fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Podczas gdy jeszcze larum grają nad recenzją „Po szkodzie” Bohdana Zadury, ja siadam do kolejnego tekstu, w innej konwencji i z mniej defetystycznym nastawieniem: żadnych trzasków, huków i zniszczeń, za to trochę filologicznego namysłu. W tym miesiącu będzie mniejszy kaliber, choć sprawa jest nadal ciekawa. O ile problem z Zadurą dotyczył kategorii estetyczno-filozoficznych, takich jak „aktualność” i „polityczność” (Łukasz Żurek ujął to potem w zgrabną metaforę „widm referencjalności”), o tyle problem z nową książką Anny Augustyniak – żeby uprzedzić nieco fakty – dotyczy przede wszystkim splotu „autentyczności”, „mistyki”, „kobiecości” i „somatyczności”. Wszystkie powyższe to bardzo niebezpieczne literacko rejony, zwykle bardziej potrzebne samej krytyce, niż poetom w ich codziennej pracy. O „dzięki bogu” (WBPiCAK, 2017) napisałem pod koniec roku bardzo ostro, że to „popis metafizycznej grafomanii, bazującej na kobiecym doświadczeniu mistycznym” oraz że „przekracza granice poważnie traktowanej literatury, za wszelką cenę próbując stać się Literaturą”. W felietonowym stylu czasem rzuca się przejaskrawione tezy, ale recenzja to dobra okazja, żeby je uzasadnić.

Jednak znowu nie byłoby tego tekstu bez pretekstu, którym jest w tym przypadku nominacja książki do Orfeusza, czyli nagrody im. K.I. Gałczyńskiego. Wiemy doskonale, jaki charakter ma to wyróżnienie, przyznawane przez dość konserwatywnych, mówiąc ostrożnie, krytyków i poetów, w tym Tomasza Burka, Bronisława Maja i Janusza Drzewuckiego. Pamiętamy jeszcze, jak Roman Honet w pudelkowy sposób trafił na łamy „Rzeczpospolitej”, bo „zbluzgał” jury i zażądał wycofania go z listy nominowanych, co – jak sugerował juror Antoni Libera – było graniem na nagrodę Szymborskiej, iście pokerowym zresztą. Inna sprawa, że jury miewa dziwne decyzje, jak każde jury, inna, że jego preferencje są wszystkim znane. Ostatnie zwycięstwo Małgorzaty Lebdy było więc nieco zaskakujące i jednak smutne, choć akurat z jej „Matecznika” można, trochę pod włos, wyczytać pochwałę rodzimej konserwy w postaci „pierwotnego zaangażowania” w transcendencję (że przypomnę tym pojęciem, jak Karol Maliszewski próbował poetycko przechwycić węzełki polityczności widmem Eliadego).

Interesująca kwestia z tomem „dzięki bogu” zaczyna się jednak nieco obok samej nagrody, gdy tylko uświadomimy sobie, z jakich konwencji korzysta Augustyniak i na ile świadomie to robi. „Kurzojady”, znając swoich czytelników i dobrze orientując się w potrzebach wirtualnego rynku poezji, napisały o jej książce bardzo pozytywną notkę. Dość niezręcznie posłużyły się zresztą przy tym kategoriami krytycznymi (trudno uznać wyrażenie „podmiota liryczna” za fortunne), które mnie od dawna frapują, bo stanowią soczewkę dla całego nieprofesjonalnego podejścia do poezji. I nie mam tu na myśli braku profesjonalizmu jako zarzutu o brak jakości, raczej poczucie, że pisze się o tej książce z zupełnie innego słownika. Słownika, dodajmy, bezradnego wobec kryteriów estetycznych i nienawykłego do ich werbalizacji. Z podobnymi recenzjami spotykamy się regularnie na blogach i fejsach, takich recenzji potrzebują Kaur i Ciarkowska, ale też takich właśnie tekstów poszukuje zawsze (tzn. w każdej epoce) pewna grupa poetów niedocenionych, którzy uważają intelektualny namysł nad literaturą za wielki spisek akademików, nie rozumiejących „istoty wiersza”, czyli kryjącego się za nim doświadczenia lub skumulowanej emocjonalności.

