrowicz! Bo jednym z ważniejszych dokonań tego „geniusza-gówniarza”, jak sądzę, jest akurat to, że okazuje się dziś, nie tylko w dekonstrukcji „oryginalności” i „genialności”, ale i całego naszego stosunku do kultury i cywilizacji europejskiej, twórcą dającym początek polskiej antynowoczesnej ścieżce nowoczesności, którą za nim podążyć mogli Mrożek czy dziś Masłowska, Stasiuk, Witkowski…
A na każdym kroku widać (a jest to tylko jedna z nieodrobionych lekcji, których udzielił), jak bardzo wciąż nie potrafimy mówić o sobie, swoich zwycięstwach i porażkach. „Czy był Pan na cmentarzu – zapytał mnie profesor Jerzy Jarzębski w czasie niedawnego otwarcia przestrzeni muzealnej Gombrowicza w willi Alexandrine w Vence – wieńce całkiem przykryły nagrobek Witolda”. I rzeczywiście nie widać było już jego imienia, pozostał tylko krzyż, a nad nim wysoko unosiły się słowa kierowane do „polskiej Polonii”. I niejeden przemawiający z naszej strony dostojnik wpadał tego dnia w pułapkę zastawioną przez „geniusza”, podczas gdy oficjele francuscy, może dzięki swobodzie finezyjnej anegdoty, może dzięki spojrzeniu z perspektywy własnych licznych „geniuszów”, wychodzili jednak z tego potrzasku obronną ręką.
Łatwiej oczywiście podobne potknięcia zauważać u tych, dla których on zawsze już będzie, nawet wbrew ich woli, po prostu kolejnym „wielkim pisarzem”, trudniej i całkiem nieprzyjemnie u siebie samego. Ach, wstyd się przyznać, postawionemu wobec konieczności opowiadania francuskim studentom o Polsce w ogóle (a nie o Gombrowiczu, hélas!) przytrafiają mi się wpadki tego właściwie rodzaju – że nasz „złoty wiek” taki był złoty (bo przecież nie srebrny, więc jaki?), że Frycz Modrzewski takim wielkim, a zapoznanym prekursorem był rewolucji francuskiej, że Maria zdecydowanie bardziej była Skłodowska niż Curie, a Chopin tak naprawdę pisze się Szopen… Czy w takich okolicznościach, w prezentowaniu „dorobku naszej kultury”, każda ucieczka od polonocentrycznej narracji kończyć się musi nieświadomym do niej powrotem? Jakie to smutne, że po tylu latach rozbierania do rosołu sensów i bezsensów jego pisania, pojawić się mogą we mnie myśli doszczętnie (i słusznie) przez niego zmiażdżone, ale też może w sumie nie takie smutne, gdyż właśnie jak długo praktyka naszej rzeczywistość, jakkolwiek byśmy tego nie chcieli, stać będzie w jaskrawej sprzeczności z jego światem, tak długo on miał się będzie dobrze, coraz lepiej.
To jeśli nie „Ja, geniusz” ani nawet „Ja, gówniarz”, to może po prostu „Ja, pisarz?” Trochę tak, ale i trochę nie, jeśli już, to raczej piszący po to, by zostać pisarzem, wiecznie aspirujący do roli, której właściwie nie sposób wypełnić, a poza tym to, co robimy z naszymi pisarzami i co sami robią ze sobą zawsze wydawało mu się podejrzane. „Ja, artysta?” To chyba najlepsze, ale z artystami – jak wiemy – wolał być arystokratą, a „artystowski” styl przyprawiał go o mdłości. „Ja, emigrant”? Jasne, ale taki, który właściwie nigdy nie miał i mieć nie będzie swojej ojczyzny. „Ja, mężczyzna?” No, niezupełnie, odrzucał przecież zdecydowanie mity męskości, którym nie potrafił sprostać, donosi też w liście do Litki de Barcza (to jedno z wielu odkryć Suchanow), że „czuje się kobietą”. „Ja, homoseksualista”? Dobrze, dobrze, to czemu – choć mizogin – nie tylko pragmatycznie oświadczał się kobietom, ale i fizycznie wcale od nich nie stronił, a przy tym brzydził się mężczyzn po trzydziestce? To może „Ja, efebofil”? Niby tak, z zastrzeżeniem tym samym, co w punkcie wyżej, choć pomimo relacji mistrz – uczeń czy nawet daddy – son, w które chętnie wchodził, szaty greckiego mędrca jakoś nigdy na nim dobrze nie leżały (poza tym – drobiazg – brody także nie chciał zapuścić). Macie inny pomysł?
Zostaje więc JA albo GOMBROWICZ (Ja, Gombrowicz niestety już zajęte) i ten krzyk zostaje: „Tutaj jestem, Gombrowicz” – tu i teraz w chwili gdy to wypowiadam i od razu „gdzie indziej” po tej chwili, gdy już zdążę to wypowiedzieć. Tak z jednej strony nieustannie wskazuje miejsce, gdzie można go odnaleźć, ale z drugiej wreszcie odnaleziony, niepostrzeżenie przemieszcza się i znowu daje znak: „tutaj jestem, tutaj”.
Klementyna Suchanow„Gombrowicz. Ja, geniusz (tom 1 i 2)”, Czarne i Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Wołowiec 2017, 1176 stron.
ur. 1981 w Warszawie, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Warszawski, Paris-IV-Sorbonne), autor książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna”, założyciel MiTo. Pracuje na Université Clermont Auvergne.