Krytyka naiwna i emocjonalna, wierząca w jakiś rodzaj „wczucia się” lub w porozumienie dusz, jest stara jak świat, i w tym starym jak świat układzie odradza się regularnie, powtarzając czytelnikowi: nie musisz nic wiedzieć, wystarczy, że poczujesz (zgubne to, nawet, gdy chce się zachęcać do poezji ludzi dotąd jej niechętnych). Spotykamy się z takim myśleniem nader często, gdy schodzimy w głąb Internetu lub na zapadłe pogranicza literatury, tam, gdzie rozmowa o warsztacie zastępowana jest fałszywie pojętą wspólnotą braci i sióstr po piórze. I teraz wracamy do nagrody Orfeusza, bo to właśnie taka „braterska” nagroda, doskonale hermetyczna, z jury skupionym we własnym gronie, celebrującym poetyckich przyjaciół i od czasu do czasu skłonnym uznać tego czy owego akolitę.

Krytyka naiwna i emocjonalna, wierząca w jakiś rodzaj »wczucia się« lub w porozumienie dusz, jest stara jak świat, i w tym starym jak świat układzie odradza się regularnie

„Kurzojady” napisały o Augustyniak, że to (uwaga): „poezja bardzo czuła i w każdym wierszu budująca świat na nowo”, „poezja dobrze zorganizowana – zarówno logicznym układem wierszy, które wspólnie opowiadają historię podmioty lirycznej, jak i ich strukturą, w której widać, że autorka nie w pełni ufa poezji – wyczuwa się bowiem strukturę zdania prozatorskiego, na którą naniesione zostają środki językowe, lub, które zostaje rozbite w celu swoistego »spoetyzowania«”. Czułość, budowanie świata, dobrze zorganizowany układ, spójna historia, zdanie prozatorskie, na które „naniesione zostają środki językowe” (bo środki językowe nie są immanentną cechą zdania prozatorskiego) i jawne „spoetyzowanie” przez – jak mniemam – podwójną delimitację składniową, czyli te wszystkie przerzutnie, nowe wersy, światła i pozostałe detale z poziomu teorii wiersza… Poza ostatnią uwagą mamy tak naprawdę doskonały opis „Domu nad rozlewiskiem” albo każdego innego, psychologiczno-obyczajowego banału, w którym bohaterka opowiada o sobie w sposób „dobrze zorganizowany”. Ba, nawet buduje swój świat na nowo, w każdym zdaniu, bo każde zdanie jest całym światem, jak wiadomo. W jeszcze innej notce przeczytamy (a co, trzeba naruszać granice hermetycznej dyskusji krytycznoliterackiej):

61 wierszy! Każdy inny. A wszystkie niczym wysublimowane krople myśli, w których krył się wzburzony ocean emocji, przeżyć, konotacji, skojarzeń, metafor, historii i światów równoległych. Trudno było mi ogarnąć ogrom zawartej w nich tematyki. Jeszcze trudniej odkodować ich język. Zarówno ten emocjonalny, w którym kobieta zmagała się z bólem nowotworu zabierającym jej kobiecość, bo nigdy nie przeżyłam tego doświadczenia, jak i ten logiczny oparty na wiedzy, której brakowało mi do pełnego odbioru.

Zostawmy zatem na chwilę „Kurzojady” i ich zacną próbę (wszak to nowi ambasadorowie nagrody Szymborskiej!), a skupmy się na hipotetycznym słowniku takiej krytyki i skazanej na nią poezji. Nie przeprowadzimy głębszej refleksji nad językiem, tropami ani wytwarzaniem sensu w wierszu, bo nie mamy na to słów. Spytamy zatem: kim jest podmiot/ka Augustyniak? Jest kobietą i w tym byciu kobietą wyczerpuje się cała jej potencjalność. Czego chce? Zapewne opowiedzieć o sobie, oddać swoje uczucia, swoje emocje, podkreślić „sobość”, no i chce oczywiście, żebyśmy to poczuli, przejęli się, przeżyli. Niestety nie możemy zapytać ani „po co podmiot?” (Malek, Foks), ani „dlaczego miałby czegoś w ogóle chcieć?” (Witkowska, Sendecki), bo odpowiedzi zaprowadziłyby nas w rejony zupełnie inaczej rozumianej komunikacji literackiej (tego pojęcia też raczej nie używamy) – hipotetycznej, sztucznej, rozgrywanej między nieistniejącymi partnerami, z których najciekawszym niestety nie jest ani Kasia z 3b, ani nasz wewnętrzny duszek, a sam język i jego opór (Bartczak, Rybicki).

Mamy zatem podmiot, który opowiada o sobie. „Jak opowiada?” — to już pytanie trudniejsze, bo wymaga wprowadzenia kilku pojęć technicznych, ale te również znajdujemy pod ręką, w licealnej szufladzie: sprawnie, logicznie, dobrze, emocjonalnie, wrażliwie, komunikatywnie, czyli tak, jak powinien to robić aktor w komunikacyjnej utopii Jürgena Habermasa, ale już niekoniecznie podmiot wiersza. Ratuje nas trochę „nieufność”, bo dzięki niej zadać sobie trzeba kolejne dwa pytania: „czym jest ufność wobec języka poetyckiego?” i „na ile czytelnik może zaufać wierszowi?”. Augustyniak prowokuje do zadania tych pytań, bo jej tom wcale nie jest szczery i prostolinijny, wręcz przeciwnie: jest skrajnie konceptualny (rozległa część „Otwarcie” i jednowierszowa „Zamknięcie”), oparty na feministycznej próbie przepisania patriarchalnego katolicyzmu i trójcy Bóg-Ojciec-kochanek na matrylinearne więzi sióstr, córek i matek, coraz bardziej samodzielnych, coraz mniej korzystających z męskiej perspektywy jako płaszczyzny uzgadniania znaczeń. A jednak widmo autentyczności i naiwności wisi nad tą poezją, tak jak wisiało nad tomem poprzednim. Przy okazji „Bez ciebie” mówiła jednak autorka:

Marcin Wodarski: Zdarza Ci się promować swoją książkę podczas spotkań autorskich? Na jakie pytania najczęściej odpowiadasz? Czy trudno Ci przychodzi mówić o swoich wierszach, intymnych często…
Anna Augustyniak: Czy to zdarzyło się naprawdę? Pytają: to wszystko się pani przytrafiło? Pytają wiec o dosłowność i odbierają, jakbym rzeczywiście spisała swoje pragnienia, traumy, ujawniła sekrety. A przecież te wiersze to wynik długotrwałej pracy nad obrazami i słowami, które wchodziły w interakcje ze sobą i wytworzyła się nowa wartość. Wypłynęła na powierzchnie opowieść o miłości. Być może jest mocno cielesna, bo o namiętność tu szło, lecz czy intymna? Kiedy wiec słyszę o intymności, o którą i ty pytasz, czuję się jakbym naruszała jakąś zasadę przyzwoitości, jakbym robiła coś czego inni nie robią, opowiadała historie, jakich inni nie opowiadają…

„Dzięki bogu” jest bardziej radykalne, bardziej profanacyjne, niż tom poprzedni. O ile w debiucie znamion emancypacji bohaterki można było szukać głównie w pęknięciu tomu na dwie części (wyzwalanie się i uleganie), o tyle tutaj już pierwszy wiersz dokonuje ironicznego, konceptualnego ustanowienia:

pani wiersze są jak tlen dla nich wstaję rano
ubieram się i zaczynam czytać od razu przechodzi mi melancholia
przygniecenie żalem a żal mi zwierząt losu
[…] a ja leżałabym w łóżku przez całe dnie leżałabym
w zaciemnionej sypialni bez poruszenia mnie
czymkolwiek gdyby nie te pani wiersze o miłości

(„do poetki”)

Podmiotem jest tu kobieta, ale nie autorka, tylko potencjalna czytelniczka, która w pełnych egzaltacji zdaniach wyraża swój zachwyt twórczością. I tu pojawia się pierwszy problem z wierszami Augustyniak: ironia i jej granice. Nie bardzo wiadomo, gdzie się ona zaczyna i czy w ogóle się zaczyna. Pewne rzeczy, które chciałbym wziąć w wielki nawias, wymykają się z niego — choćby egzaltacja i sentymentalizm powyższych zdań, choćby pochwały i marzenia czytelniczki oraz jej sposób rozumienia poezji, jako afirmatywnego źródła siły i nadziei. To takie rozumienie, które ideę krytycznej resztki usuwa poza wiersz, a na zarzuty o banał odpowiada kółkiem adolescentnej adoracji. I już-już myśli się, że Augustyniak zagrała na nosie tym kółkom, tym czytelniczkom, że wyraźnie postawiła granicę: moja książka to nie „Dom nad rozlewiskiem”, to feministyczny manifest. Skoro jednak poezja to nie pościelowa towarzyszka i słonko naszego dnia, skoro tym razem świadomie i celowo wymyka się ona naiwnej, dosłownej lekturze, staje przed zgoła innym problemem: jak mówić o miłości i samotności, nie szantażując czytelnika liryką wyznania i prawdą uczuć? Regularnie udaje się to np. Bargielskiej (rozerotyzowana dziwność), nieregularnie zaś samej Augustyniak, bo wiele jej fraz razi albo sentymentalizmem, albo nad wyraz wyrachowanym buntem, jego nieujarzmioną literackością. Poczucie rozczarowania niby przechodzi u autorki w manifest niezależności, ale jest to przede wszystkim otwarte i mało angażujące zanegowanie wcześniejszego, sentymentalnego układu:

Wiele fraz Augustyniak razi albo sentymentalizmem, albo nad wyraz wyrachowanym buntem, jego nieujarzmioną literackością

już poręczna nie będę nie będę
dla ciebie podręczną wyemancypuję się
z tej nacjonalistyczno-bezkrytycznej organizacji
organizacji o pewnym zabarwieniu
religijnym jeśli przyjąć za prawdę że byłeś dla mnie bogiem
wszechogarniającym moje ciało oraz większość myśli

(„vanity”)

Drugi problem dotyczy (anty)religijności i podpinania się – dość wtórnego już, męczącego, niesmacznego i trącącego znowu lirycznym szantażem – pod sakralne metafory, żeby na ich kanwie zbudować niezależną i wolną kobiecość. Można zrobić to ciekawie, problematyzując „matczyność” jak Julia Fiedorczuk w „Psalmach” (2017), można tworzyć aurę „siostrzeńskości-wiedźmowatości” jak trierowska z ducha Małgorzata Lebda w równie interesujących „Snach uckermärkerów” (2018), można też wracać do mitu kobiety-bogini-natury, jak robi to choćby Izabela Kawczyńska (a z nią szereg innych poetek), a nawet wulgarnie i prowokacyjnie rzucić wyzwanie systemowi, jak Joanna Oparek („Berlin Porn”) czy Kira Pietrek („Język korzyści”). Ale Augustyniak nie robi tego ciekawie, a religijne koncepty szybko stają się męczące. Pierwszy z nich to cykl trzech wierszy o tytułach „Bogorodica”, próbujących „uratować”/„wydobyć” postać Maryi z patriarchalnych narracji, które sprowadzają ją wyłącznie do roli wiecznie niepokalanej matki Jezusa i rozpłodowego łona. W tym celu trochę się bluźni, trochę prowokuje, trochę zaś wprowadza zdroworozsądkowych argumentów, które w zestawieniu z religijnym dyskursem Ojców Kościoła (na pierwszy ogień idzie św. Tomasz) zdolne są ośmieszyć skrywany konserwatyzm tej narracji:

o Matko Boska jak ty nietknięta powiłaś
nóż podniósł ktoś na niepokalaną
podobno hymen
to nie twoja prywatna sprawa
święty Tomasz z Akwinu tak mówił
i wstrętnymi mu były spekulacje
tych co nie uwierzyli w dogmat
jeszcze pletli że niby potem
rozkładałaś nogi przed mężem
i Jezus miał dużo śniadego rodzeństwa

(„Bogorodica 1.2”)

Podstawowe gesty, za pomocą których odgrywa Augustyniak swój feministyczny bunt, to chęć obrony granic i autonomii własnego ciała (w myśl: w patriarchacie ciało kobiety to więzienie) oraz wystąpienie przeciw podległości i własności, które przewija się przez cały biblijny kanon (od zawierzenia Bogu, przez posługę bliźnim, aż po poddaństwo żony wobec męża). Oczywiście pojawia się kwestia nasienia oraz błony dziewiczej, ale też taki, dowcipny chyba w założeniu, „pressing”: „w jajowodzie* kwiecie cielesnym obława/ ani w tę ani w tę/ obsesyjnie patrzą mi na jego giętkość/ wkładają głowy/ w poprzek łona chorobliwie”, czy bardziej prowokacyjny „dom w chwastach”: „między ścianami ciała/ szczury hulają i oskoma/ za przyjmowaniem penisa”. Prowokacja następuje w tym tomie i wówczas, gdy ramy poddaństwa zostają przefiltrowane przez język erotyzmu, który zmienia się w mistyczne BDSM, i gdy różnorakie ciecze-abiekty naruszają sakralną czystość, i gdy do oporu, do odrazy i przesady wręcz inwestuje się w somatyczne opisy, jak w tytułowym „dzięki bogu”: „językiem narządów gotowych/ trafić w sedno jeden drugiemu/ coś zwiastuje/ przez nerwy i mięśnie prącia/ przez tętnice sromu”. Jest to jednak prowokacja tania i nieskuteczna, do znudzenia powtarzająca penetracyjne gesty, jakby samo wymachiwanie gumowym dildo w stylu Janusza Palikota miało unieść ciężar starcia z patriarchatem i klerykalizmem: „mleczny opal wodnej logorei co kusi/ to zielonym to niebieskim połyskiem/ chujem pobrzękując jak szabelką” („prześwit”), „kładę się ty się kładziesz na mnie/ potem całe światy wpychasz mi do głowy/a ja czuję/powinnam cię poczuć zanim skończysz/skupiam się więc na kobiecie z odciętą głową/ znalezionej w przydomowym ogródku/ masturbuję podświadomość” („rytmy”).

Właściwie z tych somatycznych poszukiwań (wszak „jestem dzięki ciału tu gdzie jestem”), na różne sposoby naruszających zerowość patriarchalnego dyskursu (przez profanację, przesadę i prześmiewczość), złożony jest cały tom. Kolejne akty mniej lub bardziej brutalnych nadużyć, przemocy jawnej i symbolicznej, mają złożyć się na obraz świata rodem z „Opowieści podręcznej”, tyle że jest on naszym światem. Komentował, zapewnie trafnie i zasadnie, Mariusz Grzebalski:

Jeśli feminizm to wciąż forma walki o równouprawnienie kobiet, to „dzięki bogu” jest książką na wskroś feministyczną. Nie w formie bezpośrednio wyrażanych postulatów, ale w charakterze opisanego w niej świata przedstawionego. To świat, w którym jedna forma przemocy dominuje kolejną, a na końcu tego przemocowego łańcucha stoi zwykle kobieta. To właśnie przemoc określa stosunki między mężczyzną a kobietą, między rodzicami i dziećmi, i – osobno – między ludźmi i zwierzętami.

I to by było na tyle. Reszta repertuaru to starzejące się i chorujące ciało (oczywiście: rak, poronienie), martwa matka, martwa córka, martwe łono, martwa natura i co tam jeszcze może dźwignąć się, aby w końcu podupaść i obumrzeć. Trochę to niesprawiedliwa ocena, bo jednak jest u Augustyniak sporo fraz (raczej fraz, niż samodzielnych wierszy), które w zmyślny sposób wnoszą nowy ładunek semantyczny, czy to rytmem, czy grą rejestrów, jak puenta „w gronie”: „nie nakarmiłam dziecka nie nakarmiłam w porę”, ale jeszcze więcej jest szarż pustosłowia, które zatrzymuje się dopiero łamiąc nogi w rowach modernizmu: „pod płomiennymi pociągnięciami pędzla van Gogha/ to on rozkołysał cień cmentarnych cyprysów na wieki”, „w oczach miałam rozcięte zwłoki/ i ogień który strawił małą duszkę”, „w majakach zwidy rozcapierzeń palców/ odbite w błonie powietrza sieci linii papilarnych”.

Gdy już odrzucimy kategorie naiwnej lektury oraz zawierzenia podmiotowi i utożsamienia się z nim – trafiamy na ścianę językowej ekwilibrystyki, która nie jest w stanie sproblematyzować własnego statusu ani unieść feministycznego z gruntu przesłania. Po co piszę o miłości, kobiecości i cielesności? Kto o niej pisze? Kim jest „ja”? Czym byłaby poszukiwana emancypacja? Jaką funkcję pełni teraz – pozbawiony przezroczystości i legitymizacji w czyjejś psychice – język? Adresatką części wierszy jest nieobecna już matka, a przetwarzaną relacją macierzyńskość i jej echa. To dobrze, że ta terapeutyczna rozmowa z „Kochałam, kiedy odeszła” (2013) nadal trwa. Ale trwa też w takich choćby tekstach, niewiele wnoszących do sprawy, wyglądających jak nieudolne warsztatowo klejenie wersów:

Trafiamy na ścianę językowej ekwilibrystyki, która nie jest w stanie sproblematyzować własnego statusu ani unieść feministycznego z gruntu przesłania

zwykle w jej spojrzeniu malowały się trzy światy
puste oczy matki były raz gdy straciła matkę
zawodziła całą noc przedpołudnie do wieczora
potem zrozumiała kolej na nią
nazwy wypisane na papierze po łacinie
brzmią doskonalej niż po polsku
dostojne atrakcyjne
tajemnicę lepiej skrywające koniec bliski

(„ona. przyczyna sieroctwa”)

I zaraz po nim:

moja krucha matka
dokonując cudu
w kształty mnie uformowała
kochaj po tym jak odejdę
miłość się opłaca
szepnąć mi zdążyła
i rozpadła się stłukła
anatomiczna Wenus

(„ona. przyczyna astenii”)

Tadeusz Różewicz robił to jednak zręczniej, a przecież „Matka odchodzi” wyszła prawie dwadzieścia lat temu. Jego język żałoby nie miał w sobie tej przesady, którą ma język Augustyniak, ale też Różewicz nie musiał uciekać się do patronatu mistyczek, żeby podżyrować sens. Autorka „Bez ciebie” robi to nieustannie, a jedynym, co ocala mistyczkę przed grafomanią i trwale zapisuje jej wyznania w historii, jest wiara, popierana kolejnymi aktami transgresji. W co jednak wierzy Augustyniak? W to, że stanie się wspólnotowym ciałem nowych linii kobiecości, że złoży ofiarę w imię emancypacji, a w niej samej dokona się umartwienie dzięki chorobie, a potem przeistoczenie? Jednak nie, bo „dzięki bogu” okazuje się w końcu „dzięki Bogu” i przechodzi w modlitewną prośbę: „nie rozpaczam tylko proszę/ jeśli jesteś Boże nie umieraj dla mnie/ nie potrafię przestać z tobą dyskutować”. A więc tyle spazmów, niesmaku i zgrzytania zębami, żeby mimo wszystko doszło do pojednania? I tu pojawia się ostatni problem, który dotyczy granic świadomie wykorzystywanych lub nieświadomie nadużywanych konwencji: jak krytykować czyjąś prywatną modlitwę, jakim prawem i jakim językiem?

Krytyka negatywna
Tekst jest częścią autorskiego cyklu krytyki poetyckiej Jakuba Skurtysa. Kliknij, by zobaczyć inne teksty z tego cyklu,

Ilustr. Artur Denys

Anna Augustyniak

„dzięki bogu”, WBPiCAK, Poznań 2017, s. 76.

Jakub Skurtys
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji „Przerzutni".

Krytyka negatywna
Tekst jest częścią autorskiego cyklu krytyki poetyckiej Jakuba Skurtysa. Kliknij, by zobaczyć inne teksty z tego cyklu,

Ilustr. Artur Denys

Anna Augustyniak

„dzięki bogu”, WBPiCAK, Poznań 2017, s. 76.

POPRZEDNI

recenzja  

Czytanie non-fiction (2): Termitiera dla ludzi

— Paulina Małochleb

NASTĘPNY

recenzja  

Oczekiwane (4): „Byłam kochana przez coś dziwnego, co mnie zapomniało”

— Olga Byrska